Lunopolis

 

                Kiedyś nasze miasto, typowe polskie miejsce z około stu tysiącami mieszkańców nazywała się Księżycowo. Nazwa wzięła się stąd, że od niemal zawsze większość mieszkańców  przychodziła na świat w nocy, tak między dwudziestą trzecią a drugą. Byliśmy i jesteśmy do dziś jedynym takim miejscem w Polsce. Nikomu nie szkodziliśmy, dopiero ci, którzy wybierali się na studia, a do dziś jest ich niewielu, wybywali stąd na pięć lat do większego miasta. Wszyscy (no, prawie wszyscy) znamy się i nikt tu nie ma przed nikim tajemnic. Życie toczyło się tu swoim spokojnym torem, każda rzecz działała jak w zegarku. Społeczeństwo idealne.

            Jednak pewnej nocy pojawili się Oni. Tak po prostu, gdy zaszło słońce, po prostu się ujawnili. Nigdy wcześniej ich nie widzieliśmy. Zaczęli chodzić ulicami powolnym krokiem. Powłóczyli nogami i sapali. Kiedy któryś Księżycowianin podszedł bliżej, aby się Im przejrzeć, dwóch z nich wbiło w niego zęby, jeden w szyję, drugi w nogę. Biedak nie miał najmniejszych szans. Przewrócił się i zjedli go żywcem. Nikt mu nie pomógł, bo każdy się bał o siebie.

            Od tamtej pory nikt z mieszkańców Księżycowa nie odważył się wyjść z domu po zmroku. Sklep nocny został zamknięty, policjanci drżeli ze strachu na posterunku. Nie zbliżaliśmy się. Przez wiele godzin zamknięci w swoich domach, Księżycowianie głównie czuwali w obawie przed wtargnięciem do ich domów. Poza stróżami prawa zaledwie kilku posiadało prawo do noszenia broni i teraz nawet oni nie wychodzili. Byli wystarczająco ostrożni, aby się nie wychylać. Nie mogli przecież mieć pewności, że kule zadziałają na te zagadkowe istoty. Nikt nie wiedział, kim byli, kim są. Pierwsze skojarzenie to wampiry lub zombie. Wiedzieliśmy, że ani jedni ani drudzy nie istnieją, ale Oni byli doskonałym przykładem na to, iż wymysły Brama Stokera czy wymysły innych ludzi to zwyczajne bzdury. To, co opisywali na papierze lub ustnie było żywym dowodem na to, iż byli w błędzie.

            Wtedy też Księżycowo zmieniło się w Lunopolis, bo do nich należała noc. I dlatego, że dzień skrócił się do sześciu godzin – trwał od czwartej do dziesiątej rano. Za dnia zatrzymywali się w miejscu i zamykali oczy. Spali na stojąco. Mimo iż wówczas wędrowali w zupełnie innych rejonach, byli nietykalni i tak. Kto tknął ich choćby koniuszkiem palca, ten odskakiwał na kilka metrów, rażony prądem. Po kilku taki wypadkach nikt już się do Nich nie zbliżył. Bano się podchodzić do nich nawet z kijem. Tylko raz ktoś spróbował i też się sparzył.

            W ten sposób staliśmy się niewolnikami. Od lat Ksieżycowo było kompletnym zadupiem, ślepym zaułkiem. Nikt w naszą stronę nie skręcał, zresztą na każdego te stwory zadziałałyby tak samo. Chcieliśmy stąd uciec, ale część z nich czuwała ze wszystkich stron naszej małej ojczyzny w dzień i w nocy. Żaden mieszkaniec nie był na tyle głupi, by się przez Nich przebić. No, raz się zdarzyło. Był to pewien licealista. Szybko biegał i skakał, świetny był z niego sportowiec, jednak kiedy przeskakiwał nad jednym z Nich i zahaczył o włos któregoś z tych stworów, odrzuciło go na kilka metrów, walnął głową w jezdnie i doznał wstrząśnienia mózgu. Nie zbliżył się do nich więcej.

            Więźniowie w własnym miasteczku – tym odtąd byliśmy. Nic nie mogliśmy zrobić. Skazani na wieczne przebywanie z dala od reszty świata. Zapomniani i pozostawieni sobie. Nikt z zewnątrz o nas nie wiedział, ci którzy wyjechali na studia przestali się z nami kontaktować w jakikolwiek sposób. Zresztą nawet gdyby próbowali, to i tak nic by z tego nie wyszło, bo te stwory ledwie po tygodniu swojej obecności odcięły wszystkie dostępne media i sposoby komunikacji – zdalnie wyłączyli telewizję, radio, Internet. Na komputerach działały tylko pasjanse, które przyjemniej było układać w wersji analogowej. Dojście na pocztę wiązało się z ogromnym ryzykiem, bo tam było ich największe skupisko. Wydawca miejscowej gazety zbankrutował, a że mieszkał w jednym z niemal tak samo gęsto zaludnionych przez nie miejsc, zaczął głodować. To, kiedy pożegna się z życiem, pozostało jedynie kwestią czasu.

            Nasze miasteczko mogliśmy równie dobrze nazywać teraz klątwą. Ktoś jednak (ale kto, to już się nie liczyło) wybrał właśnie nazwę Lunopolis i tak się przyjęło. Odtąd wszyscy nadal myśleli o Księżycowie, jednak mówili „Lunopolis”, bo niby czemu nie? Bez różnicy. Niczego to nie zmieniało. Nikt nie mógł nam pomóc, my sami ledwie sobie pomagaliśmy, a o wzajemną pomoc było jeszcze trudniej. Każdy dbał tylko o siebie, chyba że miał kogoś na utrzymaniu. Pewnego dnia nawet zwykłe „Dzień dobry” przestało przechodzić nam przez usta, zwłaszcza że od dłuższego czasu żaden dzień nie był dobry. Przygnębienie, strach i maksymalna ostrożność – tyle nam pozostało. Doszło do tego, że przestaliśmy mówić do swoich współmałżonków i dzieci „Kocham cię”, bo miłość przestała się liczyć. Ważne było jedynie, czy ma się co wrzucić do garnka, a z tym z dnia na dzień było coraz trudniej.

            Skupiono się na edukacji dzieci i młodzieży. Nie, nie liczyliśmy, że nowe pokolenie znajdzie sposób, by się wydostać z tego miasta. Szczególnie dla nich nie było tu przyszłości. Zaprzestano stosunków intymnych, żadna kobieta nie urodziła więcej ani jednego dziecka, a nowonarodzone były zabijane.

Do wszystkiego doszły samobójstwa. Było ich naprawdę sporo. Z około stu tysięcy mieszkańców w ciągu miesiąca zostało niespełna pięćdziesiąt tysięcy. Początkowo był to szok, ale z biegiem dni, przestało to mieć znaczenie. Bo czy nie lepiej umrzeć, niż żyć w takich warunkach? Jedyną wadą tej konsekwencji zaistniałej sytuacji było to, iż nie nadążano grzebać zmarłych i trzeba było spalać zwłoki.

Któregoś dnia w sklepach skończyły się zapasy, więc ludzie zaczęli głodować. Nie głodowali jedynie ci, którzy mieli zwierzęta. A gdy zabrakło zwierząt, rozpoczęły się akty kanibalizmu. Co głupsi zaczęli wychodzić nocą i byli pożerani. Po dwóch miesiącach było nas niespełna dziesięć tysięcy. Piąta część reszty podpaliła swoje domy w panice i spłonęła żywcem. Dla pozostałych nie było żadnej nadziei. Ofiar głodu przybywało z dnia na dzień, ale znaleźli się tacy, co postawili się ludożercom. Wytępili ich i tym sposobem zostało nas tylko dwa tysiące. Dwa tysiące nędznych istnień pośród smrodu gnijących w niezwykle szybkim tempie ciał. Mordercom kanibali w jakiś sposób adrenalina posłużyła za pokarm. Byli jak na dopingu. Pozostali nagle wpadli we wściekłość i zabili Adrenaliniarzy, bo tak ich nazwaliśmy. Ale kogo obchodzi nazwa, jakie to ma znaczenie? Nie wiem, dla mnie w każdym razie nie miało. Chciałem tylko żyć. Sam nie głodowałem, bo zapasy ze swojej piwnicy porcjowałem sobie lepiej, poza tym miałem ich znacznie więcej i nie zamierzałem się z nikim dzielić.

Pewnego ranka zrobiłem coś, co powinienem był zrobić dużo wcześniej. Nie mogłem uwierzyć, że przyszło mi to na myśl tak późno. Poszedłem do piwnicy, gdzie wsadziłem na specjalny wózek osiem wielkich kanistrów pełnych benzyny. Wziąłem go i chodząc po Lunopolis między tymi stworami, chlapałem na nich z dużej odległości. Cudem wystarczyło mi na wszystkich. Co dziwne, żaden z nich się nie zbudził.

Zbyt proste rozwiązanie? A może zbyt szybkie? Dlaczego nikt nie wpadł na to wcześniej? Odpowiedź jest prosta: Księżycowo od początku nie było zwykłą, odciętą od świata społecznością. Było od setek lat zbiorowiskiem zidiociałych, kazirodczych dupków. Nawet zwykłe dwa plus dwa równało się dla nich dwadzieścia dwa, czarne oznaczało białe, a właściwa decyzja była synonimem błędu, o czym dobitnie świadczyły choćby samobójstwa. Ja nie byłem jednym z nich. Moją prapraprababkę przygarnięto i nieformalnie adoptowano, gdy jej rodzice zboczyli z drogi i rozbili się o drzewo. Miała wówczas trzy lata. Jej geny nie pozwoliły potomnym przesiąknąć tym, co od wieków definiowało Księżycowo. Sam szczególnie inteligentny się nie urodziłem, ale nigdy nie byłem głupi. Starałem się trzymać na uboczu, nawet za cenę braku przyjaciół czy ostracyzmu. Jako jedyny mogłem osiągnąć dobre wyniki w nauce, ale udawałem, że jest inaczej, aby nie zrobiono mi krzywdy. Spytacie: a co z tymi, którzy wyjeżdżali na studia? Nikogo takiego nie było. Czemu więc tak wam powiedziałem? Nie wiem.

 Wielu chciało się urwać z tej dziury po liceum (które z wiadomych przyczyn, tak samo jak podstawówka, nie było wstanie niczego nauczyć), ale rządzący tym oddalonym od prawdziwej cywilizacji syfem nie zamierzali na to pozwolić. Nie chcieli ryzykować, że ktoś się dowie, co za ludzie mieszkają w ich „raju”. Pod osłoną nocy wywozili ich do lasu i tam grzebali żywcem, a walizki palili z całą ich zawartością. Wszystko i wszyscy zostawali w Księżycowie. Jak nie żywi to martwi, byleby zostali. I tyle. Tajemnicze stwory, które pojawiły się jednej nocy, mściły się na oprawcach i na reszcie całego miasteczka. Nikt prócz mnie jednak nie zdawał sobie z tego sprawy. Jako jedyny wiedziałem o wszystkim od początku. Zawsze byłem wścibski, ale umiałem milczeć. W przeciwnym razie zakopaliby mnie tak samo, jak tych, którzy zawsze z wypiętą piersią oznajmiali swój wyjazd. I mogliby wyjechać, gdyby tylko byli w stanie trzymać język za zębami. Ale jak to idioci, nie byli w stanie. Czy czułem się w tym samotny? Nic z tych rzeczy. Jako jedyna rozsądna osoba, umiałem udawać i robić to, czego ode mnie oczekiwano. Prawdziwy był ze mnie kameleon. Podstępny gad, który w końcu postanowił położyć kres temu szaleństwu. Realizowałem swój plan najszybciej, jak umiałem i chyba tylko ślepy los sprawił, że nikt mnie nie dostrzegł.

Rzuciłem zapałkę, zamknąłem drzwi, pobiegłem do piwnicy i zatrzasnąłem drzwi. Zdecydowałem, że zaczekam co najmniej pół godziny, a może godzinę. Spojrzałem na zegarek. Siódma rano. Za chwilę wszyscy wyjrzą przez okna i zaczną panikować. Bez wątpienia ktoś zginie, ale nie ma zwycięstw bez ofiar. Chciałem, żeby przeżyło jak najwięcej mieszkańców Lunopolis (a może Księżycowa, zwał jak zwał), ale to, że zginie trochę niewinnych osób, było oczywiste i nic nie mogłem na to poradzić. Czy miałem z tego powodu wyrzuty sumienia? Trochę tak. Byli inni niż ja, ale byli ludźmi, w przeciwieństwie do tych istot. Kim on były – teraz już mnie to nie obchodziło, chciałem tylko wziąć parę najpotrzebniejszych fantów i wynieść się stąd. Z jakiego powodu czekałem tak długo? Kwestia asymilacji. Przez cały czas klątwy robiłem to co inni. Uwięzieni w miasteczku, na terenie swoich posiadłości, ginęli z różnych przyczyn, a ja za dnia chodziłem wśród nich i robiłem to co zwykle. Jak każdy z nich, w miarę możliwości załatwiałem swoje sprawy, jednak wszystko uważnie obserwowałem. Od początku wiedziałem, jak zażegnać tę sytuację, ale musiałem zaczekać. Im mniej ich było tym lepiej. Gdy populacja zmniejszyła się do około tysiąca osób, przystąpiłem do dzieła. Nikt nie miał poznać prawdy, zrobiłem wszystko, aby tak się stało. O ile zapałkę pochłonie ogień (w co nie wątpiłem), nikt się nie dowie, kto go zaprószył.

Czas mijał. Kwadrans. Dwadzieścia minut. Dwadzieścia pięć. Znając sposób postępowania mieszkańców Lunopolis od czasu pojawienia się tych stworów podejrzewałem, że przy życiu nie pozostanie więcej niż siedemset osób, a ja będę wśród nich.

Pół godziny. Czas płynął szybko i powoli jednocześnie. Tak przynajmniej pokazywał ścienny zegar na baterie. Ale czy mogłem mu ufać? Miałem taką nadzieję. Czekałem. Cierpliwie. W napięciu, ale spokojnie. W końcu nie ma planów idealnych, można pomyśleć, że im mniej mieszkańców, tym mniej podejrzanych, więc łatwiej wykryć sprawcę. Bałem się. Trochę na pewno, nie wezmą mnie przecież za bohatera. Jeśli jednak nie pisnę słówka, jeśli będę zachowywał się tak, jak do tej pory, będę bezpieczny. A gdy nadejdzie pora, ucieknę.

Czterdzieści minut. Cholerny geniusz był ze mnie, jeszcze tylko kwadrans z kawałkiem i stąd wyjdę. Po tych istotach pozostaną tylko zwęglone truchła, a Ci idioci, zanim zaczną szukać sprawcy urządzą wielką fetę. Nie będzie czym świętować. Będą musieli się wynieść. Najpierw jednak potańczą, a gdy zapadnie zmrok rzucą się do jeziora i będą pić z niego wodę. Bo zdrowej cieczy w kranach już zabrakło. Ja miałem zapas w piwnicy. Nie dzieliłem się tymi zapasami, aby nie budzić podejrzeń i teraz też im nie dam, nawet o tym nie wspomnę. Dotąd bezbłędnie udawałem głodującego, toteż nie będę wyprowadzać ich z błędu. Podjąłem ryzyko blisko sześćdziesiąt lat temu i teraz zamierzałem z tym skończyć. Jeszcze tylko kilkanaście minut. W takim bałaganie nie zauważą braku jednego człowieka. Choć miało zginąć jeszcze wielu ludzi, pocieszałem i usprawiedliwiałem się tym, że reszta przeżyje właśnie dzięki mnie.

Wygląda pewnie na to, że się chwalę. Może i tak, ale co zrobić? Skoro opowiadam tę historię, to opowiem ją do końca.

Pięć minut. Pięć minut czekania. Potem tylko szybki myk i spakowanie do kieszeni kurtki najpotrzebniejszych rzeczy. Dwieście dziewięćdziesiąt sekund. Wszystko dokładnie zaplanowałem, ale w końcu zacząłem się naprawdę niecierpliwić. Pomyślałem, że równie dobrze mógłbym wyjść już teraz się spakować, w końcu pożar jest na zewnątrz, wywołany tak, aby nie tknął domów. Spalą się tylko te stwory i przestrzeń między nimi. A ci głodni idioci zaraz jak tylko ci przybysze się spalą do końca, zaczną świętować jak w transie.

Do zmroku została jeszcze godzina, a do końca czasu, który sobie założyłem, jeszcze dwie minuty. Postanowiłem zaryzykować i pójść do pokoju wcześniej. W końcu jaką różnicę zrobi niecałe sto dwadzieścia sekund. Nikt mnie nie zobaczy, każdy dba tylko o własne życie. Zerknąłem jeszcze raz na zegar ścienny, a potem na swój. Półtorej minuty, tyle zostało, ale co tam. Do odważnych świat należy. Wszedłem po schodach i otworzyłem drzwi od piwnicy. Ogień już pewnie dogasał. Dałem mu godzinę, została minuta. Skierowałem swoje kroki do pokoju. W górnej, zamykanej na kluczyk szufladzie biurka znajdował się między innymi czarny skórzany portfel, a w nim tysiąc złotych w pięćdziesiątkach, dwudziestkach, dziesiątkach i drobniakach oraz dowód osobisty, który stracił ważność i tak samo nieważny paszport, co nie stanowiło większego problemu, bo nigdzie nie zamierzałem wyjeżdżać. Wyjąłem go, zamknąłem szufladę i poszedłem do przedpokoju, gdzie włożyłem portfel do kurtki. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Z tego co widziałem w oknie, pożar już dogasał. Kolejne zerknięcie na zegarek. Godzina upłynęła. Niedługo miało zajść słońce, ja zaś wynieść się stąd, nie zauważony przez nikogo.

Już byłem gotowy do wyjścia, ale wtedy wszystko się zmieniło, nieomal posypało. Do moich drzwi ktoś zapukał. Tego nie brałem pod uwagę, zwłaszcza że, jak już wspomniałem, każdy w Lunopolis dbał tylko o siebie. Tymczasem już mogłem być podejrzany, a gdybym nie otworzył drzwi, wzbudziłbym jeszcze większe podejrzenia. Otworzyłem więc je. Przede mną stał trzydziestodwuletni mężczyzna mieszkający trzy domy dalej. Zapytał czy wszystko w porządku. Nie mogłem uwierzyć. Czyżby naprawdę zainteresował się tym, czy wszystko u mnie w porządku, a może od dawna mnie szpiegował? Nie miałem czasu na takie rozważania. Uderzyłem go kantem dłoni w czubek głowy, zarazem pozbawiając przytomności i zamknąłem drzwi. Miałem nadzieję, że nikt nas nie zobaczy. Skręciłem mu kark, po czym zrzuciłem do piwnicy. Co ze względu na mój wiek było sporym wyczynem, choć może sterowała mną adrenalina.

 Byłem mordercą. Musiałem uciekać natychmiast. Założyłem kurtkę, wyszedłem i po cichu zamknąłem drzwi.

Nie świętowali. Nie skupili się w jednym miejscu. Błąkali się, nie wiedząc co się dzieje. Teraz albo nigdy. Należało iść spokojnie. Tylko tak miałem szansę na to, że mnie nie zauważą. Ruszyłem, powoli klucząc między nimi. Zresztą nie umiałem chodzić zbyt szybko, w końcu miałem już swoje lata. Nie rozglądałem się. Wypatrywałem jedynie odpowiednich luk między błąkającymi się idiotami. Byle dalej. Ale jak mogłem zachować spokój skoro zabiłem człowieka? Tak czy inaczej, robiłem wszystko, by zachować naturalność.

Szedłem przed siebie, starając się nie patrzeć na nikogo. Ja pomiędzy nimi, oni po moich bokach. W amoku. Jeśli któryś potrąci mnie, albo jeśli ja kogoś potrącę, to będzie koniec.

       Nagle stało się coś, co właściwie uratowało mi życie. Rozległ się charakterystyczny odgłos. Wyglądało na to, że co najmniej kilka z tych stworów przeżyło. Wszyscy, jak przystało na debili, rzucili się w ich stronę, a ja przyspieszyłem nieco. Byłem bezpieczny, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie oglądałem się. Nie obchodził mnie już ich los, zresztą nigdy mnie nie obchodził. Przez te wszystkie lata robiłem wszystko by przeżyć i wiedziałem, że dopóki nie spotkam kogoś, komu naprawdę będę mógł zaufać, ta egoistyczna cząstka, tak charakterystyczna dla mieszkańca dawnego Księżycowa, pozostanie we mnie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz