Dzień, w którym we mnie mierzono

 

          

            Kiedy stanąłem oko w oko z przeznaczeniem, miałem tylko piętnaście lat. Nieważne, jak się nazywam. Teraz nie ma to już znaczenia. Chodziłem po Ziemi, w zasadzie niewidoczny, choć byłem jednym z najlepszych uczniów w klasie. Pewnego grudniowego wieczoru, jak zwykle, wyszedłem na spacer do parku, znajdującego się w pobliżu bloku, w którym mieszkałem. Nic nie wskazywało na to, że moja rutynowa wycieczka okaże się zupełnie inna niż zwykle. Nie spodziewałem się większych przygód, a tym bardziej nie nagłej śmierci.

            Szedłem jak zawsze, ubrany w wiosennym stylu, z T-shirtem i niebieską kurtką, całkowicie rozpiętą. Padał już śnieg, ale mnie to nie przeszkadzało, bo urodziłem się z mutacją, dzięki której moje ciało przystosowywało się do warunków pogodowych. Dotyk sypiących, białych płatków, uspokajał mnie. Oczy miałem zamknięte, prowadziły mnie pozostałe zmysły. Znałem swoją trasę jak własną kieszeń, tak jak swoją dzielnicę i dwie inne z nią sąsiadujące. Czułem się całkowicie bezpieczny. Poddawałem się refleksji i jak zawsze, stałem przy bramie do melancholii, przez którą jednak nigdy nie przechodziłem. Wiatr owiewał moje gęste, kasztanowe włosy. Gromadzące się na nich płatki śniegu były dla mnie niczym dodatkowe czerwone krwinki, ulepszające funkcjonowanie mojego organizmu. W takich momentach czułem się jak w niebie. Nie potrzebowałem przyjaciół, dziewczyny, rodziny. Istota spaceru, oderwanie od rzeczywistości, stanowiły mój prywatny raj. Gdybym miał wtedy umrzeć, nie miałbym nic przeciwko. Gdybym miał wtedy umrzeć. Nawiedzała mnie taka myśl, ale zawsze była luźna, nigdy w pełni na poważnie, raczej wariacja na temat powiedzenia Chwilo, trwaj.

            Taki już byłem, samotność dobrze mi robiła. Chciałem jej codziennie od lat i w blisko dziewięćdziesięciu procentach przeżytego czasu, tak właśnie było. Nie byłem sam jedynie przy posiłkach i podczas lekcji, jeśli nie liczyć pierwszych lat życia, kiedy uczyłem się chodzić, mówić, czytać, pisać, korzystać z toalety, myć i posługiwać sztućcami. W wieku pięciu lat umiałem już to wszystko, nigdy też nie prosiłem rodziców o pomoc w odrabianiu prac domowych. Nigdy nie zawiodłem ich zaufania. Wierzyli, że jestem bezpieczny i potrafię o siebie zadbać. Umiejętność obserwacji i pojmowania nowych rzeczy i zjawisk oraz czarny pas i trzeci dan w Karate sprawiały, że nie było dla mnie przeszkód nie do pokonania, choć z siły fizycznej nie musiałem nigdy skorzystać. Wiedziałem, że pewnego dnia to się zmieni, ale póki co, nie musiałem się tym przejmować. Nigdy jednak nie wiesz, co cię czeka. Nie byłem jasnowidzem i nie dane mi było domyślić się, że tamtego wieczoru w parku pojawi się ktoś i jak gdyby nigdy nic, wyciągnie pistolet i wyceluje go prosto w moją głowę. Choćbyś był nie wiem jak dobrze przygotowany i wyszkolony, na takie sytuacje nie ma rozwiązania. Nie ma ratunku. I ja nie byłem w stanie nic wymyślić na poczekaniu. Choć byłem szybki, ogarnął mnie w jednej chwili strach i stanąłem jak sparaliżowany.

            Nic nie usłyszałem, za to poczułem coś twardego na moim czole. Otworzyłem oczy i ujrzałem mężczyznę, trzymającego w dłoni pistolet. Wylot lufy znajdował się dokładnie pośrodku mojego czoła. Oczy napastnika ziały nienawiścią. Czego ode mnie chciał? Dlaczego nic nie mówił? Poczułem się jeszcze bardziej niepewnie, choć wydawało mi się to niemożliwe. Gdyby powiedział choć słowo, gdybym wiedział o co chodzi, mimo sytuacji, z której nie było wyjścia, mógłbym spróbować wymyślić jakiś plan. On jednak nie pisnął ani słówka i tylko się na mnie patrzył, co sprawiło, że cały się trząsłem.

            Zamknąłem oczy. Nie chciałem widzieć jego twarzy i tego, co trzymał w dłoni. Nie pomogło, bo cały czas czułem wylot lufy, przyciśnięty do mojego czoła. Narzędzie zbrodni, którego chciał użyć nieznajomy, wciąż tam było. To, że go nie widziałem, nie sprawiło, że zniknęło.

            Jest takie powiedzenie, że przed śmiercią człowiekowi przelatuje przed oczami całe jego życie w zwolnionym tempie, ale ja nic takiego nie czułem. Stałem tam i jedyne co do mnie docierało prócz faktu, że ktoś we mnie mierzy, to dotyk cienkiego, metalowego okręgu na moim czole. Naszła mnie myśl, że jeśli ktokolwiek czuł coś więcej w świadomości prócz tego, co miał przed sobą w chwili zejścia ze świata, miał nie do końca po kolei w głowie. Zabawne, jakie rzeczy przychodzą człowiekowi na myśl, gdy czuje, że za chwilę pożegna się z tym światem.

            Nie patrzyłem, ale wiedziałem, że on wciąż tam jest. Nigdzie się nie ruszył i nic nie mówił. Po prostu stał z pistoletem przyciśniętym do mojego czoła. W każdej chwili mógł pociągnąć za spust, ale tego nie robił. Jak długo już to trwało? Minutę, pięć, pół godziny? Może nawet nie pół minuty. Człowiek traci poczucie upływu czasu w różnych sytuacjach, a ta okazała się jedną z nich.

            Nie wiem, co mnie naszło, ale nagle rozłożyłem ramiona. Nie tak, jakbym chciał wzlecieć, bo byłem realistą i wiedziałem, że to niemożliwe. Nie zamierzałem biec, bo człowiek, który teraz we mnie celował, natychmiast by strzelił. Oczywiste było, że zrobi to i tak i nie obchodziło mnie już, że zwlekał. Rozłożyłem ramiona, bo już się poddałem. W ten sposób powiedziałem mu „Strzelaj”. Każdy kiedyś umrze i nie miałem wątpliwości, że moja chwila już nadeszła. Jeśli miałem zginąć, mogło być i tak.

            Wyobrażacie to sobie? Piętnastoletni samotnik zabity strzałem w głowę wieczorem, w pustym parku. Podła śmierć? Być może, ale to nie miało już dla mnie znaczenia. Mogłem co prawda spróbować bronić się ciosami karate, ale jeden fałszywy ruch równał się śmierci. Nie miało to sensu, a jednocześnie było ironią losu, bo już się poddałem. Stałem z zamkniętymi oczami, gotowy na spotkanie ze Stwórcą.

            Wtedy przyszło mi do głowy coś jeszcze. Byłem ja i mężczyzna, który we mnie celował. Ale byliśmy w miejscu publicznym i w każdej chwili mógł pojawić się ktoś jeszcze. I ten ktoś zaryzykowałby własne życie, aby uratować mnie lub zadzwoniłby na policję. Choć mógł też uciec, gdyby był tchórzem. Tak czy inaczej, człowiek, który chciał mnie zabić stał spokojnie, nie ruszając się z miejsca, ryzykował, że zostanie zauważony. Czy był aż tak pewny siebie? Dlaczego tylko stał i zamiast strzelać, po prostu na mnie patrzył? Skoro jedna pogodziłem się z losem, czy powinno mnie to obchodzić? A jednak obchodziło, co spotęgowało mój niepokój.

            Niepokój, nie strach. Bałem się, ale sytuacja była absurdalna i niemal surrealistyczna, więc bliżej było mi do odczuwania niepewności wobec tego, co ma nastąpić niż do drżenia przed nieuniknionym. Powoli zaczynałem myśleć, że ten, który stał przede mną, po prostu robi sobie ze mnie jaja. Że nie ma zamiaru strzelić. Że liczy, iż w końcu padnę na zawał. Jeśli tak było, nie zamierzałem dać mu satysfakcji. Jeśli chciał, abym umarł, musiał oddać strzał. Nie drgnąłem ani o milimetr, dając mu wolną rękę. Wciąż się nie odzywałem i on też milczał. Jeśli sądził, że się odezwę, to się rozczaruje, pomyślałem. Będę tak stał, aż on wykona jakiś ruch. Potem nie będzie już niczego. Niczego prócz mojego ciała, padającego na śnieg. I krwi, sączącej się z dziury po kuli. Nie liczyłem na nic innego, wiedziałem że tak właśnie się stanie, i on też.

            Kim jednak dla niego byłem? Czy śledził mnie wcześniej? A może po prostu się na mnie natknął i wycelował we mnie, bo z jakiejś przyczyny postanowił zabić pierwszą osobę, jaka mu się nawinie? Nie wiedziałem, za to nabrałem ochoty, by go popędzić. By powiedzieć „Na co czekasz, dupku?”. Zrezygnowałem jednak z tego pomysłu. Nie wiem dlaczego, ale nie chciałem go złościć. Czyżbym obawiał się, że wtedy pozbawi mnie życia w bardziej makabryczny sposób? Że niepostrzeżenie wyciągnie nóż i mnie potnie, albo zwali z nóg i skopie? Gdybym tak zrobił, to pomimo nieuniknionych ran byłbym w stanie zadziałać i zabić go serią ciosów karate, ale z jakiegoś powodu uznałem, że tego nie zrobię. Wciąż chciałem umrzeć. Dlaczego jednak w ogóle tak postanowiłem? Czemu w ułamku sekundy przestałem szanować własne życie? Co się ze mną stało, że nagle zapragnąłem śmierci? Choć samotny, zawsze byłem na swój sposób radosny i pełen życia. Miałem wiele planów i byłem gotów zrobić niemal wszystko, by je zrealizować, jednak zrezygnowałem z tego w jednej chwili. Nie byłem żadnym emo ani nawet gotem, nie cierpiałem na depresję czy anemię, jedyną cechą, która różniła mnie od wszystkich znanych mi osób, jeśli nie liczyć wrodzonej anomalii, była samotność z wyboru. Stroniłem od ludzi, ale ceniłem swoje życie i zamierzałem w przyszłości być kimś. Co sprawiło, że pistolet przystawiony do głowy wpłynął na zmianę mojej decyzji? Przede mną było jeszcze całe życie i multum możliwości, gotów byłem sprawić, że własnym wysiłkiem osiągnę, co zechcę. Tymczasem zupełnie niespodziewane zdarzenie spowodowało zmianę zdania. Napotkany człowiek, najwyraźniej noszący się z zamiarem pozbawienia mnie życia, sprawił, że postanowiłem nie walczyć o własną egzystencję.

Zaczynałem myśleć, że postradałem zmysły. To się nie mogło dziać. A jednak się działo. Stałem z zamkniętymi oczami i rozłożonymi rękami, a nieznajomy mierzył w moją głowę i już za chwilę miał strzelić. Nie chciałem zmienić zdania i nie zamierzałem prosić, aby on zaniechał tego, co planował. Byłem gotowy na śmierć. Nie czułem nic, prócz gotowości i niecierpliwości. Czemu nie strzela, myślałem. Czemu stoi jak kołek i się na mnie gapi?

A może wcale się nie gapił. Jego ręka się nie ruszała. Czułem to, ale nie widziałem jego twarzy. Może walczył ze sobą, zastanawiając się, czy nie pozostawić mnie przy życiu, może porwać dla okupu lub w innym celu. Ale przecież ujrzałem jego twarz, więc musiał pozbyć się mnie, by nie ryzykować aresztowania. To nie była książka ani film, tym bardziej nie hollywoodzki, gdzie wszystko kończy się dobrze. Nie zostanę uratowany, a on nie zginie, ani nie pójdzie do więzienia. Zastrzeli mnie, a potem ucieknie. Jednego byłem pewien: nie był zimnokrwisty, bo zastrzeliłby mnie już dawno, ani gorącokrwisty, bo strzeliłby do mnie wielokrotnie, albo skopał na śmierć. Miałem do czynienia z osobą całkowicie nieprzewidywalną, z kimś, w kim nie dało się czytać jak z otwartej księgi. Sam już nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Co jednak to była za różnica, skoro postanowiłem umrzeć? Pogodziłem się z tym i nie planowałem walczyć ani błagać. To ostatnie nie było w moim stylu. I aż do teraz nigdy nie sądziłem, że tak po prostu zrezygnuję z własnego życia, a jednak to zrobiłem.

W tym samym momencie poczułem większy nacisk na czole. Spodziewałem się, że w końcu to zrobi, mijały jednak sekundy i nic się nie działo. Wielu innych w takiej chwili zaczęłoby pewnie jęczeć „Błagam, nie zabijaj mnie!” albo „Proszę, nie rób tego, ja chcę żyć!”, ja jednak tylko stałem z rozłożonymi rękami i czekałem, aż strzeli. Oczekiwałem ogłuszającego dźwięku i świadomości, że upadam na zaśnieżony chodnik. Ledwo się powstrzymałem przed popędzeniem go, sam nie wiem dlaczego. To przyspieszyłoby bieg wydarzeń, a przecież się niecierpliwiłem i chciałem, aby to się wreszcie skończyło. Mogłem otworzyć oczy i to powiedzieć, wykrzyczeć mu w twarz, zażądać, by nie zwlekał, jednak nie ruszyłem powiekami i nie drżał mi żadna  inna część ciała. Pogodziłem się z tym, co miało nastąpić, pragnąłem tego i ani myślałem zmienić zdania. Jak raz coś zdecydowałem, trwałem w postanowieniu, aż osiągnąłem swój cel i tak też było tym razem, jednak ostateczny rezultat i czas, w którym nastąpi, nie zależał ode mnie, a to było mocno denerwujące. Choć byłem wściekły, milczałem. Przypuszczenie, że się rozmyśli, było absurdalne. Nie dawałem już rady. Myślałem przez chwilę nad obróceniem się na pięcie i ruszeniem do domu. Czy strzeliłby mi w plecy? Szanse na to, że nie podjąłby takiej decyzji, były niewielkie, podobnie jak to, że nie strzeliłby natychmiast, gdy tylko zacznę się obracać. Ogarnęła mnie niepewność, przeważając nad niepokojem, który zdominował strach.

            W końcu zauważyłem jeszcze jedną rzecz: jeśli nie liczyć szumu wiatru, nic nie słyszałem. Oczywiście napastnik od początku się nie odzywał. Mając zamknięte oczy, wyostrzałem swoje pozostałe zmysły, ale nie potrafiłem dosłyszeć najsłabszego chociaż oddechu. Odniosłem, być może mylne, ale jednak wrażenie, że człowiek przyciskający mi pistolet do czoła nie tylko się nie rusza, ale i nie wciąga i nie wydmuchuje powietrza. Jak można tak długo stać i nie oddychać przez usta? Sam zacząłem tak robić wkrótce potem, jak rozłożyłem ręce. Czy można być aż tak spokojnym i opanowanym? Czy w ten sposób próbował mnie zdominować? Jeśli tak, było to głupotą, bo poddałem się od razu. Czas mijał, a ja wciąż żyłem, chcąc, aby to skończyło się jak najprędzej. Nieznajomy jednak, prócz przystawiania mi pistoletu do czoła, nie robił nic. Nie groził mi, nie tłumaczył, czemu to robi. Nie kazał mi nawet otworzyć oczu. Zacząłem myśleć, że i jego ogarnęła niepewność. Było to tym dziwniejsze, że staliśmy tu już długo i nikt nam nie przeszkadzał. Zdążyłby mnie zastrzelić kilkadziesiąt razy i nikt by nie zauważył. Powoli przestawałem czuć cokolwiek. Był tylko nacisk lufy pistoletu na moje czoło i ogarniająca mnie cisza.

            Nie chciałem biec, nie chciałem stać, niczego już nie chciałem, prócz śmierci. Pragnąłem jej, ale z każdą mijającą sekundą coraz intensywniej zastanawiałem się, skąd to się wzięło. Ot tak pojawił się facet z bronią palną, a ja nic? Co sprawiło, że bez niczego przestałem być sobą? Tak wiele rzeczy mnie trzymało przy życiu, czemu z tego zrezygnowałem? I czemu nie potrafię zawrócić z tej drogi, przynajmniej powiedzieć mu stanowczo, nawet jeśli nie odniosłoby to skutku, że zmieniłem zdanie? Może dlatego, że słowo się rzekło. Zawsze, gdy podejmowałem jakąś decyzję, doprowadzałem sprawę do końca, z lepszym lub gorszym skutkiem. Tymczasem całkowicie obcej osobie zaprezentowałem zupełnie inną postawę, której sam po sobie się nie spodziewałem. On jednak tego nie wiedział i najpewniej to, że kazałem mu strzelać, sprawiło, że z tym zwlekał. Albo rozmyślił się, ale nie chciał wyjść na tchórza i liczył, że będzie trzymał broń przy moim czole tak długo, aż otworzę oczy i dopiero wtedy strzeli. Byłoby to dziwnie szlachetne, bo nawet psychopata strzeliłby do osoby, która z jakiejś przyczyny, najczęściej ze strachu, gdy widzi broń, zamyka oczy. Ten człowiek najwyraźniej nie był psychopatą, ale stanowił zagadkę, której z jakiegoś powodu nie chciałem rozwiązywać, a jeśli zdecydowałby się jednak to wyjaśnić, kazałbym mu, by przestał i strzelił od razu. Nie wykluczałem również, że ledwo bym się odezwał, on od razu by strzelił. Jeśli tak, mogłem powiedzieć cokolwiek, by to przyspieszyć i choć pragnąłem mieć to za sobą, byłem zdecydowany nie ułatwiać mu zadania. Jeśli miałem zginąć, to na moich zasadach. Dałem mu to już do zrozumienia i o ile nie był debilem, odczytał moje intencje właściwie. A może jednak nim był. Po co przystawił mi broń do twarzy i tak długo zwlekał? Może wciąż liczył na błaganie. Jeśli do tego dążył, to miał się przeliczyć. Nie zamierzałem też tłumaczyć mu, że nie należę do osób, które rozpaczliwie wyrażają pragnienie przeżycia.

            Wszystko zaczęło mi się plątać, uznałem już nawet, że bredzę w myślach od rzeczy. Ale kto w pełni władz umysłowych, albo z każda chwilą coraz szybciej je tracąc, postąpiłby inaczej? Chyba tylko idiota powiedziałby „Przestań we mnie mierzyć, zmieniłem zdanie”. Nie, to nie było tak. Tu chodziło o mnie. Ja byłem tym przypadkiem. Natura samotnika i inność od chwili narodzin zrobiły ze mnie istotę, która nie tylko rozumowała w sposób nieszablonowy, ale była również zdolna do całkowicie irracjonalnych zachowań. Z kimś takim właśnie zetknął się ten, który teraz we mnie mierzył. Nie wiedziałem, czy wcześniej kogoś zabił czy nie, ale to, z czym się zetknął, musiało być dla niego szokiem. Nikt normalny nie oddaje komuś innemu decyzji, co zrobić z jego życiem. To całkowicie niezrozumiała odpowiedzialność, którą mało kto, o ile istnieje ktoś taki, jest w stanie przyjąć na swoje barki. Ja też bym się wahał i mimo wysokiego ilorazu inteligencji oraz świetnych wyników w nauce, nie byłbym w stanie wziąć na siebie takiej, nazwijmy to, odpowiedzialności.

Co się dzieje, gdy kogoś pozbawisz życia? Co wtedy czujesz? Jakie będą tego konsekwencje? Tyle pytań, na które nie otrzymasz natychmiastowej odpowiedzi. Mało rzeczy w życiu da się przewidzieć, a już na pewno nie w przypadku, gdy ktoś bez protestów pozwala, byś go zabił.

Żadnego ruchu, żadnego odgłosu. Nie czułem, nie widziałem i nie słyszałem niczego. Do czasu, gdy rozległo się skrzypienie. Nie miałem pojęcia, co może oznaczać ten dźwięk. Oczy miałem wciąż zamknięte i otworzyłem dopiero po minucie. Zobaczyłem, jak mężczyzna się oddala. Nie trzymał już pistoletu, broń nie leżała też w zasięgu mojego wzroku, musiał więc ją schować. Szedł i nie odwracał się. Nie zawrócił, nie obejrzał się nawet na sekundę.

Nie wiedziałem co czuć. Ulgę? Zawód? Wszystko mieszało mi się w głowie, ale coś mi mówiło, że to nie koniec. Że ten mężczyzna pewnego dnia powróci i wtedy mnie zabije. Długo nie ruszałem się z miejsca, tylko patrzyłem, jak odchodzi. Coś sprawiło, że poczułem fascynację. Nagle zapragnąłem za nim pobiec i spytać skąd się wziął, czemu chciał mnie zabić i czy moje zachowanie skłoniło go do zmiany zdania. Zanim jednak podjąłem decyzję, jego już nie było i uznałem, że lepiej zrobię, jeśli wrócę do domu. Co będzie, czas pokaże.

Od późnojesiennego zdarzenia w parku, minęło dwadzieścia lat. Przez ten czas ukończyłem studia, zdobyłem dobrze płatną, zdalną pracę i kupiłem dom. Przez pierwszych dziesięć lat od spotkania z tajemniczym mężczyzną, walczyłem ze swoimi pragnieniami i demonami. Po upływie dekady w końcu odżyłem. Nie pragnę już śmierci. Dobrze zarabiam i choć nie ożeniłem się i nie mam dzieci, jestem szczęśliwy. Hobbystycznie napisałem nawet książkę i wysłałem do dwudziestu pięciu wydawnictw, z których pięć okazało zainteresowanie wydaniem jej. Ukazała się i zdobyła status bestsellera, a ja rozmyślam nad napisaniem następnej. O człowieku, który do mnie celował już prawie nie pamiętam, choć do tej pory śnił mi się kilka razy. Wkrótce znów miałem sobie o nim przypomnieć.

Wszystko zaczęło się pewnego wieczoru, po zachodzie słońca. Po zjedzeniu kolacji usiadłem do komputera i zacząłem w przypływie natchnienia pisać drugą książkę. Za jednym zamachem napisałem pięć stron, po czym postanowiłem wstać i przejść się. Podszedłem do okna i zobaczyłem go. W odległości dziesięciu metrów od domu stał mężczyzna, który mierzył do mnie dwadzieścia lat temu. Tym razem miał strzelbę i znów we mnie celował.

Jak mnie znalazł? Czy śledził mnie przez te wszystkie lata? Jeśli tak, to czemu nie zabił wcześniej, kiedy miał tak wiele okazji? Dlaczego pojawił się dopiero teraz? Nie umiałem odpowiedzieć sobie na żadne z tych pytań, ale jednego byłem pewien: tym razem strzeli. Pozbawi mnie życia. Chciał dokończyć to, co zaczął dwie dekady wcześniej, ale ja nie zamierzałem mu tego ułatwiać. Nie otwieram okna i nie rozkładam rąk. Nie mówię „Strzelaj”. Jeśli chce mnie zabić, będzie musiał wejść do domu. Cofam się od okna i dzwonię na policję. Może nie zdążą przyjechać, może zginę, ale nie poddam się bez walki. Stawię mu czoła, bo chcę żyć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz