Kukurydziany wiatr

 

- Mamo, Patyk znowu mnie bije! – Krzyknęła z tylnego siedzenia siedmioletnia Daniela Łukiewska.

- Nieprawda! – Odkrzyknął jej brat. – I przestań mnie tak nazywać!

- To przytyj, głupolu!

- Nie przezywaj mnie!

            Siedzący pomiędzy nimi, siedmioletni owczarek niemiecki Błysk, niespokojnie patrzył to na jedno, to na drugie.  Zajmująca siedzenie pasażera Maja Łukiewska, matka Patrycjusza i Danieli uznała, że najwyższy czas zareagować.

- Dość tego!

- Mamo, powiedz Patykowi, by przestał mnie bić! – Domagała się Daniela.

- Ona kłamie! – syknął przez zęby Patrycjusz. Błysk szczeknął, chcąc potwierdzić słowa swojego pana.

- Przestań bić swoją siostrę – włączył się do dyskusji Szczepan, ojciec rodziny. Zaciskał palce na kierownicy tak mocno, że palce mu pobladły.

- Dlaczego zawsze bierzecie jej stronę? – Patrycjusz od dawna uważał, że rodzice faworyzują jego siostrę. Nawet więcej: że to ją bardziej kochają.

- To nieprawda - Maja zawsze usprawiedliwiała córkę. Uważała, że brat jest wobec niej niesprawiedliwy. - Nie mów tak.

- Przestańcie tak mówić! - Krzyknął chłopak. - Już nie mogę tego słuchać.

- Uspokójcie się wszyscy - odezwał się znów Szczepan. - Jedziemy miło spędzić czas, nie psujmy tego już teraz.

- A w ogóle wiesz gdzie jesteśmy? - Spytał go syn. - Wiele kilometrów i tylko kukurydza i czasem drzewa.

- Przejeżdżamy przez kujawsko - pomorskie - wyjaśnił ojciec rodziny. - Kukurydzy tu mnóstwo, jak w wielu obszarach pozamiejskich.

- Ale co to za miejsce? - Dopytywał się Patrycjusz.

            Istotnie. Szczepan musiał w końcu przyznać, że zabłądzili. Nie podobało mu się to, bo nigdy dotąd nie zgubił drogi, nieważne jak daleko jechał. Nie powiedział jednak nic. Czasem przez zły dobór słów, doprowadzał do dyskusji ostrzejszej niż tocząca się teraz. Zdarzało się nieraz, iż odnosił wrażenie, że nie kocha nikogo ze swoich bliskich. Doskonale wiedział, że pewnego dnia takie postępowanie doprowadzi do tragedii, ale niestety siedziało to w nim zbyt głęboko, by próbując się od tego uwolnić, nie narobił wokół siebie mentalnego chaosu. Postanowił załagodzić sytuację paczką solonych Laysów. Podał je swoim dzieciom, które w mgnieniu oka zamilkły i zaczęły jeść. Trafił w dziesiątkę. Uspokoił ich, jednak względnie dobry nastrój całej trójki nie trwał zbyt długo. Po nieco dłuższej chwili Patrycjusz znów powiedział, że jego tata nie wie, gdzie są. Tylko kukurydza i chwilami drzewa, od dłuższego czasu. Łukiewski jeździł z Krakowa na Mazury przez kujawsko - pomorskie nieraz, ale nie pamiętał, aby to zboże ciągnęło się tak daleko. Należało poszukać pomocy, ale gdzie, skoro od dawna nie było żadnej drogi w bok? I na dodatek nie minął ich żaden pojazd, ani nawet pieszy. To niemożliwe, pomyślał. To nie ma prawa się dziać. Zupełnie jakby byli w Stanach Zjednoczonych, gdzie kukurydza ciągnie się kilometrami wzdłuż szosy.

            Rodzice zawsze mówili mu, że jeśli się zgubi, powinien podążać cały czas prosto. Wtedy, prędzej czy później, gdzieś dotrze. Teraz mógł jechać tylko prosto i nic nie wskazywało, że zbliża się do jakiegoś konkretnego miejsca.

            Dzieci nie odzywały się dłuższą chwilę, ale względny spokój nie trwał wiecznie. Tymczasem Błysk przechylał łeb to w lewo, to w prawo. Kiedy Łukiewski myślał już, że dzięki milczeniu spróbuje wyciągnąć rodzinę z kłopotów, usłyszał żonę.

- Naprawdę mógłbyś coś zrobić.

- Niby co? - Spytał. - Spójrz na mapę ze schowka. Założę się, że nie znajdziesz tam tego miejsca. Nawigacja też szwankuje, sama zobacz.

            Faktycznie. Wyświetlacz elektroniczny mrugał w szybkim tempie. Urządzenie nie rozpoznawało miejsca, przez które przejeżdżali. Maja musiała przyznać, że to nie może być awaria. Znaleźli się w dziwnym miejscu, skąd nie było wyjazdu. I nikogo, kto mógłby im powiedzieć, jak wrócić na właściwą drogę. Pytanie, jak mogli się zgubić. Od dłuższej chwili jechali prosto. Szczepan wiedział, gdzie był następny skręt, ale nie był wstanie dostrzec tego miejsca, a mapa i nawigacja nie mogły mu pomóc. Zrobił więc coś całkowicie nieracjonalnego. Zatrzymał auto i wysiadł. Rozejrzał się i zobaczył w dali dwa wiatraki, służące do wytwarzania prądu. Kręciły się powoli, w równym tempie. Niedaleko miejsca, w którym stał, znajdowała się droga na górę, jednak z obu stron otoczona była gęstymi rzędami kukurydzy. Pomyślał, żeby pójść w stronę dwóch obiektów na wzgórzu. Wszak tam ktoś musi mieszkać. Uda się tam i poprosi o pomoc.

            Zaraz jednak uświadomił sobie, jak głupi to pomysł. Nie powinien zostawiać rodziny ani na chwilę. Jego żona była odpowiedzialna, ale powinni trzymać się wszyscy razem. Mimo to coś powstrzymywało go przed powrotem do auta. Nie potrafił zmusić się do wejścia do środka pojazdu, jakby nagle chęć znalezienia pomocy gdzieś dalej okazała się lepszym wyjściem. A to był przecież całkowity nonsens. Jednak głos żony, brzmiący niemal jak rozkaz, przywołał go do porządku. Wsiadł do auta. Zamknął drzwi i ruszył. Nic się nie zmieniło. Wciąż tylko kukurydza i od czasu do czasu drzewa. Prosta droga i na drodze tylko oni. Co to za miejsce? Skoro rośnie tutaj ta trawa, to przecież ktoś musi ją uprawiać. Jednak nie zauważył ani jednego domu. Być może w okolicy wiatraków był jakiś, ale nie dał rady go dostrzec. Jechał więc dalej utrzymując prędkość siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Czas mijał, od ósmej rano, kiedy wyruszyli, minęło prawie sześć godzin. Przynajmniej tak wskazywał samochodowy zegar, ale Szczepan nie mógł mieć pewności, że to właściwa godzina. Co prawda zegarek na jego ręku pokazywał dokładnie ten sam czas, ale ufanie elektronice nie było teraz pewne. I nie było to teraz najważniejsze, choć miał nadzieję, że dotrą do celu podróży, nim zapadnie zmrok. Jak to możliwe, że zabłądzili, jadąc przez większość czasu prostą drogą? Z jakiegoś powodu nie chciał wiedzieć. Czuł się coraz gorzej i co mu mówiło, że jeśli się dowie, zwariuje.

- Ogłuchłeś?

            Spojrzał na Maję. Jej głos z niezadowoleniem malującym się na twarzy nie wróżył niczego dobrego. Jakby mało już mieli kłopotów. Nie zamierzał się z nią teraz kłócić, ale nawet najspokojniejsza wymiana słów była nieunikniona. Cholera, nie mogą po prostu pomilczeć?

- Gdzie jesteśmy?

- Nie wiem.

- I co jeszcze powiesz? Może zacytujesz Sokratesa? „Wiem, że nic nie wiem”, tak?

- Weź zejdź ze mnie!

            Zaczęło się. Tak było zawsze, gdy jechali gdzieś całą czwórką. Godzina kłótni i dwie godziny milczenia. Krzyczeli raz on, raz ona. Wyrzucał z siebie zdania i nawet nie wiedział, co one oznaczają. Coś mówił, ale nie wiedział co. Jedyne czego był pewien, to że nie zgadzał się ze swoją żoną. I choć nie chciał się z nią kłócić, nie był w stanie zdobyć się, na spuszczenie z tonu i poproszenie o to by się uspokoiła. Z jakiejś przyczyny nie mógł się też zmusić do skończenia z wyrzucaniem z siebie słowa za słowem, z który każde było bez wątpienia pełne jadu i żółci. Próbujące uspokoić ich dzieci, a zwłaszcza już niemal płacząca Daniela, też nie mogły nic na to poradzić. Myśl, Szczepan! Łatwo powiedzieć. Myślenie na gorąco było dla niego zawsze wyzwaniem, któremu nie był w stanie podołać. Do nieudacznika życiowego nie było mu daleko.

- Mów, co chcesz, ale nie obrażaj mojej matki! – Usłyszał. Obraził matkę swojej żony? W życiu nie spodziewał się, że był w stanie posunąć się tak daleko.

- Kochanie, ja nie chciałem – wydukał.

- Nie chciałeś? – zagrzmiała Maja. – Nie rozśmieszaj mnie!

            Co miał jej powiedzieć? Że od dłuższej chwili nie kontroluje swoich wrzasków? Nie uwierzy w to. Ale i tak powiedział. Zupełnie nieświadomie rozpoczął słowotok mający na celu przekonanie jej, że mówi prawdę. Co mówił? Tego nie wiedział. Przy okazji mógł znów nie zapanować nad swoimi nerwami i sprawić, że próba załagodzenia sytuacji stanie się eskalacją konfliktu, z którego nie będzie wyjścia.

            Jakim cudem trzymał kierownicę prosto i cały czas patrzył na drogę? Nie zamierzał się nad tym zastanawiać, za to bez ostrzeżenia zahamował i pociągnął dodatkowo za hamulec ręczny. Spodziewał się obelg ze strony małżonki, ale usłyszał syna.

- Zwariowałeś?! Prawie dostałem zawału!

- Przepraszam – odpowiedział automatycznie. Jego potomek chciał jeszcze coś wykrzyczeć, ale się powstrzymał. Wzruszył tylko ramionami. Robił tak zawsze, gdy odpowiedź na jego pytanie nie zadowalała go, nieważne kogo i o co pytał. Z dnia na dzień coraz trudniej było się z nim porozumieć. Doskonale to widział – jego rodzina się rozpadała. Powoli, jak ziarenka piasku w gigantycznej klepsydrze, ale rozpadała. Musiał znaleźć sposób na odwrócenie tego, ale nie miał żadnego pomysłu. Kolejne zmartwienie i sytuacja, z której nie dawał rady znaleźć wyjścia.

- Dość tego! – Krzyknął, zaskakując sam siebie, po czym wysiadł z auta i zatrzasnął drzwi. Musiał z tym skończyć. Najlepiej zrobi, jeśli poszuka pomocy. Tak się akurat złożyło, że jakieś dziesięć metrów za autem kończył się długi rząd kukurydzy. Między nim i początkiem następnego była szeroka na około cztery metry utwardzona droga. Uznał, że pójdzie tą trasą. W końcu znajdzie jakiś dom. Spyta gdzie są, może nawet zadzwoni po pomoc, bo jego telefon stracił zasięg i to samo stało się pewnie z komórkami pozostałych członków jego rodziny.

- Szczepan, wracaj do auta! – Usłyszał, ale nie zareagował, tylko ruszył w kierunku ścieżki.

- Cicho, próbuje nas wydostać z kłopotów! – Odkrzyknął. Nie miał pojęcia, nawet podświadomie, że największe kłopoty dopiero przed nimi. Maja znowu coś krzyknęła, ale jego mózg już nie rejestrował jej słów. Skręcił w ścieżkę i ruszył przed siebie. Jego uwagę na chwilę przyciągnął wiatr. Owiało go mocno, wzięło się to znikąd. Wyjął kilka ziaren z oczu i poszedł dalej. Zarówno po lewej, jak i po prawej, miał tylko wysoką gałęzie zboża, jednak nie zwracał na to uwagi. Patrzył na wprost, szukając miejsca, w którym będzie mógł się zatrzymać. Gdzieś dalej na pewno jest jakieś domostwo. To nie Stany Zjednoczone, gdzie kukurydza ciągnie się kilometrami. Jeśli nie zboczy na pole, w końcu dotrze tam, skąd wezwie pomoc, albo przynajmniej dowie się, gdzie jest. Krok za krokiem, szedł i szedł, ale nie widział miejsca, do którego mógłby dość. Czuł zmęczenie, ale parł naprzód. Prędzej czy później dojdzie gdzieś, nie miał co do tego wątpliwości.

            Szedł cały czas prosto, między rzędami kukurydzy, ale na horyzoncie wciąż nie dostrzegł żadnego budynku. Czuł się zmęczony, tak zmęczony, że nawet nie przyszło mu na myśl spojrzeć na zegarek. Jeśli miał zgadywać, na pewno minęła trzynasta, jednak godzina nie była teraz najważniejsza. Teraz musiał znaleźć pomoc i wrócić do rodziny. Prąc na przód, obejrzał się za siebie. Szosa dawno zniknęła z pola widzenia. Za daleko, by zawrócić, ale wciąż też nie blisko do celu, którego nie widać.

            Nagle zerwał się wiatr. Wiał z obu stron. Z jakiejś przyczyny dla Szczepana stanowił przekaz, aby iść cały czas prosto. Zresztą zakrętów, ani luk w kukurydzy nie widział, a wchodzenie między łodygi nie miało sensu. Jako ojciec rodziny, wiedział że najbardziej rozsądną decyzją byłoby wrócić do żony i dzieci tą samą trasą, ale z jakiegoś powodu nie mógł się przemóc. Parł więc dalej, nie patrząc przed siebie, mówiąc sobie, że idąc dalej natrafi na kogoś, kto mu pomoże. Podświadomie wiedział, że szanse są najwyżej jak jeden do miliona, ale do świadomości tego nie dopuszczał.

            Wiatr wzmógł się, a Szczepan szedł przed siebie jak zahipnotyzowany. Nic jednak nie dostrzegł, jak okiem sięgnąć, tylko rzędy kukurydzy. Odwrócił się i zobaczył, że nie wróci na szosę. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą była ścieżka, teraz była kukurydza, a po bokach miał dwie drogi, w które mógł skręcić.

            Odniósł wrażenie, że ktoś wsadził go w podłoże. Nie mógł się ruszyć, po całym ciele przeszły go dreszcze, a włosy stanęły dęba. Jak znajdzie drogę powrotną? Przecież nie pójdzie przez kukurydzę. Nawet nie wiedział, jak daleko od szosy się znajduje. Być może nawet już zabłądził, sam o tym nie wiedząc.

            Skręcił w lewo i szedł dalej. Obiecał sobie, że następnym razem nie skręci. Wielokrotnie powtarzał dzieciom, by nigdy nie schodziły z obranej ścieżki, bo tylko w ten sposób dojdą gdzieś, gdzie w razie zabłądzenia będą mogły wezwać pomoc, więc nie zamierzał teraz robić inaczej. Starał się utrzymywać równe tempo. Nie za szybko, by nie musieć zwalniać i nie za wolno, by nie poczuć nagle potrzeby przyspieszenia. Patrzył tylko przed siebie, ale widział tylko skrawek nieba na horyzoncie, resztę stanowiła brązowa droga, po której się poruszał. Iść  naprzód, powtarzał w myśli raz za razem. Po chwili zmienił to na „Iść naprzód i sprowadzić pomoc”.

            Miał prawdziwego pecha. Szukał pomocy, bo razem z rodziną zgubił drogę, a teraz zgubił się wśród kukurydzy. Droga biegła tylko na wprost, wiatr się wzmógł i wiał mu prosto w twarz, a on nie był w stanie wrócić do swoich bliskich tak samo, jak tu się dostał. Dmuchnęło tak mocno, że zarzuciło go do tyłu. Nie wywrócił się jednak. Podtrzymało go coś twardego. Obrócił głowę i z przerażeniem odkrył, iż od upadku uchroniła go kukurydza. Cholerne zboże zamknęło mu drogę powrotną. To, co zobaczył zaraz potem, przeraziło go jeszcze bardziej. Gdy spojrzał przed siebie, nie widział już drogi, lecz kukurydzę. Więcej cholernej kukurydzy.

            W tym samym momencie otworzyły się dwie nowe ścieżki. Jedna prowadziła w prawo, głębiej i pewnie w stronę jakiegoś gospodarstwa, a druga w lewo, w stronę szosy. Wybór był oczywisty, jednak coś, nie wiedział co, kazało Szczepanowi skręcić w prawo, a na dodatek zaraz potem wiatr znów zawiał i zmienił kierunek. Tym razem wiał mu w plecy i popychał, niemal zmuszając go do biegu. Próbował zawrócić, ale jego wysiłki nie zdawały się na nic. Zupełnie, jakby pchał go jakiś gigant.

Nie potrafił zmusić się do odwrócenia głowy. Nie bał się. Był przerażony. W życiu przydarzyło mu się wiele rzeczy, ale ani jedna nie była tak okropna. Chciał wrócić do rodziny, a ten przeklęty wiatr mu to uniemożliwiał. Pchał go i pchał, a jemu zbierało się na płacz.  Naprawdę chciał zapłakać, ale czuł, że jeśli uroni choć jedną łzę, przestanie logicznie myśleć i nie uda mu się znaleźć wyjścia.

Co się działo z tym cholernym zbożem? I z tym wiatrem. Czemu tak wieje, czemu zamyka ścieżki? Czemu ktoś lub coś nie chce, aby wrócił do rodziny? Nie wiedział. Jedyne, co mu pozostało to poddać się wiatrowi i iść przed siebie. Miało być tak pięknie. Wakacje nad mazurskim jeziorem, zostawienie pracy na jakiś czas, może nawet poznanie nowych ludzi. Co się takiego stało, że zgubił drogę? Już nieraz jeździł tą trasą, ale nigdy nie było tu tyle  kukurydzy. Zawsze było wspaniale i teraz też miało tak być. Miało, ale już nie będzie. Ale wróci przecież do rodziny, prawda? Znajdzie pomoc. Wróci na drogę z kimś, kto wskaże mu właściwą trasę. Podziękuje i pojedzie do celu. Zapomną o wszystkim, będą się z tego śmiać. Niech go diabli, jeśli będzie inaczej. Przecież to się nie mogło dziać. Nie ma czegoś takiego, jak wiatr kierujący kukurydzą. Ścieżki nie znikają i nie pojawiają się na zawołanie. To nieprawda. Wystarczy iść przed siebie, a na pewno kogoś spotka.

Czuł to. Był pewien, że lada moment kukurydza się skończy i pojawi się trawa bądź jakieś pole uprawne, a nieopodal niego gospodarstwo. Tam znajdzie kogoś pomocnego. Dobrego człowieka. Mieszkańcy wsi przecież tacy są, prawda? Nieżyczliwy wieśniacy to wymysł miejskich ważniaków. Nieraz się o tym nasłuchał, ale nie uwierzył w ani jedno słowo. Wszędzie w tym kraju żyją dobrzy, skorzy do pomocy obywatele, ludzie tacy jak on i jego rodzina. Uprzejme przywitanie, powiedzenie, o co chodzi, krótka pogawędka o tym i owym. Ruszą razem w drogę powrotną i trafią bez trudu, bo przecież napotkany mieszkaniec zna tę okolicę jak własną kieszeń. Jedno miłe, a jakże pożyteczne spotkanie. Ciekawe, jak wygląda osoba, która mu pomoże.

Szczepanowi zebrało się na tak duże dywagacje, że poprawił mu się humor. Już niemal się uśmiechał. Czuł, że najgorsze za nim. W końcu to tylko wiatr. Wieje i przestanie. Rzeczy nienaturalne, zwane też anomaliami, jak widać się zdarzają. Doświadczył właśnie jednej, wciąż dmucha go w plecy, ale to się niedługo skończy. Jeszcze tylko trochę i będzie u celu. Dalej do przodu, do odważnych świat należy. Wietrze, wal się.

Pomyślał to jednak w złą godzinę, bo kukurydza dokładnie w tym samym momencie się przed nim zamknęła, za to utworzyła się ścieżka w lewo i tam dmuchnął go wiatr. Popchnął go do przodu i nie odpuszczał, a w miejscu, z którego przyszedł, tak jak dwa razy wcześniej, wyrosła kukurydza. Nie miał wyboru, musiał iść, jak mu kazał wiatr. Co to ma być, do cholery?

Z dalszych rozważań wyrwał go dochodzący od prawej strony szept.

Piętnaście minut wcześniej Maja Łukiewska zaczęła martwić się o męża. Nie było go od pół godziny i nie dawał znaku życia. Nie zadzwonił, nie powiedział, czy znalazł kogoś, kto im wskaże drogę. Zupełnie jakby po prostu sobie poszedł. Skręcił w ścieżkę pomiędzy łanami i tyle. Jakby chciał ich zostawić. A jeśli przytrafiło mu się coś złego? Nie powinien był w ogóle iść. Powinni byli jechać dalej, na pewno odnaleźliby wkrótce drogę. Zabłądzenie na prostej drodze to absurd, prędzej czy później i tak by gdzieś dojechali. Co ten Szczepek sobie wyobraża? Po cholerę się w ogóle zatrzymywał?

Otworzyła drzwi i wysiadła, trzaskając drzwiami. Siedzące z tyłu dzieci niemal podskoczyły, a Błysk zaszczekał. Maja jednak zdawała się nie zwracać na to uwagi. Bardzo chciała zapalić papierosa, ale zapomniała, że nie ma przy sobie paczki, bo skończyła z tym nałogiem ponad siedem lat temu. A teraz tego żałowała. Mało co potrafiło ją uspokoić. Przez wiele lat były w tym pomocne właśnie papierosy, a teraz ich nie miała. Chciało jej się krzyczeć, ale nie chciała znów straszyć dzieci. Zrobiła to przed chwilą i jeszcze nie przeprosiła. I z jakiegoś powodu nie chciała. Była jednocześnie zaniepokojona i wściekła. Niepokój niemal ją zżerał i miała wrażenie, że jeśli on zaraz nie przyjdzie, podda się tej wściekłości, krzywdząc przy tym dzieci.

Kazała mu zostać na miejscu, ale on nie słuchał. Jak zwykle wszystko musiał wiedzieć lepiej. Teraz tkwili tu we trójkę i nic nie mogła zrobić. Odkąd się zatrzymali, nie minął ich żaden samochód. To miejsce było naprawdę dziwne. Ale czy to, że się zgubili, musiało oznaczać, iż wszyscy inni kierowcy jechali inną drogą? Jak w ogóle mogli tu być zupełnie sami? To Polska, a nie amerykańskie bezdroża. Coś musi nadjechać, do cholery! Nie mogą tu stać wiecznie. A jej mąż wróci.

Tylko kiedy? Stali tu tak co najmniej pół godziny, a on wciąż nie wracał. Nie było słychać nawet najmniejszego szmeru. Co to w ogóle za miejsce?

Nawet nie zauważywszy, zaczęła iść śladem męża. Gdy Patrycjusz otworzył drzwi, zobaczył swoją rodzicielkę idącą sztywnym krokiem. Nie mógł dostrzec jej twarzy i nawet nie próbował zgadywać, jak teraz wygląda, był jednak pewien, że jego matka nie wie, co robi. Zawołał za nią, ale nie zareagowała. Szła dalej, prowadzona przez jakąś niewidzialną siłę, aż w końcu skręciła w tym samym miejscu, w które skręcił wcześniej jego ojciec. Weszła na ścieżkę między łanami i stracił ją z oczu.

Dobiegający z prawej strony szept był teraz nieco głośniejszy, można go było nazwać szeptem scenicznym. Patrzył i nasłuchiwał. Im dalej szedł, tym słowa stawały się wyraźniejsze. Nie potrafił rozpoznać płci i wieku, jednak słowa były bardzo niepokojące. Tak bardzo, że po tym wszystkim, co właśnie przeszedł, zaczął trząść się ze strachu. Wiatr pchał go i pchał, aż wdmuchał na ogromną polanę. Na samym jej środku stał ubrany na biało dziesięcioletni blondyn i powtarzał:

Odnajdzie cię,

Zabierze cię.

Raz za razem tylko te cztery słowa. Szczepan patrzył w milczeniu na szepczącego chłopca. Stał jak urzeczony, nie mogąc się odezwać. Nie pytał, gdzie znajdzie jego rodziców, z każdą chwilą zatracał się coraz bardziej w tym, co widział i słyszał. Tymczasem wiatr wzmógł się i otoczył go. Wwiercił się w jego ciało, ale nie krzyknął. Po chwili wiatr zawiał jeszcze mocniej i zaczął powoli rozpraszać ciało Szczepana. Im dłużej to trwało, tym szybciej mężczyzna zanikał. Nie wydawał żadnego dźwięku, jakby odkąd tylko wiatr go tknął, wiedział co go czeka i się z tym pogodził.

Po kilku minutach widać już było tylko zarys sylwetki, a chłopiec nadal nie ruszał się z miejsca i wciąż powtarzał cztery słowa mrocznego wiersza. Wiatr zawiał jeszcze mocniej i uniósł ze sobą resztę ciała Szczepana.

- Mamo, gdzie idziesz?! – Krzyczał Patrycjusz. – Mamo, wracaj!

            Nie słyszała, bo już skręciła i nadal szła sztywno przed siebie. Gdyby jej syn mógł ją teraz zobaczyć, uznałby, że idzie nie do końca z własnej woli idzie. A jednak szła i nie słyszała wołającego ją rozpaczliwie syna.

-Mamo!

      ...

       Iść i znaleźć męża - taki był teraz jej cel. Wszystko inne schodziło na dalszy plan albo stawało się nieistotne. Jeśli dzieci nie będą ruszać się z auta - a nie będą, nic im się nie stanie. Zawsze były posłuszne, nie ma się więc czym martwić.

Szczepan gdzieś tam jest, myślała, ale już się nie martwiła. Wiedziała, że niedługo go znajdzie. W końcu ścieżek jest niewiele. Jak tylko go zobaczy, tak go skrzyczy, że będzie mu zwyczajnie głupio. O ile już nie jest. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Wyszedł ot tak, nie uzgadniając z nią niczego. Nie dzwoni, nie puścił nawet sygnału. Łazi po tym polu i teraz ona musi go szukać.

Patrycjusz nie mógł już krzyczeć. W końcu zasnął, przytulony do siostry, która też spała. Błysk siedział na podłodze i bacznie ich obserwował. W końcu i on ziewnął, po czym złożył łeb na kolanach chłopca i zasnął. Był zmęczony jak nigdy wcześniej.

Weszła na ścieżkę i nawet nie zauważyła, jak zawiał wiatr i łan zboża odgrodził jej drogę powrotną. Podążała cały czas prosto, raz po raz wykrzykując imię męża, z każdą chwilą coraz bardziej wściekła. Jak tylko go zobaczy da mu w twarz. A potem urządzi mu niezłą tyradę. Teraz myśli, że jak jest sam, to jest górą. Bzdura, nigdy nie był górą i nigdy nie będzie. Poszedłem sobie, więc jestem panem sytuacji – to miał na myśli, idąc niby po pomoc. Już ona mu pokaże, kto sprawuje kontrolę w tej rodzinie.

Nagle usłyszała wiatr. Zaraz też go poczuła: dmuchnął w nią mocno z lewej strony. Nawet się nie zorientowała, jak wygłosiła pretensje, zupełnie jakby prąd powietrza był żywą istotą, reagującą na reprymendy.

Budząc się, Patrycjusz rozłożył szeroko ręce i ziewnął głośno. W całym swoim dwunastoletnim życiu jeszcze nigdy nie przysnął w ciągu dnia. Zamrugał i rozejrzał się. Jego siostry nie było w aucie. Błysk też gdzieś zniknął.

Wyszedł z samochodu, nie zamykając za sobą drzwi. Błysk stał kawałek dalej koło kukurydzy i szczekał zajadle. Jednak ani siostry, ani rodziców nigdzie nie zobaczył. Szybkim krokiem podszedł do psa. Przykucnął przed nim i spytał co się stało. Czy wie co zaszło. Czy widział Danielę.

Błysk tylko szczekał, nie reagując na pytania swojego pana. Obaj zaś byli pewni jednego: nie zamierzali tu czekać. Nie kiedy ich bliscy są tam zdani na siebie. Musieli iść ich odnaleźć. Musieli odnaleźć się nawzajem i ruszyć z powrotem do auta. Po co w ogóle jego ojciec się zatrzymał? Przecież prędzej czy później ta kukurydza by się skończyła. Z jednej strony ma początek, z drugiej koniec, to oczywiste. Ale nie, jego ojciec musiał być uparty jak zawsze. Musiał postąpić po swojemu, co tym razem oznaczało odłączenie się od reszty rodziny. Pewnie myślał, że sprowadzi pomoc. Niby skąd? Może to nie Stany Zjednoczone, ale łany tego akurat zboża na pewno ciągną się daleko w głąb, zwłaszcza że przy drodze jest jej wyjątkowo dużo.

Zarówno jemu, jak i jego siostrze coraz trudniej było żyć. Stać się kiedyś dorosłymi przy rodzicach stanowiących niemal patologię. A teraz musiał po nich iść. Po nich i po siostrę. Niczemu nie zawiniła i nie może jej się stać krzywda. Kto wie, co kryją miejsca takie jak to? Na pewno nic dobrego.

Nie mógł tego wiedzieć na pewno, ale i tak był przekonany, że rozumuje trzeźwiej, niż jego rodzice. I niż siostra, która wiedziona jakąś siłą również pognała gdzieś w kukurydzę. On zaś, choć niby bardziej rozsądny, sam rusza w miejsce, w które cała trójka tak nierozsądnie się udała. Szedł z psem u boku. Z   Błyskiem. Miał przynajmniej jego. Nie był sam, tak jak każdy z pozostałych członków jego rodziny, zapuszczających się w łany tego cholernego zboża. A teraz on też musiał tam iść. Nie miał innego wyboru.

We dwóch raźniej. Bezpieczniej. Czy na pewno? Nie wiedział, ale pomyślał, że wolałby nie znać odpowiedzi na to pytanie. I nie zamierzał się nad tym dłużej zastanawiać.

Odnalazł ścieżkę między łanami i ruszył nią przed siebie, a Błysk nie odstępował go na krok. Zawiał wiatr, zasuwając za nim wyjście na szosę. Patrycjusza przeszły ciarki po plecach, nic jednak nie mogło przygotować go na to, co nastąpiło chwilę później. Gdy niemal w panice podszedł do zboża i go dotknął, wiatr zawiał znowu i zarzucił go mocno do tyłu. Młody Łukiewski upadł na plecy i o mało się nie rozpłakał. Bolały go niemal wszystkie części ciała. Nim się otrząsnął i podniósł, minęło kilka minut. Kilka kolejnych zajęło mu przyswojenie tego, co się stało. Zrozumiał, że nie ma drogi powrotnej, przynajmniej nie tędy. Znajdzie gdzieś wyjście. Bo przecież na pewno są inne ścieżki wśród zboża. Na razie musiał tylko iść prosto i nigdzie nie skręcać. Rodzice, choć wielokrotnie wbijali do głów jemu i Danieli, że zawsze należy iść prosto, a z pewnością gdzieś się dojdzie, na pewno wciąż gdzieś skręcali i się zgubili. Jego siostra pewnie zapomniała o tych pogadankach i również zabłądziła. On nie zamierzał popełnić tego błędu. Dość miał złych wrażeń jak na jeden dzień. Musiało się skończyć dobrze, nie wybaczyłby sobie, gdyby stało się inaczej.

Nagle kukurydza się przed nim zamknęła, otworzyła się za to ścieżka w lewo. Patrycjusz zacisnął pięści i zrobił wściekłą minę.

- Nie ma mowy! – Mógł to pomyśleć, ale czuł, że po prostu musi to powiedzieć w geście protestu. – Nie zamierzam skręcać!

            Zawiał wiatr i Patrycjusz poleciał w bok, a Błysk wraz z nim, żałośnie piszcząc.

- Cholera jasna! – Krzyknął chłopak. Wstał powoli. Cokolwiek czy ktokolwiek to robił, miał najwyraźniej niezły ubaw, ale jemu nie było ani trochę do śmiechu. Otrzepał się z ziemi. Błyskowi zajęło to dużo więcej czasu. Już niemal kulał. Patrycjusz zaś, choć mocno poobijany, czuł wściekłość połączoną z adrenaliną, która motywowała go do działania. Z jego planu wyszły nici i musiał grać według cudzych reguł, ale nie ma tak łatwo! Nie podda się.

            Nie miała pojęcia, co robić. Poszła szukać mamy, ale nie mogła jej znaleźć. Skręcała to w jedną alejkę, to w drugą, zresztą nie miała innego wyjścia. Nie rozumiała, co się dzieje z tą głupią kukurydzą, ale szła tak, jak jej kazała. Innej drogi nie było. Wiatr ciągle na nią dmuchał. Coś jej mówiło, iż chce zanieść ją w jakieś miejsce. Nie wiedziała w jakie, ale nie podobało jej się to tym bardziej, że, nie było co się oszukiwać, rodziców raczej tam nie będzie.

            Stanęła i zaczęła płakać.

            Do jasnej cholery, co się dzieje z tym wiatrem? Czemu ją tak znosi w różne strony? I co to za cichy głos przebija się przez tą przeklętą dmuchawę?

            Miała już tego dość. To miała być miła wycieczka rodzinna, a tymczasem znaleźli się (tak, nie miała co do tego wątpliwości) w jakimś cholernym labiryncie, który za nic nie chce ich wypuścić. I jeszcze te szepty, jakby zboże było organizmem podobnym ludzkiemu. Przecież nikt się tu nie kryje, prawda? To jakieś kompletne zadupie. A dlaczego tu utknęli? Z winy Szczepana oczywiście. Łażenie wśród kukurydzy, do czego to doszło? Nie może zawrócić. Nie daje rady też przejść przez kukurydzę, by dojść do szosy, bo wiatr od razu ją odrzuca. Co to ma być? Doskonale zdawała sobie sprawę, że raczej się nie dowie. Będzie tak błądzić. Iść, jak ktoś lub coś jej każe. Tańczyć, jak jej zagra.

            Beznadziejna sprawa.

            Jedno z jego rodziców już nie żyło, a drugie było o krok od śmierć, on jednak nie mógł tego wiedzieć. Nie myślał o tym, bo najważniejsze było dla niego odnalezienie siostry. Jest gdzieś tam i nie poradzi sobie sama. Nigdy jeszcze jej coś takiego nie spotkało. Jego też nie, ale był już dość duży, aby znalazłszy się w takiej sytuacji, myśleć logicznie i przynajmniej spróbować coś zrobić. Komuś pomóc. Czemu w ogóle jego tata się zatrzymał? I czemu polazł w to pole? Gdzie on jest? Gdzie są wszyscy?

            Nagle zdał sobie sprawę, że zdecydowanie za dużo myśli. Wiatr przed chwilą kazał mu już po raz piąty zmienić kierunek marszu. Błysk z trudem za nim nadążał i sapał ze zmęczenia. Chwilami więc przystawał i kucał, by pogłaskać swojego psa i pocieszyć dobrym słowem, choć sam nie do końca wierzył w to, co mówi. Cały ten marsz był koszmarem, który najwyraźniej nie zamierzał się skończyć. Tylko ten cholerny wiatr. Ciągle kazał jemu i Błyskowi iść w różnych kierunkach, kierował nimi według swojego widzimisię. O co chodziło komuś lub czemuś, kto tym kierował? Nie wiedział, ale czuł, że nie ma on dobrych intencji. Może to ten ktoś wszedł do głowy jego tacie i kazał się zatrzymać? Bo niby gdzie tu szukać pomocy? W końcu nikt nie może być tak głupi, by iść przez zboże w celu odnalezienia pomocy gdzieś dalej.

            Znajdował się w jakiejś dziwnie zaplątanej przestrzeni. Czy jego rodzina jest pierwszą, która trafiła w to miejsce? Skąd mu w ogóle przychodzą do głowy takie pytania?

            Cholera jasna, człowieku, nie myśl! Działaj! Zrób coś, zanim będzie za późno. Życie twojej siostry jest w niebezpieczeństwie i tylko ty możesz ją uratować. Na żadne z rodziców już nie masz co liczyć.

            Jak by się dobrze zastanowić, to mnóstwo rzeczy miał na swojej głowie. Jego matka gotowała coraz rzadziej. Zajął się tym. Sprzątała w domu coraz mniej – też się tym zajął. Nie pomagała jego siostrze w lekcjach, więc sam o to zadbał. Coraz częściej też musiał myć  naczynia, robić pranie i inne obowiązki domowe, z którymi wiele osób w jego wieku nie poradziłoby sobie. Czasem zastanawiał się też, kto jest głową rodziny. Jego tata coraz częściej siadywał przed telewizorem z zapasem puszek piwa, a poranki spędzał na ciężkim kacu. Nie tak powinno wyglądać życie rodzinne. Rolą dziecka nie powinno być panowanie nad wszystkim w domu.

            Źle się działo. Był nie wiadomo gdzie i zamiast się skupić, myślał o wszystkim innym. A może to pole kukurydzy tak na niego działa. Nie chciał tego wiedzieć, ale czuł, że odpowiedź i tak wkrótce pozna.

- Do jasnej cholery, gdzie jest ten dupek?! – Nikogo nie było w pobliżu, ale Maja i tak wyraziła swoją złość na głos. Nie mogła już dłużej wytrzymać.

            Nagle jej uwagę zwróciło przebiegające krzyżującą się z tą, którą podążała, ścieżką, dziecko. Czy to była Daniela? Co tu robiła? Dlaczego weszła w kukurydzę, zamiast pozostać w samochodzie? Przemknęła tak szybko. I coś szeptała. Ale nie płakała. To nie było do niej podobne. Musiała się dowiedzieć, kto to był. Być może sama znalazła kogoś, kto jej pomoże. Kogoś, na kogo nie trafił Szczepan. Pewnie dalej gdzieś tu błądzi.

            Szept stał się głośniejszy, ale z jakiejś przyczyny  nie potrafiła rozróżnić słów. Ten dźwięk niesiony był przez wiatr. Wstrętny wiatr, kierujący zbożem i jej marszem. Ciągle pchający ją w przeróżnych kierunkach. Przez to nie miała pojęcia, jak długo już to trwa i gdzie się znajduje. Utknęła w labiryncie bez wyjścia. I coś jej mówiło, że Szczepan, Patrycjusz i Daniela również. Coś przyciągnęło tutaj całą czwórkę i nie chce wypuścić. Dlaczego ona? Dlaczego jej rodzina? Nie wiedziała, ale miała pewność, że nawet poznanie odpowiedzi na te pytania na nic się jej nie zdadzą. Zawiodła swoich bliskich tak samo jak jej mąż i już tego nie cofnie. Gdyby udało jej się oprzeć tej dziwnej sile jeszcze na poboczu, nie doszłoby do tego.

- Mamo, tato, gdzie jesteście?! – Wołała przez łzy. Płynęły po jej twarzy niczym ulewa. Stała sama. Jej słowa dodatkowo tłumiły przyłożone do twarzy dłonie. Nikt jej nie słyszał. Słyszała za to szept. I coś jej powiedziało, że powinna za tym szeptem pójść

Nagle zdało jej się, że słyszy czyjeś kroki. Odjęła dłonie od oczu i odwróciła głowę w stronę, z której usłyszała niepokojący dźwięk. Nic jednak nie dostrzegła, za to zawiał wiatr i przeniósł ją kilkadziesiąt metrów dalej. Upadła na bok i nie wstawała. Znów płakała i nie mogła przestać.

- CHCĘ DO MAMY!! – Wykrzyczała w końcu. To było ponad jej siły. Przewróciła się na brzuch i zaczęła czołgać. Robiła to z trudem, jej łokcie ledwie dotykały twardej ziemi. Nie dawała rady ale poruszała się powoli. Ujrzawszy, że otwiera się przed nią zboże, uznała, że dalej będzie czołgać się przed siebie. I tak zresztą nie miała siły na nic innego. Głęboko w duchu wierzyła, że gdy dotrze do miejsca, które najprawdopodobniej jest początkiem nowej dróżki, znajdzie nadzieję na odnalezienie rodziców albo choćby wydostania się na szosę.

            Im bliżej nowego rzędu była, tym bardziej była pewna, że słyszy szept. Ale co mówił ten, kto szeptał – tego nie wiedziała. Coś ją jednak ciągnęło jego stronę. Czołgała się coraz szybciej, zupełnie jakby cichy głos ją do tego motywował. Słyszała kiedyś od rodziców, że na ćwiczeniach wojskowych żołnierze poruszają się w ten sposób bardzo szybko i uznała, że dobrze będzie iść jak najszybciej. Że to da jej szansę na ocalenie. Na znalezienie rodziców lub wyjścia. Tak, miała przed sobą tę szansę i nie mogła jej zmarnować. Byle szybciej dotrzeć do tej ścieżki, a potem dotrze bez problemu gdzie trzeba. Spotkasz mamę i tatę i wszystko będzie w porządku. Nie płacz tylko się poruszaj. Poruszaj się, a nikt cię nie złapie. Tak kiedyś powiedział tata. Wtedy nie rozumiała, co miał na myśli, przecież nawet jeśli ktoś idzie, można go zobaczyć i dogonić, ale jeśli ktoś biegnie…no właśnie, musi biec!

            Zerwała się i ruszyła najszybciej, jak była w stanie. W mgnieniu oka dotarła do miejsca, gdzie, jak sądziła, rozpoczyna się nowa ścieżka, ale myliła się. Popełniła błąd. Trafiła na polanę, a kukurydza natychmiast się za nią zamknęła. Była o włos od płaczu, ale powstrzymało ją od tego coś, czego nie powinno być w takim miejscu. A właściwie ktoś.  Mały chłopiec, mniej więcej w jej wieku. Stał na środku pola z szeroko rozłożonymi rękoma. Patrzył prosto na nią i szeptał.

Odnajdzie cię,

Zabierze cię.

 

            Mówił w kółko to samo. Te cztery słowa, nic więcej. W jego oczach widać było zupełny brak emocji. Jakby patrzył na nią, ale jej nie widział.

- Kim jesteś? – Zapytała. Nie wiedziała, czemu akurat to pytanie przyszło jej do głowy. – Gdzie ja jestem? Gdzie moi rodzice?

            Nie reagował, ale powtarzał wciąż to samo. Teraz jednak nie patrzył na nią, ale w górę. Spojrzała więc też w niebo, ale niczego szczególnego nie zobaczyła. Miała już dość. Ale nie zamierzała płakać.

- Spytałam się, gdzie są moi rodzice. Widziałeś ich?

            Wciąż milczał. Daniela zapomniała, że jeszcze przed chwilą zbierało jej się na płacz. Miarka się przebrała. Ruszyła w stronę chłopca.

- Gdzie są moi rodzice? – Czuła, że jeszcze chwila i krzyknie.

Odnajdzie cię,

Zabierze cię.

- Co to ma zna… - nie dokończyła. Wiatr, który pojawił się znikąd, otoczył ją i ścisnął. Nie była w stanie nic powiedzieć, nawet jednej samogłoski. Gotowa była znów się rozpłakać, ale i tak nie miała takiej możliwości. Powiew wiatru ściskał ją coraz mocniej, aż w końcu jej ciało zaczęło się rozpraszać.

 

Odnajdzie cię,

Zabierze cię.

            Chłopiec szeptał cały czas. Dokładnie w tym samym momencie na polanę wbiegła Maja. Zawołała córkę po imieniu, ale nie mogła nic zrobić. Wtedy zwróciła uwagę na chłopca, który cały czas szeptał, nie zwracając na nią uwagi.

- Co ty wyprawiasz?! – krzyknęła Łukiewska. – Przestań natychmiast! Zostaw moją córkę w spokoju.

            Jakby w odpowiedzi na jej wrzaski chłopiec w mgnieniu oka odwrócił wzrok w jej stronę. Wyprostował rękę. Wiatr zawiał i rzucił ją na zboże. Maja przez dłuższą chwilę nie mogła się podnieść. Z rozpaczą patrzyła, jak jej córka rozprasza się na coraz mniejsze cząsteczki. I słyszała towarzyszący temu szept. Próbowała się podnieść, ale jej wysiłki na nic się nie zdawały. Wyprostowała ręce, siadając przy tym do połowy, lecz jednocześnie coś strzyknęło jej w nadgarstkach. Nie krzyknęła, ale zrozumiała, że z podniesieniem się będzie miała jeszcze większy problem, niż sądziła. Każdemu ruchowi towarzyszyło syknięcie z bólu. Tymczasem Danieli już prawie nie było widać. Maja zamrugała i po chwili jej córka zniknęła w całości.

- CO TY ZROBIŁEŚ?!! – Wrzasnęła. – I GDZIE MÓJ MĄŻ?!! Z NIM TEŻ ZROBIŁEŚ TO SAMO?!!

            Ten szept. Ten cholerny szept! Właśnie to słyszała, błądząc wśród kukurydzy. Ten szept doprowadził ją aż tutaj. I zabrał jej córkę, a wcześniej pewnie także męża. A może i syna, który też na pewno zdążył wejść między łany. Przeklęty dzieciak zapłaci za wszystko! Podniosła się szybko, nie zważając na ból w nadgarstkach. Należało z tym skończyć i ona to zrobi.

Nie zdążyła  jednak pokonać nawet połowy dystansu. Chłopiec znów  spojrzał na nią, wyprostował rękę, wywołując wiatr i rzucając nią ponownie o zboże. Nie zdążyła pomyśleć o niczym więcej. Kolejnym ruchem blondyn przyciągnął ją w swoją stronę. Stała teraz sztywno, dokładnie w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się jej córka. Poczuła też, że sama zaczyna się coraz szybciej rozpadać na atomy. Ten gówniarz odprawiał jakieś cholerne gusła! Zabił jej męża, córkę, a teraz zabija ją. Umiera z ręki jakiegoś małego dzieciaka, władającego dziwną mocą.

Z jakiegoś powodu uważał, że wciąż jest w stanie odnaleźć ich wszystkich. Przecież prędzej czy później muszą się spotkać. A im więcej ich będzie razem, tym łatwiej będzie  przeżyć i szukać kolejnej osoby. Nie rozdzielać się, głośno wołać. No tak! Czemu nie pomyślał o tym wcześniej? Tylko narzekał na kukurydzę i wiatr, ale nie wołał rodziców, ani siostry. Dopiero zrozumiał, że swoim szczekaniem Błysk próbuje mu to uświadomić. Z drugiej strony ciekawe, że nie ruszył tropem jego rodziców i siostry. Czyżby bał się tej kukurydzy?

Zaraz odrzucił taką możliwość. Błysk jest mądry i nieustraszony, niczego się nigdy nie boi.

Więc dlaczego?

Musiał zapomnieć o rozważeniu tej kwestii. Teraz obaj muszą szukać, to było najważniejsze.

-Mamo! – Krzyknął. – Tato! Daniela!

            Zrobił chwilę przerwy. Nie sądził, aby którakolwiek z nawoływanych osób odezwała się od razu, ale potrzebował uspokoić płuca. Nie mógł ryzykować, że nagle straci głos i nie będzie mógł zawołać swoich bliskich. Szedł dalej i po odczekaniu około pół minuty, zawołał ponownie. Tym razem również nie otrzymał odpowiedzi. Znów zrobił przerwę i zawołał po raz trzeci, ale wciąż nic nie słyszał, za to otworzyła się przed nim kukurydza, zawiał wiatr i rzucił nim oraz Błyskiem w bok.

Tym razem Patrycjusz upadł naprawdę ciężko na bok. Był niemal pewien, że uszkodził sobie bark. Krzyknął z bólu, choć nie chciał. Zachował się jak mięczak. Musiał się ogarnąć, jeśli jego działania miały przynieść właściwe efekty.

Nagle usłyszał szept. Dobiegał spośród kukurydzy. Skąd konkretnie, tego jeszcze w tej chwili nie potrafił stwierdzić. Chciał pójść za tym szeptem, był bowiem przekonany, że ten szept doprowadzi go do rodziców i siostry. Wstał powoli i pokuśtykał w stronę głosu, ganiąc się jednocześnie, że przecież cały czas idzie w stronę nieznanego, w stronę oczywistego niebezpieczeństwa. To była skrajna głupota, ale troska o bliskich sprawiała, że nie mógł się powstrzymać. A Błysk dotrzymywał mu kroku.

Patrycjusz nie krzyczał już, nie nawoływał. Z jakiegoś powodu wiedział, że w miejscu, z którego rozbrzmiewa szept, znajdują się jego rodzice. Pal licho tak złowieszcze słowa. Ważne, żeby znaleźć ich i zabrać ich stąd. Może sobie kuleć, ale da radę. A gdy znajdzie rodziców, to oni zdecydują, jak należy iść. Znajdą drogę ucieczki. Weszli, to i wyjdą.

Uda się, był już tego pewien. A skoro tak, to musiał iść dalej, choć ręka bolała go straszliwie. I choć nie do końca mu się to podobało. Bo jednocześnie cały czas czuł, że pcha się w paszcze lwa. O ile nie znalazł się w niej już w momencie, w którym udał się na ścieżkę pomiędzy dwoma rzędami kukurydzy. Która się za nim zamknęła. A skoro tak, to trzeba będzie brnąć przez kolby. Nie uśmiechało mu się to. Skoro wiatr wiał i przesuwał obiekty, a nawet rzucał ludźmi i zwierzętami, to w ten sposób zaatakuje jeszcze łatwiej. Ale prostszej drogi nie będzie. Nie przy wciąż zmieniającym się rozłożeniu ścieżek. Zresztą gorzej już być nie mogło. Cokolwiek tam znajdzie, będą tam jego bliscy. Jego mama, tata i siostra. 

Szept stał się głośniejszy. Dochodził teraz z innego kierunku. Tam teraz prowadził Patrycjusza i Błyska wiatr. Nieco dalej odsłoniło się kolejne przejście na wprost. Nie wiedząc czemu, chłopak poczuł, że zaraz dotrze do celu swojej wędrówki. Że zaraz wszystko skończy się dobrze. Był tak blisko. Musiał tylko iść i się nie oglądać. Nie zwracał już nawet uwagi na bark, który ten cholerny wiatr mu chyba wybił ze stawu. Tym będzie się martwił później.  Rodzina. Dotrzeć do rodziny. Czekali tam na niego. Nie mógł ich zawieść.

Niestety, im bliżej był, tym mocniej wiał wiatr. Prosto w oczy. Tak mocno, że chwilami miał wrażenie, że idzie do tyłu. Walczył z tym wrażeniem, uparcie idąc naprzód. Jeszcze trochę i ich odnajdzie. Już tak blisko.

TRACH!

Nagle wyłożył się jak długi. Obejrzał się by zobaczyć, co go zatrzymało. Kamień. Potknął się o cholerny kamień. Był tak bardzo skupiony na tym, co ma przed sobą, że nie patrzył pod nogi.  Zwyzywał się w myśli. Jak mógł być  tak ślepy w tak decydujące chwili? Na szczęście jeszcze nic straconego. Do celu jakieś dwadzieścia metrów. Dwadzieścia metrów do rodziców i siostry.

Wyprostował ręce, a ból barku wzmógł się tak bardzo, że krzyknął. Powoli wstał i wyprostował się, starając nie robić sobie żadnej więcej krzywdy. Niestety, wiatr znów się wzmógł i wciąż wiał mu w oczy. Dobrze przynajmniej, że źdźbłami nie rzuca, pomyślał. Ruszył przed siebie. Z każdym krokiem był bliżej celu, bliżej dołączenia do tych, których kochał. W końcu nie wytrzymał i rzucił się do biegu, a Błysk razem z nim. Obaj, choć cali obolali, teraz kierowani byli jedynie pragnieniem osiągnięcia tego samego celu. Już nic nie mogło ich powstrzymać. Mijały kolejne sekundy, a oni pokonywali kolejne metry.

Szept zmienił się bez ostrzeżenia. Był jeszcze głośniejszy, słowa były inne. Wpadł na polanę i ujrzał tatę, mamę i siostrę. Stali obok siebie, od lewej, tata, Daniela i mama. Ręce mieli wyciągnięte przed siebie, patrzyli mu prosto w oczy i szeptali „Chodź do nas…chodź do nas…”. Ale nie byli jego rodziną. Na pewno nie. Nie wyglądali do końca materialnie. Lekko przeźroczyście, eterycznie, czy jak by to jeszcze nazwać. I nie mówili swoimi głosami. To były głosy obcych mu ludzi.

Stali tam cały czas, ale nagle zamilkli. Szept znów się zmienił. Brzmiał tak samo jak przedtem. Patrycjusz spojrzał w stronę, z której dochodził dźwięk. Zobaczył Bartka, chłopca, z którym nikt nie chciał się przyjaźnić. O której to przyjaźni nie wiedzieli nawet ich rodzice. Jego jedynego przyjaciela. Stał tam z rozłożonymi rękami i szeptał.

- Bartek? – Zdziwienie Patrycjusza nie miało granic.

            Bartek spojrzał na niego. Przestał szeptać. Był przerażony. I zasmucony, bo zrozumiał kim byli ludzie, których właśnie uśmiercił. Spojrzał w ich kierunku. Ich widma rozwiały się. Zaraz potem z powrotem zwrócił głowę w stronę Patrycjusza. Oczy zaszły mu łzami.

- To była twoja rodzina? – Spytał. – Ja…ja nie wiedziałem. Przepraszam.

- Co się dzieje?

- Obudziłem się tutaj dzisiaj rano – cały się trząsł. – Kukurydza mnie opętała. Ja nie chciałem.

- Chodź, musimy się stąd wynosić – zarządził Patrycjusz.

            Bartek milczał, ale po chwili wahania rzekł:

- Dobrze, chodź. Wyprowadzę was stąd.

            Już mieli ruszyć, gdy znowu zerwał się wiatr i rozległ się szept.

Nie zbiegniesz, nie.

Zabiorę cię.

            Zaczął się powtarzać. Nim przyjaciele się zorientowali, otoczył ich wiatr i zaczął rozwiewać, tak samo jak to zrobił z rodzicami i siostrą Patrycjusza. Patrzyli na siebie z mieszaniną przerażenia i smutku. Wiedzieli, że nie uciekną. Podmuch był coraz większy i z każdą chwilą było ich coraz mniej. W końcu zniknęli całkowicie, a wiatr zniknął równie szybko, jak się pojawił. Na samym środku pola pozostał samotny, szczekający żałośnie Błysk.

Komentarze

  1. Skłamałabym, gdybym napisała, że takie historie mnie nie poruszają. "Kukurydziany wiatr" kojarzy mi się w dużej mierze z opowiadaniami Franza Kafki. Nie wszystko jestem w stanie zinterpretować, ale pozwolę sobie przytoczyć tutaj kilka ze swoich refleksji i domysłów.

    1. Ojciec rodziny, jako postać, która dostała "najwięcej czasu antenowego" jest bardzo ciekawy. Mogłabym napisać całą długą interpretację na jego temat. Tym, na co zwróciłam uwagę, jest fakt, że Szczepan stara się zachowywać racjonalnie, ale jego zachowanie jeszcze przed wejściem w kukurydzę stanowi zupełny absurd. Widzimy, że ten człowiek ma problemy z panowaniem nad samym sobą, nie pamięta, co mówi i co robi, jest także głęboko nieszczęśliwy w swojej rodzinie i myślę, że celowo bądź nie mógł przyczynić się do całej tej tragedii, chcąc się zwyczajnie tej rodziny pozbyć. Jego zachowanie w polu kukurydzy wydaje się być tylko przedłużeniem jego wcześniejszego zachowania. Szczególnie interesujący jest jego koniec, bo Szczepan zdaje się wiedzieć, co go czeka.

    2. Co do postaci Mai, myślę, że można o niej powiedzieć, że to taka choleryczka, która stawia siebie w centrum zainteresowania i za problemy rodzinne obwinia przede wszystkim innych, a nie siebie. Jej refleksja nad tym, że zawiodła swoich bliskich to tak naprawdę kropla w morzu jej narzekania, niezadowolenia i użalania się nad sobą.

    3. Patrycjusz - na wszystkie siły niebieskie, co za straszne imię. Naprawdę. I szkoda mi tego chłopca, bo rodzice pokarali go nie tylko imieniem, ale też zniszczonym dzieciństwem, które doskonale pokazuje, jak wygląda rzeczywistość całego mnóstwa dzieci - pod płaszczykiem pełnej, szczęśliwej rodzinki, która co roku spędza razem wakacje, kryje się wzajemne napięcie i wrogość, niezainteresowany, oderwany od rzeczywistości ojciec i krytykująca wszystko, kłótliwa matka, przerzucający się odpowiedzialnością za rozpad związku i obarczający problemami swoje dzieci.

    4. Postać Bartka - to jest ten aspekt historii, którego do końca nie rozumiem. W sumie niewiele wiemy o samym Bartku, poza tym, że jest chłopcem, którego nie lubiano i który jakimś cudem trafił na pole kukurydzy i został opętany przez jego dziwną moc. Ciekawe, że narzędziem zagłady staje się ofiara grupowego odrzucenia i po uświadomieniu sobie swojego czynu sama również pada ofiarą "kukurydzianego wiatru".

    5. Bardzo doceniam umiejscowienie akcji w Polsce. Przyjemny akcent, zwłaszcza, jeśli ktoś widział takie wielkie pola kukurydzy na żywo podczas podróży i może sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby sam znalazł się w takiej sytuacji jak bohaterowie. Dodatkowy dreszczyk emocji.

    6. Nie jestem na sto procent pewna, ale chyba błędnie zapisujesz dialogi tzn. kiedy po pauzie padają takie sformułowania jak "powiedział", "zapytał", "odparł" itd. powinny być one zapisane małą literą

    Ogólnie bardzo miło mi się czytało "Kukurydziany wiatr", chociaż przyznam, że troszkę się bałam i przez najbliższe kilka miesięcy będę chyba unikała pól kukurydzy :")

    OdpowiedzUsuń
  2. ad.1)Postać ojca to typowy alkoholik oglądający mecze, tracący powoli zainteresowanie rodziną. Niby co roku jeździ z bliskimi na Mazury, ale ma już dość, we łbie mu się poprzewracało. To na niego kukurydza podziałała najmocniej, dwa razy kazała mu się zatrzymać. Sprowadził tragedię na rodzinę poddając się kukurydzy, bo był wyniszczony i miał najsłabszą wolę. Nie lubiłem go, więc uśmierciłem go pierwszego

    ad.2)Maja jest przytłoczona zachowanie Szczepana, z którym z dnia na dzień żyje jej się coraz gorzej, tak bardzo, że zaniedbuje obowiązki domowe.

    ad.3)Na początek napiszę, bo dziś trudno tę informację znaleźć, że Patrycjusz to pełna forma imienia Patryk. Idąc dalej, to on jest głównym bohaterem. Niewinnym dzieckiem, które przejeło na siebie obowiązki matki i stało się niemal głową rodziny. Najbardziej rozsądny, ma wiernego psa.

    ad.4) Tu dochodzimy do postaci Bartka, którego z Patrycjuszem łączy to, że też jest outsiderem. To osoba słaba, która nie potrafi się przeciwstawić silniejszym, a tym bardziej mocom paranormalnym. Kukurydziany wiatr potrzebował osoby młodej i niewinnej. Nie była go w stanie ocalić nawet siła przyjaźni z drugim takim jak on.

    ad.5) Tu musiałbym zdradzić za wiele, zatem do tego punktu odniosę się w bliżej nieokreślonej przyszłości.

    ad.6) Z małej pisze się przytoczone słowa, gdy mieszczą się w jednym zdaniu z kwestią. Jeśli osobno, to z duże. Mogę chyba tylko dodać, że powinienem chyba się cieszyć wywołania strachu w mojej czytelniczce.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz