Strudzony kosiarz

            Odkąd straciłem miłość mojego życia w wieku czterdziestu lat, po siedemnastu latach szczęśliwego małżeństwa, moje problemy ze snem nasiliły się. Wcześniej nie sypiałem góra dzień lub dwa w tygodniu, a teraz, gdy miałem lat pięćdziesiąt, bezsenność prawie mną zawładnęła. W takich chwilach często schodziłem do piwnicy, gdzie miałem mnóstwo butelek starego wina. Zwykle tylko je oglądałem, wspominając różne święta i rocznice, które świętowałem wraz z żoną popijając stare Chardonay czy Chivas Regal, ale czasem brałem jedną butelkę i zabierałem do salonu, gdzie piłem „na smutno”, ale nie do przesady. Zwykle był to jeden kieliszek. Otwartą butelkę ponownie zatykałem korkiem i wkładałem do lodówki. Takie gospodarowanie starczyło na trzy porcję. W ten sposób zapas z piwnicy trochę się uszczuplił.

            Wydarzenia, które nastąpiły tej nocy, miały zmienić wszystko. Gdy usiadłem do stołu ze szklanką napełnioną Chivas Regal, rozległo się pukanie do moich drzwi. Cóż to za niespodziany, nocny gość? Czy kruk, co tylko dwa słowa zna? Nie wiedziałem, ale wstałem by je otworzyć, w końcu kazać człowiekowi stać na zimnie było rzeczą nieludzką. Gdybym jednak wiedział, kim jest mój gość, nigdy bym tego nie zrobił.

            Pociągnąłem za klamkę, nawet nie pytając, „Kto tam”. Byłem zbyt ufny. Odkąd Lidia  ponad dekadę temu wpadła pod samochód, codziennie ktoś mnie odwiedzał. Ludzie dotrzymywali mi towarzystwa i dzięki temu nie czułem się samotny. Myślałem, że to ktoś z nich. Przychodzili o różnych porach, więc pukanie o północy mnie nie zdziwiło.

            Dopiero kiedy drzwi były całkiem otwarte, zauważyłem, kto w nich stoi. Postać, którą niemal w całości zakrywało coś na podobieństwo habitu. Twarzy pod habitem nie dało się dostrzec. Jednak dłonie nie budziły wątpliwości. Nie były obleczone w skórę. Widziałem dłonie kościotrupa, z których prawa trzymała potężną kosę. Śmierć, przyszło mi na myśl. Śmierć już teraz? Co prawda cierpiałem na bezsenność, ale intensywna praca, długie spacery i długie rozmowy trzymały mnie w dobrej kondycji i ani myślałem wybierać się na tamten świat.

- Mogę wejść? – Głos osobnika w habicie był dziwnie spokojny. I uprzejmy, o co Śmierci nigdy bym nie podejrzewał.

- P…proszę – powiedziałem słabo i usunąłem się z drogi. Gdy tylko osobnik w habicie przekroczył próg mojego domu, zamknąłem drzwi.

- Którędy do salonu? – Spytał mężczyzna z kosą. Tak wolałem go nazywać, by bać się trochę mniej. W jego głosie nadal panował spokój. Poprosiłem, by poszedł za mną. Odwróciłem się i niespokojnym krokiem ruszyłem do salonu, a on szedł za mną, stukając kosą. Był to okropny dźwięk, ciarki mnie od niego przechodziły po plecach. W ślad za mną podążała śmierć. Dlaczego dzisiaj?

            Usiadłem na kanapie. Postać w pelerynie oparła kosę o fotel stojący naprzeciwko, po czym również usiadła. Milczała przez chwilę, po czym odwróciła kości prawej dłoni w kierunku butelki.

- Może mi pan również nalać whisky? – Pytanie zabrzmiało dziwnie, tak samo zresztą jak prośba. Ton głosu mojego gościa był spokojny, niemal przyjazny. Bez słowa wstałem i podszedłem do barku, z którego wyciągnąłem szklankę. Usiadłem znowu przy stole i nalałem śmierci niemal po krawędź.

- Dziękuję – powiedział mój gość, po czym skierował  szklankę do ust. Nie byłem ich w stanie zobaczyć, ale Śmierć przechylała ją coraz bardziej. Gdy wypiła połowę, odstawiła naczynie z powrotem na stół.

- Rocznik sześćdziesiąty siódmy – stwierdziła. – Mój ulubiony.

            Byłem zszokowany tym, co zobaczyłem i nie potrafiłem powstrzymać się od wyrażenia tego.

- Nie wiedziałem, że śmierć ma zmysł smaku.

            Od razu zdałem sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. I przy okazji, nietaktownie.

- Różnie mnie nazywają – odpowiedział mój gość, a jego głos był spokojny. W ogóle nie sprawiał wrażenia, jakby moje słowa go dotknęły. – Jedni mówią o mnie „Mroczny Żniwiarz”, inni „Posępny Żniwiarz”. Są takie określenia, jak „Mroczny Kosiarz”, „Kostucha”, „Żniwiarz Śmierci” a nawet „Koniec” czy „Omega”. Ja wolę siebie nazywać śmiercią, bo przecież to właśnie robię. Przychodzę i przynoszę ludziom śmierć. Podchodząc do nich i dotykając ich szyi kosą, przypieczętowuję ich los. Każdego bez wyjątku. Zresztą zabieram z tego świata nie tylko ludzi, ale także, zwierzęta, owady i rośliny. Dziś nie patrzę na to wszystko tak, jak kiedyś.

- Czy coś się stało? – Nie wiem czemu, ale uznałem, że dobrze będzie, jeśli okażę zainteresowanie.

- Świat się zmienia – odparła Śmierć. – Może nawet Bóg.

- Bóg się zmienia? – Zdziwiłem się.

- Zmienił się już dawno. Prawie na samym początku. To był pierwszy powód, dla którego pojawiłem się na Ziemi. Obaj dobrze wiemy, co nastąpiło w Raju.

            Już chciałem odpowiedzieć, ale Śmierć powstrzymała mnie ruchem ręki, a właściwie tym, co z niej pozostało. Te kości wyglądały przerażająco. Czytałem o tym i oglądałem je w telewizji, ale gdy miałem je niemal przed nosem, po plecach przechodziły mi ciarki. Dlaczego w ogóle wpuściłem tutaj tego stwora? Mogłem przecież zamknąć mu drzwi przed nosem i za życia nie poniósłbym z tego powodu żadnych konsekwencji. To nie był mój czas.

- Chodzę więc po Ziemi i codziennie czynię swoją powinność – kontynuował Kosiarz. – Jestem bardzo zajęty. Codziennie umierają miliony ludzi. Nie jestem jednak człowiekiem, więc mogę być w wielu miejscach jednocześnie.

- Ale coś się stało, prawda? – Nie podobało mi się to, skoro jednak śmierć tu już była i najwyraźniej nie zamierzała mnie zabrać, postanowiłem skorzystać z okazji i zadać jak najwięcej nurtujących mnie pytań.

- Owszem – przyznał Żniwiarz. – Stało się.

            Mój gość umilkł, ja też się nie odzywałem. Milczenie, które się przeciągało, było bardzo niezręczne. Zastanawiałem się, kto przerwie milczenie, ja czy mój gość. Chciałem odezwać się pierwszy, nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów. Pragnąłem dowiedzieć się, co się wydarzyło, ale nie potrafiłem tego z siebie wydusić. Po prostu siedziałem i patrzyłem się do wnętrza kaptura, skrywającego czaszkę.

- Stało się coś – powiedziała Śmierć. – Coś, co sprawiło, że nie jestem już taki, jak dawniej.

- Ciężko panu zabijać? – Nie miałem pojęcia skąd się wziął ten „pan”. Śmierć nie była człowiekiem, nie była w ogóle żywą istotą. Co prawda była moim gościem, ale gdyby ktoś zobaczył, jak zwracam się do niej w ten sposób, stałbym się pośmiewiskiem.

            Kostucha znów umilkła, za to podniosła do ust szklankę z Chivas Regal i wzięła kolejnego łyka. Szklankę odstawiła tak, że znalazła się w tym samym miejscu, co poprzednio. Byłe ciekaw, co powie. Miałem nadzieję, że wreszcie zdradzi mi to, co jej tak ciąży, ona jednak tylko skomplementowała moje whisky i znów zamilkła. Zacząłem się zastanawiać, czy nie prowadzi ze mną jakiejś gry. Chciała mi coś powiedzieć, ale odwlekała przedstawienie wszystkich szczegółów. Wyproszę ją, pomyślałem, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie można tak po prostu wyprosić śmierci. Jeśli miała opuścić mój dom, musiała sama tego zechcieć. Sam nie mogłem nic zrobić i to mnie frustrowało. Gdy tak myślałem, znów posmakowała whisky. Wiedziałem, że to było niemożliwe, ale naszła mnie myśl, że jeszcze kilka łyków i odpłynie.

- Jestem zmęczony – odezwał się mój gość. Wciąż nie rozumiałem. – Ciężko mi zabijać. Czuję, że już dłużej nie dam rady.

- Co jest takie męczące?

- Zabijanie – odparł Żniwiarz. – Tyle tysiącleci, tyle istnień. To straszne.

- Sądziłem, że śmierć ma to wpisane – zacząłem. – Nie jesteś przecież człowiekiem, lecz istotą wyznaczoną do zabierania ludzi z tego świata.

- To prawda – w głosie śmierci czuć było smutek. – Przez całe tysiąclecia nie zwracałem uwagę na nic. Wiedziałem kto i kiedy i przychodziłem po tego kogoś. Ciągle tak robię. Ale robię to, bo muszę. Od jakiegoś czasu nie jestem w stanie zachować neutralności.

- Co w takim razie zrobisz? – Teraz poczułem się dość dziwnie, zwracając się do Śmierci na „ty”.

- Sam odpowiedz sobie na to pytanie.

            Te słowa zaskoczyły mnie jak nic do tej pory. Po pierwsze, nikt dotąd nie odpowiadał mi w ten sposób, a po drugie nie miałem pojęcia, jak to zinterpretować. Dlaczego miałem sam sobie odpowiedzieć? Czyżbym znał odpowiedź? Zresztą, co mnie w ogóle obchodził los śmierci. Nie była mi bliska. Nie była człowiekiem, więc nic mnie z nią nie łączyło. I z pewnością nie był to mój czas. Świetnie się trzymałem i nie zamierzałem umierać. Znów naszła mnie ochota na wyproszenie Śmierci z mojego domu, ale wiedziałem, że to niemożliwe. Miałem nadzieję, że nie zaproponuje gry o moje życie. Chciałem, by sobie poszła. Jednak to, co powiedziała, okazało się gorsze. Nie sądziłem, że to możliwe, a później wyrzucałem sobie, jak mogłem być tak głupi i nie rozumieć, do czego zmierza mój gość.

- Te wszystkie dzieci – podjęła śmierć. Niemowlaki, noworodki, nienarodzone. – Miałem przez chwilę wrażenie, że załkała. – miliony lat. Tyle niewinnych istnień. A ja musiałem zabijać je wszystkie. Dłużej tak nie mogę.

- Co więc zrobisz?

- Ktoś musi mnie zastąpić – głos mojego gościa stał się spokojniejszy. – Tym kimś będziesz ty.

- Słucham? – Serce zaczęło mi bić szybciej. Nie wierzyłem w to, co słyszę. Prawda docierała do mnie bardzo powoli.

- To będziesz ty – powtórzył Kosiarz. – Ty pierwszy otworzyłeś mi drzwi. Robiąc to podpisałeś kontrakt na przejęcie moich obowiązków. Będziesz odtąd chodził w tym stroju z moim ekwipunkiem i zabijał, a ja zajmę twoje miejsce.

- Nie ma mowy! – Podniosłem się z krzykiem. – Nie zgadzam się!

- Przykro mi – mimo moich wrzasków, Śmierć zachowała całkowity spokój. – Ale to nic ci nie da. Mogłeś mi nie otwierać. Otworzyłeś, więc zajmiesz moje miejsce.

            Nie miałem na to odpowiedzi. Po chwili milczenia, Śmierć odezwała się znowu.

- Wiesz, byłeś sto pierwszą osobą, do której drzwi zapukałem. Tylko ty mi otworzyłeś. I mimo strachu, zaprosiłeś mnie do środka. Przyznam, że nawet miło mi się z Tobą rozmawiało. Przykro mi, że nie czujesz się tak samo. Zresztą, to już nieważne. Czas na ciebie.

            Śmierć pstryknęła kośćmi palców, a ja w szybkim tempie zacząłem tracić skórę i narządy, aż został ze mnie sam szkielet w kapturze, dzierżący kosę, zaś Żniwiarz miał na sobie moje ubrania i  wyglądała jak ja. Nic już nie mogłem zrobić. Odwróciłem się i wyszedłem, nie zamykając za sobą drzwi. Wiedziałem, gdzie idę. Za kilkanaście minut w wypadku samochodowym na przejściu dla pieszych miało zginąć dziecko, a moim zadaniem było dopilnować, aby do tego doszło.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci