Bez duszy

 

          

            Dziesięcioletni Łukasz Madajczyk nienawidził spotkań takich jak to, które właśnie się skończyło. Widywał się wtedy ze swoim ojcem, tym prawdziwym. Nie chciał tak o nim myśleć. Dla niego prawdziwymi rodzicami byli Anna i Daniel Madajczykowie, ludzie, którzy adoptowali go na krótko po jego narodzinach. Z jakiejś przyczyny wiedział, że nie jest ich rodzonym synem, zanim mu powiedzieli, gdy ukończył pięć lat. Może dlatego, że wcale ich nie przypominał, a choć za wiele o tym z nim nie rozmawiali, zdawał już sobie sprawę, że będąc prawdziwym dzieckiem ojca i matki, powinno się być z twarzy i włosów podobnym do choćby jednego z nich. Tymczasem w jego przypadku takie rzeczy jak kolor oczu, kształt nosa czy podbródka, kolor oczu i włosów – wszystko było inne. Nie miał ani zielonych oczu matki czy szarych oczu ojca i nie był brunetem. Był blondynem o brązowych oczach, tak przenikliwych, że mogło wejrzeć w duszę. To stanowiło kolejną różnicę, nie tylko zresztą między nim a jego rodzicami. On nie miał duszy.

            To ostatnie było jednym z największych powodów jego cierpienia. Pragnął mieć duszę, jednak nie było mu to dane. Mógł ją zyskać na dwa sposoby. Pierwszy skutkował wiecznym jej zanieczyszczeniem, drugi – stratą wszystkiego, na czym mu tak bardzo zależało w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Wiedział, że jeśli ma wygrać, musi podążyć ścieżką numer dwa, ale nie miał pewności, czy to się powiedzie.

            Teraz, zamiast kierować się prosto do domu, zmierzał w kierunku szosy po drugiej stronie lasu. Z ojcem się już rozmówił i ten powinien mu dać spokój przynajmniej do jutra, ale to, że wyczuł, co zaplanował, było niemal pewne. Miał jedynie nadzieję, że uda mu się dotrzeć tam, dokąd jego ojciec, jak sądził, nie zawita. Z każdym krokiem był bliżej celu, jednak były to bardzo małe kroki i musiał skupiać całą siłę woli by po pierwsze iść dalej, a po drugie nie popełnić jakiegoś błędu, który przekreśli jego szansę na wygranie tej walki. Rzucenie wyzwania ojcu było niezwykle ryzykowne, a dla niego wiązało się z ogromnym cierpieniem. Doskonale wiedział, że miejsce, do którego trafi, będzie dla jego ciała i umysłu niczym niewyobrażalne tortury, tym większe, im głębiej się zapuści. A to niestety było nieuniknione.

            Pierwszy, słaby promyk nadziei odczuł, gdy zobaczył, że drzewa zaczynają się przerzedzać.  Znaczyło to, że bardzo zbliżył się do szosy. Jednak nawet, gdy stanie na poboczu, będzie musiał pewnie sporo czekać, aż nadjedzie jakiś samochód. We wiosce, w której mieszkał, było kilkanaście domów, można ją było wręcz nazwać zadupiem. Do ważnych miejsc jeździło się przez las bądź kilkadziesiąt kilometrów szosą. On zaś, jak prawie codziennie, udał się na nocną wyprawę do lasu i musiał dojść do szosy, by złapać okazję do najbliższego miasteczka. Jednak czy jego ojciec nie powstrzyma kierowców przed zatrzymywaniem się na jego widok? Czy on sam będzie w stanie opanować się na tyle, by osobie, która zdecyduje się go zabrać, nie stała się krzywda? A jeśli dotrze już na miejsce, czy zdoła przekonać kogo trzeba, by zrobił, co należy. Był przecież tylko dzieckiem. Nie chciał przekonywać kogokolwiek siłowo, bo to mogłoby mu przeszkodzić w osiągnięciu celu i zaszkodzić osobom postronnym. Potknięcia nie wchodziły w grę.

            Szosa była już blisko, ale nie dało się usłyszeć szumu przejeżdżających samochodów. Nie miał żadnej gwarancji, że jakikolwiek się pojawi, nie mówiąc już o zatrzymaniu się.  Stawiał kroki powoli, choć jeszcze przed chwilą szedł tak szybko jak mógł. To był skutek działania jego ojca. Wyczuł, co planuje syn i nie zamierzał dopuścić, by mu się powiodło. Nie chciał zrezygnować z osiągnięcia własnego celu, więc wywierał fizyczny wpływ na swojego potomka. Póki co, chciał jedynie wymusić na nim posłuszeństwo. Łukasz nie zamierzał go jednak słuchać. Już nie.

            Las się kończył i od szosy dzieliło go zaledwie kilkanaście metrów. Nie słychać jednak było niczego, żaden samochód nie nadjeżdżał. Ostatnie kroki do końca pierwszego etapu podróży, która miała się zakończyć pokrzyżowaniem planu jego ojca.

Zebrał się w sobie i skupił na ziemskiej tożsamości. Nazywam się Łukasz Madajczyk, powiedział na głos. Mam ziemskich rodziców, Annę i Daniela. To oni mnie wychowują, a mój ojciec nie ma nade mną władzy. Nie pokona mnie. Nie uda mu się to, bo mam coś, czego on nie posiada i nie będzie posiadał. Nigdy tego nie doświadczył. Służył  i chcąc więcej, dokonał złego wyboru.

Kocham cię, ojcze, powiedział znów na głos. Kocham cię, ale bardziej kocham Annę i Daniela Madajczyków, którzy obdarzyli mnie bezinteresownym uczuciem. Ty nie wiesz, co to miłość, nigdy jej nie zaznałeś i nigdy jej nie okażesz. Tym się różnimy. Istota, która kocha, jest w stanie się przed tobą obronić. Dawno temu podjąłeś złą decyzję i tak długo, jak będę mógł, stawię ci opór. Nie wiesz, jak to jest. A póki tego nie poznasz, nie zawładniesz mną. Nie stanę się twoim instrumentem. Nie posłużysz się mną.

Upadł, gdy tylko dotarł na pobocze. Na szczęście ucierpiały tylko jego pośladki, ale kość ogonowa była nienaruszona. Tylko ten cholerny ból.

Miał za sobą pierwszy etap wędrówki, ale stało się to, czego się obawiał. Nic nie jechało, a czas uciekał. Panowała całkowita cisza, nie słychać było nawet śpiewu nocnych ptaków. Może ojciec je wystraszył. Już raz to zrobił. Łukasz był tego świadkiem, to był wstrząsający widok. Ledwo się wtedy powstrzymał by nie wybuchnąć płaczem. Chciał płakać, ale nie wolno mu było, inaczej ojciec by go ukarał.

Innym razem zobaczył, jaką krzywdę przez jego ojca wyrządził sobie chłopak z sąsiedniego domu. Nie byli przyjaciółmi, ale lubili się. Pewnego razu Karol, bo tak miał chłopiec na imię, zaprowadził go do stodoły i zrobił coś, czego nigdy by się po nim nie spodziewał. Zawsze wesoły, pełen życia, wszedł na górę, założył sobie pętlę na szyję i powiedział „Robię to dla twojego ojca”, po czym skoczył. Łukasz nie zdążył go uratować. Nawet nie próbował, bo bał się gniewu ojca. Po prostu uciekł z płaczem. Na szczęście nikt się nie dowiedział, że tam był. Miał również szczęście, że rodzice nie kazali mu iść na pogrzeb kolegi. Gdyby tak zrobili, prawdopodobnie nawet nie mógłby ułożyć planu, który właśnie realizował. Nadal zastanawiał się również, skąd Karol wiedział, kim jest jego prawdziwy ojciec. Bo przecież niemożliwe było, aby chciał zrobić to dla Daniela Madajczyka. Ale po co było go tak osłabiać? Przecież miał być silniejszy, a w ten  sposób ojciec tylko bardziej rozbudził w Łukaszu ludzkie uczucia. Niewiele, a właściwie nic z tego nie rozumiał. Teraz to jednak była przeszłość. No prawie. Przeszłość to będzie, gdy się już wszystko skończy.

Dlaczego nic nie jechało? Czy było tak ze względu na późną porę? Wątpił, bo gdy zbliżał się do szosy, usłyszał dźwięk samochodu. Może więc to działanie jego ojca, chcącego go powstrzymać? Jakakolwiek była tego przyczyna, Łukasz miał nadzieję, że to się wkrótce zmieni. Nie będzie w stanie walczyć w nieskończoność. Bo gdy przyjdzie czas, jego ciało będzie walczyć z całych sił. O ile do tego dojdzie. Musiał wierzyć, że tak się stanie, wiara była teraz najważniejsza. Jeśli przestanie wierzyć, zniknie szansa na osiągnięcie postawionego sobie celu.

Jego ojciec wiedział, gdzie on jest. Doskonale wiedział i zdawało się, że chwilowo zaprzestał działania. Co prawda nie jechał żaden samochód, ale Łukasz powoli dochodził do siebie. Pośladki przestawały go boleć, żadna inna część ciała też nie bolała. Nie znaczyło to jednak, ze ten stan rzeczy za chwilę się nie zmieni. Żeby tylko nadjechał jakiś samochód.

Zaczął się modlić, by w końcu ktoś nadjechał i od razu złapały go dreszcze. To zdecydowanie nie był dobry pomysł. Musiał oszczędzać siły, albo nie uda się. Nie może się tak torturować. Będzie bolało, gdy przyjdzie czas, nie wolno mu było samemu osłabiać siebie modłami. Wytrzymaj, Łukasz, wytrzymaj.

Zza drzew w oddali pojawiły się światła reflektorów. Jak zbawienie, choć do tego dla Madajczyka było jeszcze daleko. Nic jeszcze nie było pewne. Należało jednak się spieszyć. Pojazd zaczynał nabierać kształtów. Wstał i otrzepał się z przydrożnego piasku, po czym stanął na poboczu i zaczął machać ręką. Niestety, samochód zdawał się przyśpieszać, im bardziej się zbliżał. Łukasz pomyślał, że powinien się tego spodziewać. Z drugiej jednak strony, dlaczego osoba siedząca w aucie nie zatrzymała się na widok dziecka stojącego samotnie przy drodze? Uznał, że taki ktoś musiał być po prostu bez serca. Ktokolwiek to był, nie miało to znaczenia, bo już dawno go minął. Jak długo będzie musiał czekać na następny samochód? I czy jego kierowca nie okaże się taki sam, jak jego poprzednik?

Aby przerwać ponure rozmyślania, zaczął nucić ulubioną piosenkę, „Send Me An Angel” zespołu Scorpions. Przez ostatnie pięć lat często, chcąc odciąć się od swoich korzeni, grzebał i analizował historię rocka, „wykopując” co lepsze kawałki. Tym sposobem cztery lata temu natrafił na tę i odtąd niemal zawsze za nim chodziła. W jakiś sposób odstraszała również jego ojca. Co dziwne, jego samego nie odstraszała, choć również powinna. Czy było tak ze względu na ludzkie uczucia, których jego ojcu brakowało? Tak przypuszczał. Teraz jednak ten przebój przyszedł do niego zupełnie niespodziewanie, ale ważne, że w porę.

Prawie nie zauważył, że zbliża się do niego samochód. Znów zamachał ręką. Tym razem na szczęście auto zwolniło i będąc kilka metrów od Łukasza, zjechało na pobocze. Chłopiec wziął głęboki oddech i starając się wyglądać naturalnie, ruszył w stronę pojazdu krokiem, który, miał nadzieję, wyrażał pewność siebie. Chwycił za klamkę od drzwi, otworzył, ostrożnie wsiadł i zamknął drzwi, po czym spojrzał na kierowcę. Był to około trzydziestoletni brunet o sympatycznym wyrazie twarzy. Łukasz spróbował odwzajemnić uśmiech.

- Dziękuję – powiedział.

- Wszystko w porządku? – Zapytał kierowca, a w jego głosie słychać było szczerą troskę. Łukasz uznał, że może zaufać temu człowiekowi. Nie mógł mu jednak powiedzieć wszystkiego. Właściwie nie powinien prawie nic mówić. Ale przecież będą rozmawiać, więc musiał wymyślić coś na poczekaniu.

- Tak – odpowiedział. – Proszę jechać.

            Kierowca ruszył. Jechali powoli, ledwie pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Oznaczało to, że do celu, jeśli wszystko dobrze pójdzie, dotrze za około sześćdziesiąt minut. Co prawda wolałby szybciej, ale po pierwsze nie mógł tego powiedzieć, by nie zniechęcić kierowcy, a po drugie wzbudziłoby to niepotrzebne pytania, których wolał uniknąć. Wiedział jednak, że wkrótce powie coś, co sprawi, że właśnie tak się stanie. Kierowca będzie chciał znać cel jego podróży. Na razie jednak panowało milczenie. Nie długo jednak.

- Na pewno wszystko w porządku? – spytał znowu kierowca. – Jesteś cały spocony.

- To tylko zmęczenie – żachnął się Łukasz, licząc, że skieruje rozmowę na przyjemniejsze tory. Nie łudził się jednak. Wkrótce kierowca miał zadać to pytanie.

- Co robisz tu tak późno w nocy?

- Lunatykowałem – odparł chłopiec, starając się brzmieć wiarygodnie. – Zdarza się, że w ciągu nocy przechodzę spore odległości. Może mnie pan zawieść na plebanię koło najbliższego kościoła.

- Na plebanię? – Zdziwił się mężczyzna. – A co tam jest?

- Tamtejszy proboszcz to mój wujek – odpowiedział Łukasz, mając nadzieję, że kierowca nie wyczuje w jego głosie kłamstwa. – Mieszkam z nim.

- W porządku – powiedział kierowca, a na jego twarzy ponownie zagościł uśmiech. - Obiecuję, że znajdziesz się na plebanii, zanim się obejrzysz.

            Przyspieszył o dwadzieścia kilometrów. Łukasz zerknął na prędkościomierz i zawładnęły nim mieszane uczucia. Z jednej strony dobrze, że dotrze na miejsce szybciej, niż sądził, ale mimo właściwie pustej szosy, im szybciej się jedzie, tym łatwiej o wypadek, zwłaszcza w nocy. Nie wiadomo, czy nagle jakieś zwierzę nie wyskoczy przed maskę. Ani czy jakiejś innej niemiłej niespodzianki nie przygotował jego ojciec.

Znów chciał się zacząć modlić i raz jeszcze upomniał się, że nie może siebie osłabiać przed tym, co go czeka. Nim dotrze do punktu bez powrotu, musi być silny. Być może zajdzie potrzeba wywarcia fizycznego wpływu na kapłana. Nie podobało mu się to, jednak czuł, że bez tego się nie obejdzie.

            Przymknął oczy i natychmiast zasnął. Od razu też przyszedł do niego sen. Zobaczył w nim ojca. Niestety, tego prawdziwego.

- Blokujesz swoje myśli przede mną, synu – powiedział. – Niezłe posunięcie, ale długo tak nie zdołasz. Daj spokój i podąż wyznaczoną ci ścieżką.

- Nie jestem taki, jak ty – odpowiedział Łukasz.

- Nie oszukasz swojego przeznaczenia, nieważne czego byś nie spróbował – oświadczył jego ojciec. – Będziesz wielki, musisz to przyjąć.

- Ty też chciałeś być wielki i zobacz, jak skończyłeś – odgryzł się Łukasz, jednak ojciec jeszcze nie skończył.

- Jestem wielki. Rządzę. I ty też będziesz rządzić.

- Nie bądź śmieszny – prychnął Łukasz. – To nazywasz wielkością?

- Nie jestem niczyim sługą – oznajmił ojciec. – Mam wpływ na innych. I ty też będziesz go miał, jeśli podążysz przeznaczoną tobie ścieżką.

- Nadal cierpisz – zauważył Łukasz. – Twoja wielkość i umiejętność wpływania na ludzi to jedynie skutek złej decyzji.

- Ja nie podejmuję złych decyzji – głos jego ojca stał się, co zdawało się niemożliwe, spokojniejszy. – Pomagam innym dokonywać wyboru.

- Bo tylko tak jesteś w stanie zrekompensować sobie złą decyzję podjętą dawno temu – Łukasz sądził, że w ten sposób zamknie ojcu usta, ale tak się nie stało.

- To była dobra decyzja – usłyszał. – Teraz jestem władcą, tym silniejszym.

- Nie jesteś żadnym władcą – odparł Łukasz. – Przytłaczają cię ciemne ściany, więc rozdrabniasz się, nawiedzając innych, by nie oszaleć.

- To się źle skończy, synu!

- Dla ciebie owszem, ale nie dla mnie – zaprzeczył chłopiec.

- Sprzeciw nic nie da – fuknął jego ojciec. – Ja i tak zawsze wygrywam.

- Ale nie, gdy stanę przeciwko tobie. – zauważył Łukasz. - Masz twardy orzech do zgryzienia, prawda? Nie możesz mnie zabić. Czegokolwiek nie powiesz, zależy ci, abym żył.

- Co nie znaczy, że cię nie powstrzymam! – W głosie jego ojca znów wezbrała złość. – Mam na to sposób.

- W ten sposób tylko mnie osłabisz. – Łukasz uśmiechnął się. – A zależy ci przecież, bym był w pełni sił, gdy będę rządził w twoim imieniu.

            Milczenie. Jego ojciec nic nie powiedział. Łukasz powstrzymał go, ale tylko na trochę. Wiedział, że gdy znów usłyszy jego głos, ten będzie o wiele bardziej zły.

- Wszystko w porządku, chłopcze? – Głos kierowcy obudził go. – Miałeś zły sen?

- Nie – udał zdziwienie Łukasz. – Dlaczego pan tak myśli?

- Ciągle powtarzałeś „Ojcze, ojcze!” – wyjaśnił kierowca. Nie doczekał się jednak odpowiedzi i uznał, że ostatecznie to nie jego sprawa i nie drążył tematu. Łukasz zamknął oczy, ale nie zasnął. Z każdą chwilą był bliżej celu. Oby tylko udało mu się tam dotrzeć w jednym kawałku.

            I żeby temu mężczyźnie nie stała się krzywda, pomyślał po chwili. Nie jest niczemu winien. I nie może zapłacić za coś, co go nie dotyczy bezpośrednio. Oby żył jeszcze długo. Gdyby była taka możliwość, to po osiągnięciu celu, odnalazłby go i powiedział, jak bardzo jest mu wdzięczny. Wiedział jednak, że tak nie będzie. Nie po tym, co stanie się już wkrótce. Chętnie pomodliłby się o szczęście tego człowieka, ale przecież nie mógł tracić sił. Nie przed ostateczną konfrontacją z ojcem.

            Otworzył oczy. Wziął kilka głębokich wdechów i wydechów, co oczywiście nie uszło uwadze kierowcy.

- Jesteś pewien, że wszystko gra, chłopcze? – W głosie mężczyzny słychać było autentyczną troskę. – Jesteś cały blady.

- Po prostu trochę zgłodniałem – skłamał Łukasz. – Zjem coś na plebanii.

- Mam ze sobą bułkę – powiedział kierowca. – Mogę ci ją dać.

- To miłe z pana strony – Łukasz starał się, aby jego głos miał jak najbardziej uprzejmy ton. – Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale wujek mnie uczył, by nie brać niczego od nieznajomych.

- Rozumiem – odparł mężczyzna. O dziwo w jego głosie dało się usłyszeć negatywnych emocji. Łukasz przyjął to z ulgą i oparł się mocniej o fotel. Zapadło milczenie. Chłopiec nie wiedział, jakie było dla mężczyzny, ale jego mocno krępowało. Nie mógł mu przecież powiedzieć zbyt wiele, zresztą i tak naopowiadał już samych kłamstw. Sprawiało to, że czuł się jeszcze gorzej, choć może w jego sytuacji dobrze było odczuwać tak wiele wyrzutów sumienia. To dodatkowo utrudni zadanie jego ojcu.

            Mimowolnie zacisnął w pięść schowaną w prawej kieszeni spodni dłoń. Do kościoła było coraz bliżej, a on był coraz słabszy. Nie mógł się temu dziwić, ale i tak będzie musiał przekroczyć jego drzwi. Tak postanowił i choć w każdej chwili mógł zmienić zdanie, nie zamierzał tego robić. Nagłą prośbą o zatrzymanie się i oświadczeniem, że resztę drogi przebędzie na piechotę, tylko wzbudziłby podejrzenia kierowcy, sprowokował pytania. Jak dotąd stosunki z tym mężczyzną układały się prawidłowo i taki stan należało utrzymać do końca podróży. Jeśli kierowca pozna prawdę, obaj mogą zrobić coś głupiego, a wówczas jego ojciec przejmie kontrolę nad sytuacją. Dowie się, co Łukasz planuje i powstrzyma go, nie szczędząc niewinnych ludzi.

Nie może przestawać blokować myśli. Musi ocalić siebie i tego człowieka. Jeszcze nie jest za późno.

Łatwo powiedzieć. Im bliżej kościoła byli, tym gorzej się czuł, prawie się pocił. Jego ojciec tam nie wejdzie, był tego pewien. Nadal tak uważał, jednak zaczął mieć wątpliwości, czy sam da radę wejść do środka. Znak mu pulsował, a to nigdy dotąd mu się nie przydarzyło. Czyżby ojciec zaczynał przebijać się do jego umysłu? Jeśli tak, to musiał bardziej się skupić. Znów wypowiedział w myślach magiczny zwrot „Kocham cię, ojcze”. Ból w znamieniu powoli ustępował. Ojciec poczuł zbyt duży opór z jego strony. Miał spokój, tylko na jak długo? Nie wiedział, dlatego zaczął powtarzać te słowa raz za razem. Żeby tylko nie powiedział tego na głos. Wtedy od słowa i kierowca pozna prawdę, a wtedy jego plan zawiedzie.

To był kolejny problem. Na własne życzenie znalazł się w sytuacji, w której czarne myśli przeważały. Chciał, by mu się udało, ale przez cały czas sobie powtarzał, że prawdopodobnie tak się nie stanie. Bał się ojca i to także było motorem jego działań. Jeśli zrobi co należy, już nie będzie musiał się go bać. Ojciec już więcej do niego nie przyjdzie. Problemy wielu innych ludzi też się skończą. Nie wiedział tylko jak długo da radę powtarzać słowa „Kocham cię, ojcze”, zwłaszcza że było to kłamstwo. A z kłamstw, więc również i z tego, choć nie pojmował znaczenia tych słów, jego ojciec się cieszył. Ostatecznie Łukasz, chcąc osiągnąć swój cel, sam kładł sobie kłody pod nogi. Ile jeszcze wytrzyma?

            Raz jeszcze, całkiem irracjonalnie, pomyślał że powinien się pomodlić i sama ta myśl sprawiła, że wygiął się na fotelu i usłyszał głos kierowcy.

- Dobrze się czujesz?

- Tak – odpowiedział krótko, ale mężczyzna usłyszał wahanie w jego głosie.

            Świetnie. Zaraz się zacznie.   

- Dlaczego nie mówisz mi prawdy? – W głosie kierowcy słychać było wyraźne powątpiewanie w słowa Łukasza.

- Naprawdę jestem wdzięczny, że mnie pan zabrał z drogi – zaczął chłopiec. – Ale chyba nie oczekuje pan, że powiem panu wszystko?

- Cały czas myślę o tym, dlaczego w środku nocy znajdowałeś się w takim miejscu.

            W głosie mężczyzny słychać było upór. Łukasz miał już pewność, że tamten nie ustąpi, dopóki nie pozna całej prawdy. A przecież prawdy powiedzieć mu nie mógł, dla dobra ich obu.

- Mówiłem już panu. Lunatykowałem.

            Skłamał po raz kolejny, ale kierowca nie dał się zwieść.

- Kłamstwo ma krótkie nogi, chłopcze – powiedział. – Ty ze swoim dalej nie dojdziesz. Wcześniej milczałem, bo uznałem, że to nie moja sprawa, ale teraz to się zmieniło.

- A co się takiego stało? – Łukasz starał się udawać zdziwionego.

- Rzucałeś się i powtarzałeś „Ojcze…ojcze”. I ta bajeczka z księdzem. Coś mi tu podejrzanie nie pasuje. Lepiej od razu powiedz mi prawdę, albo wysiadaj.

- Nie, proszę! – Niemal krzyknął chłopiec. – Niech mi pan nie każe wysiadać. Nie teraz!

- Mów chłopcze! – Kierowca nie krzyknął, ale gwałtownie podniósł głos.

            Madajczyk znalazł się w fatalnym położeniu, na dodatek zapiekł go znak. Palił żywym ogniem. Chłopiec z największym wysiłkiem powstrzymał się od wrzasku. Syknął tylko głośno. Wbrew zdrowemu rozsądkowi złapał się za znak, wzmagając ból.

- Co tam masz?! – Tym razem kierowca krzyknął. – Pokaż natychmiast!

- Nie! – Błagał Łukasz. – Niech mnie pan o to nie prosi.

- Pokaż mi! – Nie ustępował kierowca.

- Nie chce pan tego zobaczyć – chłopiec wciąż próbował oponować. – Nie mogę panu pokazać.

- Powiedziałem: pokaż!

- Nie mogę, to dla pańskiego dobra! – Łukasz nie liczył, że takie słowa przekonają kierowcę, ale uważał je za ostatnią deskę ratunku. Jedyne pocieszenie stanowiło to, że z każdą sekundą byli bliżej kościoła.

- Pokaż, albo wysiadaj! – Ryknął mężczyzna. – Liczę do trzech. Jeden…dwa…

- Dobrze już, dobrze! – Zawołał Łukasz i wyciągnął dłoń z kieszeni. Rozwarł pięść i pokazał. Na wewnętrznej stronie dłoni widniały trzy szóstki.

            Zerknąwszy na znamię chłopca, mężczyzna nic nie powiedział za to odpiął jego pas i gwałtownie przyspieszył.

- Co pan robi?! – Krzyknął Łukasz. Próbował sięgnąć po pas i zapiąć go ponownie, ale został spoliczkowany.

- Ani mi się waż! – Wykrzyknął kierowca. – Za chwilę cię wysadzę.

- Błagam, nie! Muszę dotrzeć do kościoła, tam wszystko się skończy.

- Zamknij się! – Ryczał kierowca. – Nie będę wiózł pomiotu szatana!

            Łukasz nie zdążył już nic powiedzieć. Strzałka na prędkościomierzu zbliżyła się do dwusetki, a kierowca nacisnął hamulec. Siła hamowania sprawiła, że chłopiec wyleciał przodem, rozbijając szybę. Przez chwilę turlał się po szosie. Nie stracił przytomności, w ogóle nie odczuł skutków wypadnięcia przez szybę. Na jego ciele nie było śladów szkła. Ucierpiałby jednak na duszy, gdyby ją miał. Szybko wstał i podszedł do samochodu. Poduszka się nie otworzyła, mężczyzna leżał na kierownicy z krwawiącą głową. Był martwy.

            Nie było czasu ani sensu o nim myśleć. Odwrócił się i ruszył przed siebie. Do kościoła zostało jeszcze pół kilometra. O pół kilometra za daleko, uznał. Czas ucieka, a nawet jeśli, w co wątpił, ojciec go nie powstrzyma do świtu, rodzice zaczną się martwić. Wtedy jego ojciec się za nich weźmie. Było po pierwszej w nocy, do świty zostało trochę ponad sześć godzin. Jeszcze jedna cholerna szóstka.  Łącznie cztery, jeśli liczyć te na jego dłoni.

            Kiedy żył wśród ludzi, to właśnie stanowiło największy problem. Nie podawał ręki i wykręcał się mało wiarygodnie. To jednak był jedyny sposób, by oszczędzić innych. Z tamtym chłopcem popełnił ten błąd i chłopiec się powiesił. To wywołało w nim taki szok, że wyrzucił z pamięci jego tożsamość, choć faktu, że to zdarzenie miało miejsce, zmienić nie mógł. Przez jeden uścisk dłoni odebrał niewinnemu dziecku drogę do Nieba. Sam nie wiedział, czemu to zrobił. Może z zazdrości, gdyż jemu Królestwo Niebieskie nie było przeznaczone. Nie był też w stanie zaprzeczyć, że w ten sposób rozpoczął wypełnianie swojej ziemskiej misji. Misji, od której chciał uciec. Teraz miał na to szansę, ale czas wciąż naglił. Jego ojciec w każdej chwili mógł przełamać barierę zaklęcia, które wciąż wypowiadał. Czy jednak mógł to zrobić, gdy nie wiedział, o co chodzi? Granice jego pojmowania były większe niż ludzi, tak przynajmniej sądził. Mógł nie mieć racji, ale wolał się o tym nie przekonywać. Samo przekonanie księdza, by zrobił to, o co go poprosi, będzie dość trudne, nie mówiąc już o tym, że będzie w złym humorze, że ktoś budzi go tak późno w nocy. A jego nastawienie duchowe nie będzie pewnie miało z tym nic wspólnego. Ksiądz, jak każdy człowiek, chce spać w nocy, zwłaszcza że rano odprawia mszę dla mieszkańców trzech okolicznych wsi. Taka ilość parafian z pewnością potrafi dać w kość, a to z czym przyjdzie mu się spotkać niedługo, być może wywoła traumę na resztę życia. Gdyby mógł wybierać, nie obarczałby duchownego taką odpowiedzialnością, ale nie widział innego sposobu na rozwiązanie swojej sytuacji.

            Nie był już pewien prawie niczego, ale wiedział, że ksiądz wyczuje w nim zło. Że spróbuje go odpędzić, prawdopodobnie bez skutku. Spełnienie jego żądania przyjdzie duchownemu z trudem, bo spotka się z walką. Aby pokonać zło, trzeba zebrać w sobie niezwykłe pokłady wiary. Pytanie, czy ksiądz podoła, póki co pozostawało bez odpowiedzi.

            Skręcił ponownie w leśną ścieżkę. Stąd było już tylko sto metrów do kościoła, a plebania znajdowała się pięćdziesiąt metrów dalej. Im bliżej był, im wyraźniej widział krzyż na dachu drewnianego kościółka, tym bardziej się trząsł i pocił. Kolejna rzecz, z której będzie musiał się księdzu na samym początku tłumaczyć. Tak, jest tym kim jest, tak,  chce aby ksiądz zrobił właśnie to, a nie co innego. Tak, właśnie teraz. Bez dyskusji, klecho. A potem rękoczyny.

            Oby do tego wszystkiego nie doszło, powtarzał sobie, a była to jedna z wielu rzeczy, które wciąż powtarzał w myślach. „Kocham cię, ojcze” brzmiało jednak w jego umyśle coraz słabiej. Wkrótce będzie musiał zrezygnować z tej myśli. Będzie to konieczne, jeśli ma zebrać siły do modlitwy. Jeśli ma przetrwać męczarnie, jedyną jego ucieczką będzie podążanie ku Bogu z jego imieniem na ustach. Jakie to okropne nie być człowiekiem.

            Choć jeszcze przed chwilą szedł normalnym krokiem, teraz utykał i cały drżał. Gdy był pięćdziesiąt metrów od kościoła, zaczął pocić się jeszcze bardziej. Nie był też w stanie myśleć „Kocham cię, ojcze”. Miał pewność, że jego ojciec w każdej chwili może złamać blokadę.

            Gdy od kościoła dzieliło go dziesięć metrów, na uginających się nogach skierował się  w stronę plebanii. Załomotał w drzwi i z całej siły oparł się plecami o ścianę, by nie upaść. Stał tak dłuższą chwilę. Już miał zapukać ponownie, ale wtedy drzwi się otworzyły.

Widok Łukasza wywołał u księdza niemałe zdziwienie. Chłopiec nigdy nie przychodził do Kościoła, nie był nawet ochrzczony. Czego mógł chcieć teraz, w środku nocy?

            Chłopiec ledwo stał, więc ksiądz wziął go na ręce i zaniósł na kanapę w salonie. Przyłożył mu dłoń do czoła. Łukasz był cały rozpalony. Milczał, a oczy miał wytrzeszczone. Wyglądał, jakby wgapiał się zarówno w kapłana, jak i w pustkę. Ksiądz patrzył przez chwilę na niego, nie rozumiejąc co się dzieje. Dopiero po chwili zreflektował się i ruszył do kuchni. Wziął czystą szklankę i napełnił ją wodą. Gdy wrócił do salonu, Łukasz siedział prosto, ale nadal nie wyglądał na w pełni obecnego. Choć zdawał się dochodzić do siebie, wciąż coś było nie tak. Duchowny bez słowa podsunął chłopcu pod usta szklankę z wodą, a ten wypił wszystko jednym haustem. Zaniósł się długim kaszlem. Trwało to z minutę, a ksiądz nie miał pojęcia, co robić.

- Spokojnie, Łukasz – powiedział w końcu. – Zadzwonię do lekarza i twoich rodziców.

- NIE! – Chłopiec zerwał się i usiadł ponownie. – Żadnych telefonów! To tylko pogorszy sytuację!

- Jaką sytuację? – zaciekawił się ksiądz. – Powiesz mi, dlaczego nie chcesz, bym zadzwonił?

- Wie ksiądz w ogóle kim jestem? – W głosie Łukasza nie było już strachu. – Ma ksiądz pojęcie?!

- Wiem, nazywasz się Łukasz Madajczyk i mieszkasz za lasem.

- Mało ksiądz o mnie wie – głos chłopca był teraz spokojniejszy, ale napięcie wciąż dało się wyczuć.

- Powiesz mi, co się dzieje? – Ksiądz wiedział, że o cokolwiek chodzi, jest to coś niedobrego i jeśli miał Łukaszowi pomóc, musiał poznać szczegóły. Nie był jednak gotowy na prawdę.

- Jestem antychrystem – powiedział Łukasz. Umilkł, chcąc, aby jego słowa wybrzmiały.

- Żartujesz? – Ksiądz niemal się roześmiał. Myślał, że chłopiec fantazjuje. Milczenie jednak sprawiło, że zrozumiał, iż Łukasz mówi prawdę. Ten na potwierdzenie pokazał mu wnętrze prawej dłoni. Trzy szóstki.

            Ksiądz wytrzeszczył oczy i prawie się przewrócił. Syn państwa Madajczyków był antychrystem. Naprawdę nim był. Przyszedł do duchownego. Czego jednak chciał? Czyżby oczekiwał pomocy? Nie wyglądał, jakby chciał komuś zrobić krzywdę. Ale jak ksiądz mógł mu pomóc? Tylko Łukasz mógł mu to powiedzieć. Łukasz. Mimo tego, czego właśnie się o nim dowiedział, ksiądz wolał nazywać go jego ziemskim imieniem. Czuł, że w ten sposób będzie mu łatwiej udzielić…czego? Ratunku? Dlaczego antychryst miałby szukać ratunku u księdza? Chciał wiedzieć, ale nie spytał. Wolał milczeć i dać mówić chłopcu.

- Musi mi ksiądz pomóc to zakończyć – oznajmił Madajczyk.

- O czym mówisz?

- Musi ksiądz zrobić coś, co powstrzyma mojego prawdziwego ojca. Tego żyjącego w piwnicy. Moje zaklęcie przestało już działać.

- Jakie zaklęcie?

- Przez ostatnich kilka godzin powtarzałem w myślach, że go kocham. On nie wie, co to miłość, więc nie mógł się dostać do mojego umysłu i przejąć nade mną kontrolę. Teraz już nie jestem w stanie tego myśleć. Nie po tym, co się stało.

- Co się stało?

- Podwoził mnie jeden człowiek – załkał chłopiec. - Zorientował się, że coś jest nie tak i pokazałem mu znamię. Odpiął mi pas, przyspieszył i zahamował. Mnie nic się nie stało, ale on zginął.      Cholerna moc nieczysta!

            Ukrył twarz w dłoniach. Wiedział jaki ma być jego następny krok, wiedział, co powinien powiedzieć, a jednak nie mogło mu to przejść przez gardło. Dłonie zasłaniały mu widok, ale czuł na sobie badawczy wzrok księdza. Biedak, nawet nie wie, co go czeka. Jeśli uda mu się go przekonać, może nawet straci wiarę i nawet jeśli zacznie robić  to, o co go poprosi, nie dokończy. Musiał ostrożnie dobierać słowa, ale prośbę, a właściwie żądanie musiał przedstawić bez owijania w bawełnę. Zamrugał i spojrzał duchownemu głęboko w oczy.

- Musi mnie ksiądz ochrzcić – powiedział.

            Ksiądz milczał. Nie wierzył w to, co usłyszał. Antychryst prosi go o chrzest? To przecież niemożliwe. Nie, nie wolno mu tak myśleć. To nie antychryst, to Łukasz Madajczyk, chłopiec, który nie chodził do kościoła. To zagubiona istota, w której tli się dobro i która chce to dobro z siebie wydobyć. Ale skoro mówił prawdę, skoro jednak jest antychrystem, to przecież nie może go usłuchać. Powinien ostro się przeciwstawić, ale nie miał żadnego planu, był całkowicie zdezorientowany. Należało zyskać na czasie, zanim czegoś nie wymyśli, musi zająć go rozmową.

- Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał. Odpowiedź zaskoczyła go jeszcze bardziej.

- Jestem synem złego – mówił łamiącym się głosem Łukasz. – On chce mnie wykorzystać. Chce mi powierzyć Ziemię. Chce, abym przyciągnął do siebie ludzi i w jego imieniu panował na tej planecie. A ja zamierzam mu w tym przeszkodzić. Chrzest to jedyny sposób. Wyrzeknę się go, pozbędę. Nie ma i nie będzie miał więcej potomków. Gdy przyjmę Boga do swojego serca, straci swoją siłę. Sam będzie mógł kusić, ale nie będzie miał pośrednika, który przyciągnie do niego ludzi. Nie chcę być taki, jak on.

            Ksiądz nie mógł się powstrzymać.

- Żartujesz? Mam cię tak po prostu ochrzcić?

- To jedyny sposób – Łukasz próbował zachować spokój. Nie wiedział na jak długo starczy mu cierpliwości. – Tylko tak można powstrzymać panowanie zła.

- Nawet gdybym się zgodził, - zaczął ksiądz – to chrzest wcale nie jest prostą sprawą. Jesteś niepełnoletni. Niepełnoletnia osoba musi być ochrzczona w obecności rodziców i rodziców chrzestnych. Tego nie robi się ot tak.

- Nie ma ksiądz wyboru. – chłopiec wbił wzrok w duchownego, a jego głos zabrzmiał ponuro. – Czas ucieka.

- Posłuchaj, Łukasz, nie mogę…

            Nie dokończył. Niewidzialna siła wbiła go w fotel.

- NIE MA CZASU!! – Zagrzmiał chłopiec. – NIECH KSIĄDZ MNIE OCHRZCI NATYCHMIAST!!

            Ksiądz poczuł, że zaczyna brakować mu tchu. Był niemal pewien, że za chwilę umrze. Zaczął się modlić, ale nie spuszczał oczu z Łukasza. W oczach chłopca nie było jednak wściekłości. Ta mała istota o wyglądzie człowieka płakała. Kimkolwiek był syn Madajczyków, przybył tu z prośbą o pomoc. Duchowny, choć Bóg do niego nie przemówił, zrozumiał, że musi zrobić to, co powiedział chłopiec. Musi go ochrzcić. Antychryst w skórze dziesięciolatka miał rację. To było jedyne wyjście.

- Dobrze – wysapał i poczuł, jak powoli zaczyna wracać mu oddech. Opadł na kanapę i zakasłał. Przez kilka minut oddychał głęboko, po czym zmusił się do tego, by usiąść. Spojrzał Łukaszowi w oczy i powiedział:

- Idź do kościoła i czekaj tam na mnie.

- Błagam, nie! – jęknął chłopiec. – Sam nie dam rady.

- Idź!

- Nie, błagam! Ledwo wszedłem na plebanię, bez księdza nie przekroczę progu świętego miejsca. Ksiądz musi mnie tam wprowadzić!!

- Milcz! – Wrzasnął duchowny, robiąc znak krzyża na czole Łukasza. Ten upadł na podłogę i przez chwilę wił się w konwulsjach. Ksiądz patrzył się na niego beznamiętnie, ale w końcu odwrócił się i poszedł przygotować się do udzielenia sakramentu. Na myśl, że będzie chrzcił antychrysta, chciało mu się wymiotować.

            Gdy zbierał wszystkie potrzebne rzeczy, z salonu dobiegło go charczenie. Spakował wszystko do torby i ruszył z powrotem. Łukasz wyglądał zupełnie inaczej niż chwilę wcześniej. Na jego twarzy widniała dzikość. Zło ujawniało się. Chłopiec miał rację. Musi to wygonić w kościele. Zło nie zniesie żadnej ceremonii w świętym miejscu.

            Łukasz nie był w stanie iść. Ksiądz wziął go na ręce. Szczególnie niewygodnie mu było otwierać drzwi plebanii. Nie chciał ryzykować i postawić chłopca, więc naparł na klamkę ramieniem. Ruszył do kościoła, a antychryst na jego rękach szalał coraz bardziej. Duchowny musiał uważać, żeby go nie upuścić. Ledwo uniknął ugryzienia, ale nie splunięcia. Chłopiec w drzwiach kościoła zwymiotował na niego wielkim strumieniem brudnej wody.

            Wypuścił Łukasza z rąk, i przetarł twarz z obrzydzenia. Chłopca jednak upadek nie zabolał. Zacharczał i wbił zęby w sutannę księdza. Krzywiąc się z bólu duchowny otworzył kościół i wziął na ręce antychrysta. Nie było to łatwe, teraz ta istota w ciele dziesięcioletniego chłopca zdawała się ważyć jeszcze więcej niż dotąd. Niemal uginał się pod jego ciężarem, bo im bliżej był ołtarza, tym chłopak bardziej się rzucał.

            Gdy dotarli do chrzcielnicy, ksiądz ponownie położył Łukasza na podłodze. Ten wił się, pocił i krzyczał jeszcze głośniej. Duchowny nie wiedział, czemu jeszcze od tych wrzasków nie ogłuchł. Wyjął kropidło, zanurzył w wodzie święconej i podszedł ponownie do chłopca.

- Czy wyrzekasz się diabła? – Spytał, patrząc mu prosto w oczy.

- AVE SATAN! AVE SATAN!

- Czy wyrzekasz się diabła? – Spytał ponownie.

-AVE SATAN! AVE SATAN!

- Czy wyrzekasz się diabła? – Starał się zachować spokój, ale przychodziło mu to z trudnością.

- Wy…wyrzekam się!

-Czy wyrzekasz się wszystkiego, co prowadzi do zła, aby cię grzech nie opanował?

- Wy…wyrzekam się!

- Czy wierzysz w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela Nieba i Ziemi?

- W…wierzę.

- Czy wierzysz w Jezusa Chrystusa?

- Wie…Wierzę.

- Czy wierzysz w Ducha Świętego?

- Wierzę!

- Taka jest nasza wiara. Taka jest wiara Kościoła, której wyznawanie jest naszą chlubą, w Chrystusie Panu naszym.

            Ksiądz złapał Łukasza i ustawił nad chrzcielnicą. Pokropił go wodą  święconą. Chłopiec znów zaczął się trząść, ale już nie tak intensywnie, jak poprzednio. Duchowny obrócił go przodem do siebie. Schylił się, by sięgnąć po naczynie z poświęconym olejkiem. Stanął nad Łukaszem, zanurzył dłoń w naczyniu i dotknął czoła antychrysta.

- Ja ciebie chrzczę…

            Mimo woli, Łukasz uderzył w twarz księdza łokciem. Ksiądz upadł, naczynia z poświęconymi płynami szczęśliwie wylądowały na jego szacie. Antychryst próbował uciec, ale ksiądz sięgnął po kropidło i pokropił, wskutek czego ten padł na ziemię i znów zaczął się wić. Ksiądz podniósł go, ponownie ustawił go przed chrzcielnicą i zaczął od nowa.

- Ja ciebie chrzczę, w imię Ojca…

            Tym razem antychryst uderzył księdza łokciem w brzuch, a tacka upadła na brzeg chrzcielnicy. Ksiądz leżał przez chwilę, ale zdołał się podnieść i dogonił antychrysta, gdy ten dotarł do drzwi. Złapał go z całej siły i zawlókł z powrotem do chrzcielnicy. Jedną ręką zanurzył twarz zła w chrzcielnicy, po czym znów go obrócił go.

- Ja ciebie chrzczę, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.

            Patrząc mu w oczy, wykonał na jego czole znak krzyża.  Nagle niewidzialna siła odrzuciła księdza do stołu mszalnego, a antychryst zaczął się unosić. Rozłożył ręce w znak krzyża i modlił się szeptem.

- Ojcze nasz, któryś jest w Niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja…

            Zaczął się unosić do góry, nie przestając odmawiać modlitwy. Nie słyszał, że wraz z nim modli się ksiądz.

- Jako w niebie tak i na Ziemi, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…

            Zrobił głęboki wdech i ostatnie słowa wywrzeszczał.

- I NIE WÓDŹ NAS NA POKUSZENIE, ALE NAS ZBAW ODE ZŁEGO. AMEN!!

            Upadł gwałtownie na podłogę, a z głowy polała się krew. Nie żył.

Ksiądz przeżegnał się. Zrozumiał, co się stało. Wraz z ochrzczeniem, antychryst uzyskał duszę. Mógł przysiąc, że widzi, jak półprzezroczysta istota o kształtach chłopca ulatuje do góry. Ten, który nosił w sobie zło, wyrzekł się diabła i przyjął do serca Boga w Trójcy Jedynego. Zyskał duszę i poszedł do Nieba.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz