Anioł z piekła rodem

 

            Mam czternaście lat i mieszkam w Nowym Jorku, na dziesiątym piętrze, w jednym z drapaczy chmur na Manhattanie. Już kiedy byłem bardzo mały, to znaczy miałem jakieś pięć lat, rodzice często się kłócili. Wychodziłem wtedy na dach i patrzyłem na miasto z góry. Uspokajało mnie to. Czułem się niepokonany. Byłem tylko ja i nieistotni, mali ludzie, spieszący gdzieś w sobie tylko wiadomym celu. Nie obchodziło mnie gdzie idą. Nie miałem na to wpływu, byłem za to kowalem swojego losu. Uznałem, że wyprowadzę się od rodziców, gdy tylko będę mógł legalnie to zrobić.

            Tego dnia rodzice znów się pokłócili. Od ponad roku kłócili się rzadziej, a ja rzadziej wchodziłem na dach. Teraz po blisko trzymiesięcznej przerwie znowu się zaczęło, więc swoim zwyczajem wsiadłem do windy i wjechałem na ostatnie piętro. Z jakiegoś powodu drzwi prowadzące na dach nie były zamykane. Jak zawsze, skrzętnie skorzystałem z okazji i niezauważony przez nikogo wszedłem na szczyt mojego małego świata. Uznałem, że postoję blisko krawędzi przez godzinę, po czym wrócę do mieszkania. Nic jednak nie mogło przygotować mnie na to, co miałem ujrzeć.

            Zanim ruszyłem w stronę krawędzi, zauważyłem, że na obrazku, który oglądam, coś się nie zgadza. Na moim miejscu już ktoś był. Różnica polegała na tym, że siedział, a nie stał. Zresztą różnic było dużo więcej. Osoba, którą widziałem, patrząc po budowie ciała, była mniej więcej w moim wieku. Miała na sobie kurtkę z kapturem w czarno-szaro-białą kratkę. Z jej pleców wyrastały dwa sporych rozmiarów skrzydła, jak u anioła, tyle że czarne. Pomiędzy jego nogami wisiał na sznurku czarny balonik.

W pierwszej chwili przestraszyłem się i chciałem uciec, ale zebrałem się na odwagę i ruszyłem w stronę tajemniczej postaci, starając się zachować ciszę, by jej nie przestraszyć. Stawiałem stopy najciszej, jak byłem w stanie, za każdym razem przesuwając je tylko o kilka centymetrów. Czas mijał dla mnie wolniej, niż w rzeczywistości, a tętno przyspieszyło. Osoba siedząca na krawędzi zdawała się mnie nie zauważać, tak przynajmniej myślałem. A może tylko udawała.

            Gdy już prawie zrównałem się z dziwnym nieznajomym, usłyszałem:

- Kimkolwiek jesteś, nie podchodź bliżej.

            Był to głos chłopca, mniej więcej w moim wieku. Kompletnie mnie zaskoczył. Myślałem, że nie zauważy mnie do ostatniej chwili, że odezwę się pierwszy. Chciałem się uprzejmie przywitać. Nie poczułem strachu ani urazy. To był ktoś zupełnie obcy, zagubiony, jak czasem i ja. Bardzo jednak nie chciał mnie widzieć. Nie mogłem zrozumieć dlaczego. Czyżby się mnie bał? W jego głosie dało się słyszeć jakby lęk, ale i groźbę. Mimo wszystko postanowiłem zaryzykować i stanąłem obok.

- Nie bój się – powiedziałem pojednawczo. – Nie zrobię ci krzywdy.

- Idź sobie! – Tym razem zabrzmiało to jak rozkaz. W głosie tajemniczego chłopca przeważał gniew. Zachowywał się tak, jakby naprawdę miał ochotę mnie skrzywdzić, ale nie zamierzałem go słuchać. Byłem zdecydowany dowiedzieć o nim jak najwięcej. Coś mi mówiło, że potrzebuje pomocy i postanowiłem mu tej pomocy udzielić.

- Wszystko w porządku? – spytałem i od razu zrozumiałem, jak idiotycznie to zabrzmiało. Oczywiście, że potrzebował pomocy. Takie pytanie mogło świadczyć o mojej głupocie bądź naiwności. Nie mogłem jednak cofnąć swoich słów. – Jeśli mogę jakoś pomóc, powiedz. Zobaczę, co będę mógł zrobić.

            Choć starałem się zachować spokój, głos prawie mi drżał. Tyle niezrozumiałych rzeczy spotkało mnie w ciągu ostatniej minuty. Zarówno fizyczność postaci, jak i jej zachowanie, stanowiły nie lada zagadkę. Przerażającą zagadkę. Nie mogłem poddać się strachowi, zrobiłem więc coś, czego nie robiłem nigdy wcześniej: usiadłem na krawędzi dachu. Nieznajomy zareagował na to szybkim ściągnięciem kaptura i zwróceniem głowy w moją stronę. Ujrzawszy, co krył pod spodem, przeraziłem się tak bardzo, że niemal spadłem. Z trudem powstrzymałem krzyk. Jego twarz była całkowicie biała, oczy czarniejsze niż smoła, białka oczne czerwone, nos mały, brwi i rzęsy niezwykle gęste. Uszy miał spiczaste bardziej niż u Wulkanów ze Star Treka. Patrzył na mnie tak, jakby czytał moje myśli.

- Proszę, – odezwał się niemal błagalnie – dla swojego dobra zostaw mnie w spokoju.

- Nie pójdę – odparłem, gdy już uspokoiłem oddech. – Widzę, że potrzebujesz pomocy. Nie będziesz już sam.

- Zawsze będę sam – stwierdził. – Taki już mój los. A teraz idź. Potrzebuję spokoju.

            Wiedziałem, że trudno będzie mi się z nim dogadać, ale nie ustępowałem. Spróbowałem innego podejścia.

- Jestem Tommy, a ty?

- Powiedziałem, abyś sobie poszedł – odburknął.

- Przedstawiłem ci się. Wypada, abyś teraz ty się przedstawił – nie ustępowałem. Pomyślałem, że jeśli wywrę na niego większy nacisk, zmienię jego nastawienie. Poza tym z jakiegoś powodu naprawdę interesowało mnie, jak ma na imię. Oczywiste było, że ktoś taki nie może nazywać się zwyczajnie.

- Zareduloz – powiedział w końcu.

Mówiąc to, nie patrzył na mnie. Wypowiedział swoje imię płaskim głosem, kierowanym w przestrzeń. Wiedział, że jestem obok, ale zdawał się już nie zwracać uwagi na to, że po jego prawej ręce ktoś siedzi. Siedział sztywno, a czarny balonik cały czas unosił się w linii prostej.

 Zupełnie niespodziewanie lunął deszcz. Zatrząsłem się lekko, ale nie powstałem z miejsca. Czułem, że nie mogę odejść. Musiałem zostać przy tej zagadkowej istocie. Nie przeszkadzało mi, że moja bluzka nie miała kaptura. Patrzyłem na niego i nie odrywałem wzroku, choć mogłem dostrzec tylko kaptur. Coś mi podpowiadało, iż w końcu znów na mnie spojrzy i nawiąże rozmowę. Byłem pewien, że tego chce, choć sam nie był jeszcze w stanie się do tego przed sobą przyznać. Kim jednak był? Miał imię, którego nie nosił raczej żaden człowiek no i skrzydła. Czarne. Dlaczego czarne? Gdybym wiedział zawczasu, jaka będzie odpowiedź, nigdy bym nie spytał. Choć była ona jedynie częścią większej całości, a może właśnie dlatego, miała przerazić mnie jak nic wcześniej i później.

- Co tu robisz sam? – Uznałem, że na sam początek dobrze będzie okazać troskę. Od razu wiedziałem, że osoba, z którą rozmawiam, nie jest zwykłym człowiekiem, jednak nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy. I może nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Sam nie wiem. Tak czy siak, od początku nie czułem się zbyt komfortowo.

- Muszę być sam – usłyszałem w odpowiedzi. Teraz głos miał płaski, nie dało się w nim usłyszeć żadnych emocji.

- Nikt nie musi być sam – zaprzeczyłem. – Od tego są przyjaciele.

- Ja nie potrzebuję przyjaciół. – Przez bezbarwny ton przebijała się teraz lekko nutka złości. – I nie jestem człowiekiem.

- Co chcesz przez to powiedzieć? – Dociekałem.

- Coś ty taki ciekawski? – Zirytował się Zareduloz. – Czemu tu w ogóle jesteś?

- Mieszkam w tym wieżowcu – wyjaśniłem. – I lubię tu czasem wchodzić.

- Ale nie mieszkasz na tym dachu – teraz był autentycznie zły. – Idź sobie.

            Wyganiał mnie, ale nie zamierzałem się poddać. Doskonale widziałem, że potrzebuje pomocy. A może tak mi się tylko wydawało. Tak czy inaczej, czułem, że nie mogę zostawić go samego. Nie chciałem, by zrobił sobie krzywdę. Byłem pewien, że do tego dąży. Byłem tylko dzieckiem, ale nie zamierzałem zostawiać nikogo w potrzebie.

- Nie mieszkam – powiedziałem spokojnie, próbując załagodzić sytuację. – Ale lubię tu przychodzić. To mnie uspokaja.

- A mnie nie! – Fuknął Zareduloz. – I muszę tu być, choć nie chcę. Ale mam prawo do spokoju, więc idź stąd!

- Nigdzie nie pójdę – odparłem. – Widzę, że coś ci leży na sercu. Sam nie mam lekko. Możesz mi powiedzieć, co cię dręczy.

- Nie mógłbyś tego pojąć – w głosie chłopaka ze skrzydłami brzmiała teraz złość i smutek. – Lepiej idź i nie zawracaj sobie więcej mną głowy. I nie przychodź tu więcej.

- Mogę tu przychodzić, kiedy chcę – nie ustępowałem. – Mieszkam w tym wieżowcu. I przyjdę tu znowu. A teraz nie zamierzam się stąd ruszać.

            Nie zareagował. Patrzyłem na niego, a właściwie na jego kaptur, bo już nie pokazywał mi twarzy. Powoli zaczynałem się domyślać, kim może być, ale trudno mi było w to uwierzyć. Miałem wiele wskazówek, wszystko jak na dłoni. Czy jednak ktokolwiek na moim miejscu gotów był z miejsca uwierzyć w to, w co uwierzyć miałem ja?

- Kim właściwie jesteś? – Byłem pewien, że to pytanie jest ryzykowne. Znałem tego chłopca niecałe pięć minut, a już czułem, że wiem kim jest. I że powinienem postępować ostrożne. Ale tego nie zrobiłem. Tak to niestety bywa, ciekawość może zaprowadzić człowieka, nie tam, gdzie chce. – Powiedz mi, naprawdę chcę ci pomóc.

- Mnie nikt nie może pomóc – oświadczył Zareduloz. – Mogę liczyć tylko na siebie.

- Nieprawda – zaprzeczyłem. – Teraz masz mnie. Pomogę ci, tylko mi na to pozwól.

- Nic z tego – upierał się. – Znalazłem się tutaj i muszę myśleć. Idź już. Nie chcę ci zrobić krzywdy.

- Nie pozbędziesz się mnie – Nie zamierzałem go zostawiać, nawet jeśli był kim był. Bał się, może nawet siebie samego. Potrzebował mnie, choć jeszcze tego nie wiedział. Cały czas musiałem jednak ostrożnie dobierać słowa. Za daleko zaszedłem aby się wycofać i nie chciałem, by to, co się działo, skończyło się dla nas źle. – Pomogę ci.

            Obrócił twarz w moją stronę tak gwałtownie, że myślałem, iż weźmie mnie „z byka” i zrzuci z budynku.

- Synowi diabła nie pomożesz!! – Wrzasnął. Był to dźwięk niemal ogłuszający. Nie spojrzałem w dół, ale byłem przekonany, że usłyszała nas cała ulica, o ile nie cały Manhattan. – Nie masz pojęcia, jak to jest!!

- Może i nie wiem – odpowiedziałem, starając się zachować spokój. Serce biło mi wciąż jak oszalałe. – Ale widzę, że nie podoba ci się to, kim jesteś. Zejdź z gzymsu i pogadajmy na spokojnie.

- Nie jestem tu z własnej woli, rozumiesz?!! – Wrzasnął po raz kolejny, a jego oczy zapłonęły ogniem. Zrobiło się znacznie cieplej i pomyślałem, że mnie podpali. – Ojciec mnie tu zesłał za karę. Owoc diabła i demonicy zachowywał się grzecznie w Piekle i został tu wysłany na pokutę! Mam stać się zły! To moje przeznaczenie! Przeznaczenia nie oszukasz!

- Póki jesteś na Ziemi, jesteś bezpieczny – przekonywałem,  choć nie byłem pewien tego, co mówię – Jeśli rzeczywiście jest tak, jak mówisz, to nie masz się czego bać. Twój ojciec jest w Piekle, a ty jesteś tu. Jego głównym zadaniem jest kuszenie innych, ciebie zostawił w spokoju. Jeśli nadal będziesz grzeczny, nic ci nie zrobi.

            Tak, nie byłem przekonany, ale im więcej mówiłem, tym bardziej wierzyłem w swoje słowa i miałem nadzieję, że Zareduloz da się przekonać. Był demonem, ale chciałem dla niego jak najlepiej. Chciałem go mieć za przyjaciela.

- On może się do mnie odezwać w każdej chwili – Anioł z piekła rodem nie krzyczał już, ale mówił podniesionym głosem i zacisnął dłonie w pięści. – Zapowiedział, że będzie mnie odwiedzać, aby sprawdzać, jak przebiega moja terapia.

- Nie musisz przechodzić żadnej terapii – starałem się, by mój głos brzmiał jak najcieplej. – Byłeś grzeczny i będziesz. Zostaniesz na Ziemi jako człowiek ze skrzydłami.

- Nie jestem człowiekiem - Zacisnął zęby. – I nie będę. Ostrzegam po raz ostatni. Wynoś się i nie wracaj.

- A co czeka cię w Piekle? – uznałem, że jeśli mam go przekonać, to powinienem opisać mu wszystko co dobre na Ziemi najbardziej kwieciście, jak się da. – Okazywanie, jaki zły jesteś? Co tam jest w ogóle? Jeziora smoły, ogień, nic do zabawy. A tu, w Nowym Jorku mamy otwarte przez całe rok Zoo na terenie obrośniętym głęboko zieloną trawą. Przychodzą tam ludzie, by świetnie się bawić, oglądając zwierzęta. Na ulicach mnóstwo jest różnego rodzaju artystów: żonglerów, karciarzy, poetów, żonglerów, cały cyrk nieprzykryty dachem. W wielu miejscach znajdziesz utalentowanych grajków, którzy opowiedzą ci niejedną historię. Możesz zjeść smacznie w wielu restauracjach i barach. Nowy Jork to niemal raj na Ziemi, tu możesz wszystko.

            Spojrzał na mnie i przez zaciśnięte zęby powiedział:

- I to ma mnie pocieszyć?

            Mogłem spodziewać się takiej odpowiedzi, ale naiwnie wierzyłem, że go przekonam. Nie wolno mi jednak było się poddać. I cokolwiek by się nie działo, musiałem zachować zimną krew oraz utrzymać kontakt wzrokowy. Wiedziałem, że Zareduloz zdaje sobie sprawę, iż moje intencje są szczere, a odwrócenie głowy mogłoby spowodować zwątpienie. Bardzo chciałem, aby mi się udało, ale nie wiedziałem, jak długo dam radę wykręcać szyję.

- Chcę ci pokazać piękno świata – uśmiechnąłem się. – Nie da się tego zobaczyć, siedząc cały czas na gzymsie. Trzeba podejść do tego. Dotknąć. Zejdźmy stąd, to pokażę ci.

- Żartujesz?! – Oburzył się piekielny anioł. – Wiesz, co pomyślą sobie ludzie, jak mnie zobaczą?

- To nieważne, bo będę przy tobie.

            Położyłem mu dłoń na ramieniu, ale ją odtrącił. Znów przez chwilę myślałem, że zrzuci mnie z dachu.

- To nie będzie miało znaczenia! – Wrzasnął. – Złapią mnie i wsadzą do tego waszego Zoo, aby ludzie mogli mnie oglądać! Nie dam rady, a poza tym zjawi się mój ojciec i zabije wszystkich, którzy mnie w to wpakowali! I zacznie od ciebie, rozumiesz?! A potem ukaże mnie jeszcze bardziej, choć wydaje się to niemożliwe!

            Wykrzyczał to wszystko na jednym wdechu. Przez chwilę nie wiedziałem co powiedzieć. Musiałem coś szybko wymyślić, by ratować sytuację.

- Wcale nie musi tak być – zapewniałem. – To prawda, nie można cię ukryć, więc przedstawię cię najpierw moim rodzicom. To mądrzy ludzie, będą wiedzieli, co robić.

- A czy czasem ich nie unikasz? – Przyłapał mnie. – Dlatego tu przychodzisz, prawda? Nie pomogą mi, obaj dobrze to wiemy.

            Gdy skończył, znowu miałem wrażenie, że chce uderzyć mnie w twarz. On jednak zrobił coś zupełnie innego. Obrócił się, objął mnie mocno i skoczył ze słowami:

- Nie zamacham skrzydłami! Zginiemy razem!

            Czarny balonik wzleciał do Nieba, a my zaczęliśmy spadać. Nie miałem czasu na przekonanie go do zmiany zdania. Pozostało mi tylko jedno. Skoro na Ziemi Zareduloz był śmiertelny, chcąc ratować swoje życie, musiałem pozwolić mu umrzeć. Przeżyć mogłem tylko w jeden sposób. Z trudem, ale udało mi się go objąć. Chodnik zbliżał się z każdym ułamkiem sekundy. Ścisnąłem anioła z piekła rodem najmocniej, jak potrafiłem i walcząc z powietrzem, obróciłem nas o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz ja byłem na górze i jego ciało mogło mnie osłonić przed śmiercią.

- Co ty wyprawiasz?! – Od jego wrzasku niemal pękły mi bębenki w uszach. Umiał latać, to była ostatnia szansa dla nas obu.

- Wznieś się – Przekrzykiwałem wiatr. - Wciąż może zostać ze mną!

- Mowy nie ma! – Odkrzyknął. Chwilę później leżał na chodniku. Zwolnił uścisk. Nie wiem ile czasu minęło, nim wstałem. Zapłakałem, patrząc na krwawiące zwłoki anioła z piekła rodem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz