Człowiek, który nigdy nie śpi

 

Nie śpię już blisko dwa miesiące. Błąkam się po ulicach miasta. Nazywa się Daniel Hilson, mam ponad czterdzieści lat, jestem wypalonym zawodowo detektywem policji. Pół godziny rano, w południe i wieczorem spędzam w barach bądź restauracjach, gdzie codziennie jem jajecznicę i popijam sikaczem. Z czego się utrzymuję? Od czasu do czasu znajduję w takich miejscach klientów, którzy zazwyczaj z niewyjaśnionych przyczyn stracili kontakt z kimś bardzo dla nich ważnym. Biorę za to ile się da, zawsze przed robotą. Zawsze znajduje zaginione osoby i wymierzam sprawiedliwość, jeśli zajdzie taka potrzeba i zacieram ślady w miarę możliwość.

I dalej błąkam się po ulicach miasta. Miasta, które nigdy nie śpi. Miasta przerażających, białych i szarych świateł, bo ten świat jest dosłownie czarno-biały. Całe to miasto, całe życie straciło dla mnie wszystkie kolory.

Żyję nocą. Jestem na nogach przez całą dobę, ale odkąd nie opuszczam ulic i barów, nie kojarzę choćby chwili, w której widziałem słońce. Słońca nie widać, a księżyc zakrywają chmury. Tylko neony, lampy uliczne i słupy z napisem „Idź” lub „Stój” dają mi oświetlenie, wskazują drogę. Oświetlenie mieszkań i innych budynków, do których wstępuje, zdają się niemal całkowicie zamglone.

Wypalam paczkę papierosów dziennie. Sam początek lat pięćdziesiątych to dla ludzi takich jak ja, czas znikomej egzystencji, niemal wegetacji. Jeśli nie liczyć kilku istotnych zmiennych, to każda kolejna doba wygląda tak samo: jedzenie spacer, jedzenie, spacer i tak dalej, czasem śledztwo. Śledztw było dziesięć, ale może mniej. Straciłem rachubę. Niedługo pewnie stracę też poczucie czasu. Robię coś i nic nie robię, przez większość czasu łażę bez celu, niemal codziennie rzygam, a flaki mi się wywracają.

To miasto nigdy nie śpi. Nie śpię i ja. Boję się, że jeśli zamknę oczy, mój stan się pogorszy, ale czy może być gorzej? Nie zamierzam tego sprawdzać. Dlatego, o ile nie rzygam, cały czas idę. Zwiedziłem już chyba całe miasto, żaden zaułek Nowego Jorku nie jest mi obcy. Cholerne czarnuchy pobiły mnie już trzy razy. W Chiatown też nie było ciekawie, a Harlem brudził jak węgiel. W Bronksie śmierdzi, Brooklyn to zbiorowisko ważniaków, Staten Island tonie, Wyspa Roosevelta zarasta trawą, Manhattan jest zatłoczony.

New Jersey to kłębowisko żmij, a w tym wszystkim ja, szary człowieczek, jeszcze niedawno prawy glina, teraz prawie menel. Gdy inni mijają mnie na ulicy, bywa różnie. Większość nawet na mnie nie patrzy, a ci co zerkną w moją stronę, natychmiast z obrzydzeniem odwracają wzrok. Czy mnie to dotyka? Raczej nie. Po niespełna dwóch tygodniach zdążyłem się przyzwyczaić i mam ich wszystkich głęboko w dupie.

Jeśli interesuje was mój stosunek do źle podejmowanych decyzji, to powiem wam, że za bardzo już o to nie dbam. Teraz żyję innym życiem. Przeszłość mam za sobą i nie oglądam się, chyba że muszę szybko sprawdzić, czy ktoś mnie śledzi. Zdarzyło się to już kilka razy. Każdy, kto za mną szedł nie tak, jak powinien, skończył w szpitalu, prócz jednego, który skończył w kostnicy. Miałem dość sprytu, by nie dać się zabić, ale wielokrotnie oberwałem, cudem wychodząc z tego cało. Wchodziłem tam, gdzie mnie nie chciano, więc teraz trzymam się od tych miejsc z daleka.

Idę ulicą. Jestem strasznie zmęczony. Nie zasnę, to pewne. Nie chcę zasnąć. Z drugiej strony pragnę, aby moja historia miała w miarę dobre zakończenie. Nie znam go i nie powiem wam, jakie będzie. Dość mam zwierzeń. Wybór pozostawiam wam. Wy zadecydujcie.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz