Oni umierają

            Gdy wysiadłem z samochodu, moim oczom ukazał się drewniany, mocno zaniedbany dom. Było to dosyć dziwne, ponieważ cała reszta: mur okalający posesję, trawnik, a także widoczna część ogrodu prezentowały się okazale, zupełnie bez zarzutu. Zupełnie jak spod igły, tylko dom do całości nie pasował. Nigdy się jeszcze z czymś takim nie spotkałem, ale w końcu byłem jeszcze dość młody. Widziałem wiele, ale ten człowiek na pewno widział więcej, niż ja. Także dlatego przyjechałem się z nim spotkać. Miał coś dla mnie. To, co zamierzał mi powiedzieć, miało przynieść pozytywne skutki, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Zastanawiałem się tylko, czy nie zmarnuję czasu. Wciąż miałem wątpliwości, czy potraktuję jego słowa poważnie. Tak czy inaczej, teraz nie mogłem się wycofać.

            Nacisnąłem dzwonek. Trzymałem go względnie długo, gdyż nie byłem pewien, czy usłyszy. Jednak ledwo zabrałem dłoń, a już usłyszałem odgłos kluczy w zamku. Powiedziałem „Dzień dobry”. Pierwsza wpadka. Powinienem właściwie powiedzieć „Dobry wieczór”, bo minęła już osiemnasta, a słońce zmierzało ku zachodowi. Mężczyzna, który mi otworzył odpowiedział mi właśnie tymi słowami i odsunął się w bok, robiąc mi przejście. Zauważyłem, że choć był bardzo stary i miał mnóstwo zmarszczek, nie poruszał się o lasce. Nie utykał i wyglądał na niezwykle pewnego siebie. Może była to tylko powierzchowność, nie wiedziałem, ale miałem się dowiedzieć już niedługo.

            Gospodarz zaprosił mnie do salonu i wskazał miejsce na bardzo gustownym skórzanym fotelu. O dziwo, ani siedziska, w tym kanapa od kompletu, jak również barokowy stół nie wyglądały na używane. Być może przechodziły renowację, ale nie to było dla mnie najważniejsze. Przyjechałem tu w konkretnym celu i chciałem jak najszybciej zabrać się do dzieła. Wiedziałem jednak, że nie mogę pośpieszać staruszka, w przeciwnym razie mógłbym go do siebie zrazić. Żeby odsunąć od siebie tę myśl, postanowiłem rozejrzeć się wokoło, ale nie zdążyłem, gdyż przede mną właśnie pojawiła się taca z dwoma dzbankami i ciastem truskawkowym. Zostałem zapytany, czy chcę kawę czy herbatę. Mimo względnie późnej pory wybrałem kawę i wsypałem jedną łyżeczkę cukru. Widelczykiem napocząłem ukrojony kawałek ciasta i pochwaliłem talent kulinarny. Nastrój był miły, mój rozmówca sympatyczny, ale wciąż nie przeszliśmy do rzeczy. Niecierpliwiłem się, ale jedno niewłaściwe słowo mogło przekreślić moją szansę. Nie wiadomo kiedy mogła pojawić się następna.

            W końcu mój rozmówca odezwał się, jednak nie zaczął opowiadać swojej historii. Oczywiste było, że sporo czasu zajmie mu wprowadzenie, wszystkie swoje wspomnienia musiał poprzedzić długim wstępem. Byłem na to gotowy, ale mimo wszystko liczyłem, że dowiem się wszystkiego prędzej niż później. Pozostało mieć nadzieję, że nie będzie zwlekał za bardzo bo różnie mogłem zareagować. Mogłem zacząć krzyczeć, mogłem (choć tego nie brałem pod uwagę) go uderzyć, albo po prostu wstać i wyjść. Wątpiłem, aby starczyło mu sił, by mnie powstrzymać, a tym bardziej, by wytoczyć mi proces. Nie na tym mi jednak zależało. W tej chwili najważniejsze było panowanie nad sobą.

- Posłuchaj synu – odezwał się w końcu. Od razu poczułem się jeszcze bardziej nieswojo. Nie mógł zabrzmieć bardziej banalnie. Od początku traktował mnie z góry. Nie skomentowałem tego jednak i skupiłem się na jego słowach, bo musiałem usłyszeć wszystko. – Słyszałem o takich jak ty. Widziałem niejednego w telewizji, czytałem ich artykuły, raz jeden nawet zaproponował mi rozmowę, ale odmówiłem. Z tobą zgodziłem się spotkać, nawet zaprosiłem cię do domu, bo wydałeś mi się inny. Dopiero zaczynasz i choć gonisz za sensacją, jak wielu innych, to widzę w tobie potencjał. Nie myśl jednak, że dam się zwieść. Chcesz dostać świetny materiał i dostaniesz go, choć wątpię, czy zachowa się w całości. Na pewno w redakcji ktoś go przerobi, puszczając fragmenty. Zmieszają to z mniej lub bardziej istotnymi informacjami. Być może trzeba będzie coś nagle obwieścić i nie wyświetlą tego do końca. Albo na sam koniec zapowiedzą prognozę pogody.

            Powiem ci nawet więcej. Przedstawię  całą historię w najdrobniejszych szczegółach. Zapewniam, że będziesz się trząsł ze strachu i uciekniesz przed końcem. Tacy jesteście, wy młodzi. Chcecie wiedzieć, a jak przychodzi co do czego, prędzej czy później uciekacie z krzykiem. Możesz na to liczyć. W każdym razie nie wracaj potem z pretensjami, że cię nie ostrzegałem. Świat to okropne, brutalne miejsce, nieodpowiednie dla wrażliwych ludzi, a ty, co widać na pierwszy rzut oka, do takich należysz. Bez wątpienia musisz się jeszcze wiele nauczyć. I uprzedzając twoje pytanie, nie opowiadałem jeszcze nikomu tej historii.

            Widzę, że oczy ci się zaświeciły. Oczywiście, jakie to szczęście, że będziesz pierwszy, że będziesz miał materiał na wyłączność! Jeśli jednak coś ci się stanie, prędzej czy później zjawi się ktoś, kto będzie chciał tego samego i możliwe, że sam też skończy marnie. A po nim kolejna osoba i tak dalej. Czy jesteś całkowicie pewien, że chcesz poznać historię, którą ci za chwilę opowiem?

            Kiwnąłem głową, choć zaczynałem mieć wątpliwości. Nie zamierzałem jednak się teraz wycofywać. Przyjechałem, więc wysłucham historii i zrobię świetny reportaż. Staruszek miał rację, że goniłem za sensacją, ale co innego mogłem zrobić? Tak już jest w tym zawodzie. Żałowałem jedynie, że nie pozwolił na filmowanie. Włączyłem więc tylko dyktafon i dałem znać Gospodarzowi, że może zaczynać.

            Zapewne wiesz, kim jestem, w końcu mówiłem ci przez telefon, ale i tak powiem jeszcze raz. Mając trzydzieści dwa lata zabiłem człowieka. Zamordowałem go. Nie okazałem skruchy, ale dzięki dobremu adwokatowi trafiłem do zakładu dla psychicznie chorych. Do wariatkowa, mówiąc wprost. Czy byłem temu facetowi wdzięczny. Może i tak, nie wiem. Wtedy mu nawet nie podziękowałem. Milczałem tylko.

            Pierwszy dzień mojego procesu był początkiem nowego rozdziału mojego życia. Na szczęście nie ostatniego, bo jestem tutaj i rozmawiam z tobą. Tak, masz przed sobą mordercę, potwora, który uciekł z wariatkowa. I ten potwór opowiada ci o tym, co się zdarzyło, gdy go zamknęli. Obok niego leży nóż, którym ukroił ci ciasta i którym może cię w każdej chwili dźgnąć. Wystarczy, że go weźmie do ręki. Jest na tyle sprawny, że jego ofiara nawet się nie spostrzeże i gdy pojmie, co się  stało, będzie już za późno.

            Ten człowiek milczał podczas całego swojego procesu. Nie reagował na pytanie „Czy zrozumiał pan treść oskarżenia?”. Nie zwracał uwagi na pytania prokuratora i adwokata. Nie zadawał też pytań świadkom. Cisza towarzyszyła mu przez cały miesiąc. A potem nie chciał się odwoływać, bo uznał, że nic więcej nie ugra. Nie było dowodów na niewinność.  Zresztą sam już nie wiem, czy wtedy naprawdę chciałem pozostać wolnym człowiekiem. Dzisiaj to co innego. Mówią, że Polak mądry po szkodzie, ale ja i to miałem gdzieś. Do czasu.

            Dwadzieścia głębokich ciosów nożem. Rany zadawane nawet po śmierci ofiary. Aż dziewiętnaście. Za to trafiłem do wariatkowa. Czy dziś czuję skruchę? Trochę tak, bardziej jednak się boję. Ukrywam się od sześćdziesięciu lat. I nie chodzi o to, że policja mnie znajdzie. Zresztą teraz i tak nie trafiłbym ponownie, tam skąd uciekłem. Jestem za stary na dom wariatów. Ale dopaść mnie może on. To, że nie odnalazł mnie przez te wszystkie lata to cud.

            Chcesz wiedzieć, kim jest „on”, mam rację? Spokojnie, zaraz się dowiesz. W szpitalu, jak w każdym innym miejscu, jest mnóstwo różnych „onych”. Ów „on” jest lekarzem. Wiem, minęło kilkadziesiąt lat, ale gotów jestem się założyć, że nadal żyje, choć był już wtedy grubo po czterdziestce. Tacy jak on żyją długo. Na pierwszy rzut oka całkiem miły, uprzejmy człowiek. Profesjonalny i traktujący swoich pacjentów poważnie. Jak bardzo poważnie, dowiesz się za chwilę.

            Jeśli chodzi o innych pacjentów, to nie będę ich opisywał szczegółowo, bo ich tożsamość nie ma w tej historii znaczenia. Najmłodsza osoba miała jakieś dwadzieścia sześć lat, najstarsza przekroczyła sześćdziesiątkę. To był oddział zamknięty, ale mieliśmy codziennie terapię grupową, dziwne, prawda. Siedzieliśmy w wielkim kole, nas było trzydzieścioro, on jeden, jeszcze jego asystentka i czterech rosłych pielęgniarzy o twarzach typów spod ciemnej gwiazdy. Co do pacjentów, to każdy z nas wyglądał całkiem przeciętnie i na pierwszy rzut oka można było każdemu z nich zaufać. Każdy jednak pewnego dnia przekroczył granicę i trafił do tego szpitala. Obserwowałem ich, a oni obserwowali mnie. A nas wszystkich obserwował doktor Kaliszewski i reszta personelu. O każdej porze, nie tylko w czasie terapii.

Przez pierwszy miesiąc wszystko było w porządku, oczywiście jak na miejsce, w którym się znajdowałem. Od początku zachowywałem się wzorowo. Wyróżniałem się największym opanowaniem, nie reagowałem na zaczepki innych pacjentów, za to rzeczowo odpowiadałem na każde pytanie psychiatry. Przy tym, co zrobiłem, i tak nie mogłem liczyć na wczesne opuszczenie placówki, więc starałem się nie narobić sobie kłopotów. I chyba mi się udawało. A że uciekłem stamtąd to zupełnie inna sprawa. Kto mógł przypuszczać, że lekarz okaże się jeszcze większym psychopatą od swoich pacjentów.

Tak, były wśród nas osoby skazane za podobne uczynki, co mój. Niektórzy byli jeszcze bardziej niebezpieczni ode mnie. Bo ja zadziałałem pod wpływem chwili, a taki jeden, nazwijmy go Kubą, swoją zbrodnie starannie zaplanował. I na miejscu zachowywał się podobnie jak ja. Założę się, że gdybyśmy się spotkali w innych okolicznościach, polubilibyśmy się. Zresztą to nie o nim miałem mówić, tylko o lekarzu. Spokojnie, młody człowieku, wszystkiego się dowiesz. Poznasz najmniejszy szczegół. Będziesz miał ciarki na plecach, może nawet poczujesz obrzydzenie. Zresztą, co mnie to obchodzi? Przyjechałeś tu, aby słuchać, to usłyszysz. A kto wie, może ja nawet będę się w środku śmiał, że cię przestraszyłem. Nie patrz tak na mnie, no już siedź spokojnie i słuchaj dalej.

Wiedziałem, jak będzie. Przynajmniej na początku. Po otrzymaniu takiego wyroku prawdopodobnie odsiedziałbym dwadzieścia pięć lat i zresocjalizowany wyszedł na wolność. Dla opinii publicznej nie liczyło się, w jakich okolicznościach zabiłem, co mnie do tego skłoniło i tak dalej. Sąd by się prawdopodobnie przychylił do prośby lekarza. Myślałem, że tyle odczekam, jeśli będę zachowywał się właściwie. Nie wiedziałem, co się naprawdę wyprawia w tym szpitalu, aż pewnego dnia coś się stało. To coś wzbudziło moje podejrzenia.

Muszę dodać, że zawsze było nas trzydzieścioro. Mimo, że co jakiś czas ktoś opuszczał szpital. Ktoś odchodził, ktoś przychodził. Przez pierwsze dwa miesiące wszystko było tak samo, byliśmy w niezmienionym składzie. Aż nagle jedna kobieta opuściła nas, Kaliszewski powiedział, że wraca do społeczeństwa. Dokładnie takich słów użył: Wraca do społeczeństwa. Kogo jednak obchodziły słowa, skoro po prostu wychodziła na wolność, a reszta dalej tkwiła w zamknięciu? Jednak tego samego dnia dołączyła do nas kolejna osoba, a następnego kolejna nas opuściła i kolejna przyszła. Nie będę mówił, jakiej byli płci i wieku i co zrobili, bo to bez znaczenia. Mnie zaniepokoiło to od razu. Postanowiłem działać, bo coś mi mówiło, że jestem w niebezpieczeństwie. Jak się okazało, mój instynkt mnie nie zawiódł.

Właściwie to od początku czułem, że z Kaliszewskim jest coś nie w porządku. Taki spokojny, miły i przyjazny, starający się nas oswoić. Może inni tego nie widzieli, ale swoim zachowaniem od razu wzbudził we mnie niepokój, a przynajmniej zdziwienie, zmieszane chyba z konsternacją. Każdego dnia, gdy tylko przekraczał drzwi do sali wspólnej, niemal skakał na podłogę i przez minutę robił szybkie pompki i przysiady. Strasznie ostentacyjnie. I irytował każdego. Widziałem to po twarzach. Oczywiście nikt nie komentował jego zachowania. Wszyscy wiedzieliśmy, że jeśli odezwiemy się na ten temat, będzie nam trudniej starać się o przedterminowe zwolnienie.

Jeszcze ciasta, młody człowieku? Proszę bardzo, częstuj się. Musisz mieć siłę słuchać dalej. I lepiej mieć odpowiednio dużo cukru w organizmie, bo człowiek może nawet stracić przytomność. No proszę, aż ci się uszy trzęsą. Cieszę się, że ci smakuje. Aha, zapomniałbym. Poczekaj chwilę.

Wstał i wyszedł z pokoju. Po chwili wyszedł niosąc wielką tacę pełną chruścików. Nie sądziłem, że znajdzie się jeszcze jakiś obcy, który ugości mnie w ten sposób. Wziąłem jednego na spróbunek i musiałem przyznać, że nawet moja mama nie robiła tak dobrych. Już chciałem zapytać, skąd wziął tak dobry przepis, ale on sam pospieszył z wyjaśnieniami, że pieczenia i gotowania nauczyła go matka. Powinienem był się spodziewać takiej odpowiedzi. Jednocześnie chciałem, by wrócił do tematu. W końcu nie przyszedłem się tu objadać. Zorientowałem się jednak, że może nie być mi to dane. Wzrok Gospodarza pokazywał, że chce, abym się jeszcze poczęstował, więc dla pewności wziąłem jeszcze trzy faworki. Znowu poczułem, że to danie smaczniejsze od przyrządzanego przez moją matkę i poczułem w sercu ucisk, jakbym w ten sposób ją krzywdził.

Staruszek poprawił się na fotelu, sam ukroił sobie jeszcze ciasta i dopiero po minucie znów się odezwał. Pierwsze słowa wypowiedział niewyraźnie. Pewnie w jego ustach znalazł się jeszcze nie pogryziony kawałek słodkiego. Mimowolnie złączyłem palce obu dłoni i wyprostowałem je, wywołując cichy odgłos strzyknięcia kości. Gospodarz musiał to zauważyć, jednak powstrzymał się od komentarza. Spojrzał mi prosto w oczy i kontynuował swoją opowieść.

- Pierwszym problemem był oczywiście czas - mówił. - Nie wiedziałem, czy ten lekarz nie zmieni kolejności przychodzenia po pacjentów. Mogłem być zabrany już następnego dnia, jednak działanie bez planowania mogło mnie zgubić. Samo planowanie jednak zajęłoby za dużo czasu, od którego zależało moje życie. I tylko moje, bo wiedziałem, że nie dam rady uratować innych. A na policję iść nie zamierzałem. Zapytasz pewnie, dlaczego od razu nie zacząłem układać planu ucieczki. Powodów było kilka. Po pierwsze, był to oddział zamknięty, a klucze były pilnowane przez pracowników. Nie spuszczali ich z oka ani na chwilę. Po drugie musiałem poznać wszystkie miejsca, aby poznać słabe punkty szpitala. Nie mogłem również nie zaspokoić swojej ciekawości. Gdyby przyszło mi zginąć, chciałem zawczasu wiedzieć, w jaki sposób się to stanie. Nie lubię niespodzianek i chciałem, aby nic więcej mnie nie zaskoczyło w tym szpitalu. Choć może powinienem powiedzieć: w rzeźni. Ale wszystko w swoim czasie.

Na twarz wstąpiły mi krople potu. Czy człowiek, który siedział przede mną, powiedział właśnie „W rzeźni”? Co prawda przyjechałem do niego, by wysłuchać historii smutnej, ale nie spodziewałem się, że zawrze w niej nutkę grozy.

Na pewno tylko nutkę. Zwrot, jakim się posłużył, nie pozwalał wątpić, że będzie to historia naprawdę straszna. Nie powinno to też być dla mnie niespodzianką, bo wspominał już przecież o lekarzu psychiatrze, który robił coś tajemniczego. Jeśli miał on w podziemiach szpitala swoją rzeźnię, to jakim był lekarzem?

Ale przecież właściwie jeszcze nic nie usłyszałem. Siedziałem jak na szpilkach, wylewając siódme poty i chciałem krzyczeć „No niech pan opowiada dalej!”, ale gdybym to zrobił, natychmiast by mnie wyprosił. Jak wiele gotów byłem znieść, by dostać to, co chciałem? Cokolwiek bym nie usłyszał, nie wolno mi było wstać i ruszyć się z miejsca, nim Gospodarz skończy. Tymczasem on wcale się nie spieszył. Przerwał, by zaproponować mi herbatę. Gdy sam nie wiem czemu odmówiłem, nalał sobie i upił łyk. Spojrzał na mnie uważnie i wypił następny. Nic nie wskazywało, że zamierza szybko wrócić do swojej historii. Upiwszy herbatę przeprosił mnie na chwilę, oparł o laskę i wyszedł z pokoju, ponownie pozostawiając mnie samego ze swoimi myślami.

Nie było go dość długo, więc podejrzewałem, gdzie się udał. Z zamyślenia wyrwały mnie wibracje w telefonie tkwiącym w kieszeni spodni. Dzwonił mój szef, więc przerwałem połączenie i schowałem telefon z powrotem do kieszeni. Czegokolwiek chciał, musiał zaczekać. Nie zamierzałem pozwolić mu przerywać w chwili, kiedy wykonuję przełomowy krok w karierze. Powoli zaczynała mnie również irytować przeciągająca się nieobecność Gospodarza. Miał mi wiele do powiedzenia, ale akurat musiał wyjść. Zastanawiałem się, ile jeszcze razy przerwie, zanim opowie wszystko.

A jeśli nagle zmienił zdanie, ale nie był łaskaw mnie o tym powiadomić? W takiej sytuacji będę musiał iść go poszukać. Zaraz jednak zrozumiałem, że nie mógł podjąć takiej decyzji. Nie powiedział tego wprost, ale na pewno liczy, że gdy ukaże się ten artykuł, szpital, do którego trafił zostanie zamknięty, a lekarz, o którym wspominał, o ile rzeczywiście nadal żyje, zostanie aresztowany. Rzecz w tym, że aby tak się stało, musiałbym zdradzić moje źródło informacji, a tego nie zrobiłbym nigdy.

Minuty mijały, a Gospodarza wciąż nie było. Siedziałem wciąż w tej samej pozycji, wbity w fotel. Z jakiegoś powodu nie potrafiłem ruszyć głową. Nagle usłyszałem dźwięk zamykanych drzwi i ruch w korytarzu. Dźwięk kroków cichł. Po chwili moją czujność wzbudzi głośny dźwięk, który powtórzył się zaledwie kilka sekund później. Teraz kroki były coraz głośniejsze i choć  mężczyzna, który opowiadał mi swoją historię był znowu bliżej, ani trochę mi się to nie podobało. Mój niepokój przerodził się w strach, gdy zobaczyłem, że mężczyzna w prawej ręce trzyma nóż kuchenny. Zbliżył się i jakby nigdy nic usiadł naprzeciwko mnie. Nie wątpiłem, że wyczuł mój strach. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i odłożył nóż na stół.

- Spokojnie, młody człowieku – powiedział. – Jeszcze ciasta?

            Z grzeczność nie odmówiłem i po chwili już miałem na talerzyku kolejny kawałek ciasta truskawkowego. Zauważyłem, że jest ukrojony równiej niż poprzednie. Domyśliłem się, o co chodziło z nożem. Poprzedni był prawdopodobnie nieco mniej ostry i Gospodarz najpewniej poszedł go wymienić. Dopiero teraz zauważyłem, że na stoliku znajduje się już tylko jeden nóż. Drugi musiał zostać zabrany przez Gospodarza, gdy wstawał, a ja zaaferowany, nawet tego nie zauważyłem. Drugi musiał zostać zabrany przez Gospodarza, gdy wstawał, a ja zaaferowany, nawet tego nie zauważyłem. Zrobiło mi się strasznie głupio. Już miałem go przeprosić, ale on nagle położył się na kanapie i powiedział:

- Musisz mi wybaczyć, młody człowieku, ale czas na moją drzemkę. Częstuj się.

            Zamknął oczy i natychmiast zasnął. Nie wierzyłem własnym oczom. Mój Gospodarz, osoba opowiadająca mi historię, dzięki której moja kariera mogła nabrać kolorów, po prostu położył się na łóżku i w jednej chwili zapadł w drzemkę, zostawiając mnie ponownie sam na sam ze swoimi myślami. Jak długo będę musiał czekać, żeby usłyszeć ciąg dalszy?

            Nie potrafiłem wymyślić, co mógłbym zrobić. Dzwonić do kogoś? Po co i do kogo w ogóle. Moi rodzice, moja narzeczona, mój szef, wszyscy wiedzieli, gdzie jestem i z każdym miałem się skontaktować dopiero za dwadzieścia cztery godziny, aby powiedzieć, jak mi poszło. Rzecz w tym, że sam nie wiedziałem i nie zauważyłem nawet, że mój dyktafon nadal pracuje. Zatrzymałem nagrywanie i wstałem. Tylko co dalej. Stanie było bezproduktywne, a chodzenie po domu i zaglądanie we wszystkie kąty byłoby co najmniej niegrzeczne. Gdyby obudził się i mnie na tym przyłapał, miałby prawo mnie wyrzucić i na pewno by to zrobił. Nie. Jeśli tak postąpię, stracę swoją szansę. Zresztą ona już uciekała mi sprzed nosa. Chciałem chwytać dzień, a już prawie nastała noc. Ja zaś nie miałem prawie nic. Nie wykluczałem też, że historia starca okaże się jednym wielkim kłamstwem. Dla mnie oznaczać to będzie ośmieszenie się i koniec kariery. Zamiast piąć się w górę, spadnę na samo dno.

            Moje rozmyślania przerwało głośniejsze chrapnięcie i nagłe poderwanie się do siadu Gospodarza. Spojrzał mi prosto w oczy i odniosłem wrażenie, że chce mi rzucić wyzwanie. Na czym ono miało polegać, nie wiedziałem, ale byłem pewien na sto procent, że mu nie sprostam.

- Cóż, młody człowieku – zaczął. – Nie mam już dla ciebie czasu.

- Słucham? – Nie mogłem uwierzyć. Czyżbym się przesłyszał?

- Uznałem, że nie opowiem ci całej historii. To nie dla ciebie.

- Że co, proszę? Jadę tu setki kilometrów, opowiada mi pan z przerwami, ostentacyjnie zasypia, a gdy się budzi, mówi mi pan, że nic więcej nie usłyszę.  Co to ma być, do cholery? Czemu marnuje pan mój czas? Czemu mam wierzyć, że wszystko, co mi pan opowiedział, to nie bzdury wyssane z palca?

- Nie są, ale to nie dla ciebie – oznajmił stanowczo. – To cię przerasta.

            Nie wytrzymałem.

- Przerasta mnie?! I co jeszcze?

            Już miałem zacząć wygłaszać tyradę, że co on sobie myśli i tak dalej, ale nie zdążyłem. Powstrzymał mnie ruchem ręki.

- Więcej – dodał. – Sądzę, że na to nie zasługujesz. A na dodatek poddajesz w wątpliwość prawdziwość moich słów, choć właściwie to nic jeszcze nie usłyszałeś. Poza tym obaj dobrze wiemy, że przyjechałeś tu dla kariery. Ludzkie tragedie cię nie obchodzą.

- Nieprawda, ja…

- Może nie? Co niby chciałeś zrobić? Ostrzec? Kogo? Myślisz, że tak po prostu zamknąć ten szpital? Mało jeszcze wiesz. Wiele się musisz nauczyć. A ty się nie chcesz uczyć. Gonisz za sensacją i lepszą płacą. Jesteś uczestnikiem wyścigu szczurów. Należysz do grona osób, które chwytają się wszelkich metod by dojść jak najwyżej z jak najmniejszym kosztem własnym. Liczyłeś, że przyjdziesz tu i wysłuchasz historii, którą opowiem ci ot tak. Że podam ci wszystko na złotej tacy. O nie!

            Walnąłem pięścią w stół i podniosłem się, po czym obróciłem się w miejscu i ruszyłem w stronę drzwi.

- Bez łaski – powiedziałem. – Do niezobaczenia.

- Nic z tego! – Głosowi Gospodarza towarzyszył cichy dźwięk. Obejrzałem się i serce mi stanęło. Facet trzymał w dłoni pistolet i celował w moje plecy. – Nie będę ryzykował, że wyjdziesz i zdradzisz policji, gdzie mieszkam. Może i mnie nie wsadzą, ale pochwalą się, że mnie w końcu znaleźli, a na to nie mogę sobie pozwolić. Siadaj!

            Na trzęsących się nogach wróciłem na fotel. Lufa pistoletu nie poruszyła się. Była teraz skierowana w moją głowę. Na twarzy Gospodarza malował się lekki uśmiech.

- Nie zdałeś testu, młody człowieku – oświadczył. – A teraz wysłuchasz do końca mojej historii. Módl się, by trwała jak najdłużej, bo gdy tylko skończę opowiadać, zginiesz.

            Patrzył się na mnie, cały czas celując w głowę, a ręka mu ani drgnęła. Nic nie mówił, ja też milczałem. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że ten staruszek potrafi zachować zimną krew. Odezwałem się pierwszy.

- Co teraz będzie?

- Widzę, młody człowieku, że naprawdę zaczynasz się bać. – W jego głosie był taki spokój, że niemal nie zdradzał emocji. – Zawiodłeś mnie, nie tak miało być.

- A jak? – Spytałem.

- Sądziłem, że będziesz się dłużej kłócił – wyjaśnił. – Wtedy może nie wymierzyłbym do ciebie i chętniej opowiedział resztę, a może nawet pozwolił ci opuścić mój dom.

- A więc to prawda? – Jego wcześniejsze słowa dopiero teraz zaczęły do mnie docierać. – Nie zamierza mnie pan wypuścić.

- Spokojnie, młody człowieku, opuścisz mój dom – w głosie staruszka wciąż dało się słyszeć spokój. – Ale będziesz już wtedy martwy. Zakopię cię za domem i zasadzę na tobie kwiaty. – Takie lepiej rosną. Wiem, bo już to robiłem.

- Czyli…

- Nie jesteś pierwszym, który się ze mną umówił na rozmowę, młody człowieku – oznajmił Gospodarz. – Nie jesteś też drugim, ani trzecim. Przed tobą było dziewięciu. I żaden nie wykazał się cierpliwością. Każdy z czasem zaczynał wątpić w prawdziwość mojej historii. Jeden doczekał nawet do końca i wtedy nazwał mnie kłamcą. To mnie szczególnie rozwścieczyło. Poszatkowałem go na kawałki i pochowałem w worku. Biedak, miał żonę i troje dzieci. Wyznał mi to przed śmiercią. Ale ja nie cackam się z takimi, co śmią wątpić w moje słowa. Zabijam ich bez mrugnięcia okiem. To, jak długo żyją, zależy od ich nastawienia i mojego humoru, który, jak sam rozumiesz, pogarsza się, gdy ktoś taki jak ty oświadcza, że mi nie wierzy.

            Chciałem się odezwać, spytać, jak tak można, ale przerwał mi ruchem ręki.

- Uważaj na słowa, młody człowieku. Powiesz o jedno za dużo, a zabiję cię od razu.

            Nic nie powiedziałem. Dobrze wiem, kiedy należy się zamknąć. Byłem bez szans na ucieczkę. Mój rozmówca okazał się sprytny. Uważnie mnie obserwował. Staruszek zniknął, jego miejsce zajął bezwzględny morderca. Jeśli mówił prawdę, to od czasu ucieczki z zakładu zamkniętego, zabił jeszcze dziewięć osób, a ja miałem być dziesiąty. Życie wciąż było mi miłe, ale jak się okazało, miało się ono zakończyć przedwcześnie, strzałem w głowę i nie byłem w stanie nic tym zrobić. Mogłem tylko czekać na śmierć.

            Nie. Nie ma mowy. Wykombinuję coś i wyjdę z tego cało. Zacząłem szukać w zakamarkach pamięci rzeczy, które mogą się przydać w takiej sytuacji. Najpierw przyszła mi na myśl technika patrzenia na buty. Ktoś kiedyś wymyślił całkiem sprawny sposób. Już raz próbowałem i udało mi się w ten sposób sprawić, że taka osoba, po dwudziestu siedmiu sekundach, poczuła się skrępowana. Teraz jednak odrzuciłem ten pomysł. W przypadku człowieka z bronią w ręku zadziałałoby niczym płachta na byka. W sumie pozostawało mi jedynie słuchać dalej jego opowieści, a jednocześnie kombinować tak, by nie było tego po mnie widać. Czy jednak byłem sobie w stanie z tym poradzić, znalazłszy się w stresującej sytuacji?

- Słuchasz mnie, chłopcze? – Podniesiony głos Gospodarza mnie z zamyślenia.

- Tak, proszę pana – odpowiedziałem ze strachem.

- To powtórz, co przed chwilą powiedziałem.

- Ja…ja przepraszam…

- Ten jeden raz ci odpuszczę. Jeszcze raz i strzelę.

- Dobrze, proszę pana.

- Jak mówiłem, musiałem działać bez planu – kontynuował, a jego głos na powrót stał się całkowicie opanowany. – Nie wiem, jak to możliwe, ale gdy strażnik miał zamknąć na noc moje drzwi udało mi się prześlizgnąć za jego plecy, a on tego nie zauważył. Poszedł dalej korytarzem. Nie oglądał się, bo mój pokój znajdował się na jednym z jego końców. Facet pewnie wracał do swojej kanciapy i uznałem, że część trasy przebędę poruszając się dwa kroki za nim. Nie obejrzał się ani razu. Gdy skręcił w stronę skrzydła dla pracowników, ja skierowałem się w drugą stronę, cały czas starając się unikać kamer.

Nagle zorientowałem się, że idę schodami w dół. W całym tym zaaferowaniu nie wiedziałem, gdzie właściwie zmierzam. Niczego nie kontrolowałem i kiedy zrozumiałem, co się dzieje, było źle, o ile wcześniej mogło być dobrze. Zapuszczałem się coraz głębiej, nie widząc innego wyjścia. Było ciemno jak w dupie u murzyna, a ja szedłem, dotykając ściany. Osoby pokonujące codziennie tę trasę musiały ją znać na pamięć, skoro w nocy oświetlenie nie było im potrzebne. Tymczasem ja szedłem po omacku i nie wiedziałem, co kryje dalsza część korytarza. Miałem jeszcze gorsze przeczucia niż na początku, ale za daleko dotarłem, by się wycofać. Zmierzałem więc dalej nic nie widząc i nie mając szans w starciu z potencjalnym wrogiem. To, że jeśli zostanę złapany, nie wrócę na górę, było oczywiste. Choć cały czas szedłem prosto, czułem, że zgubiłbym się nawet zawracając. Dobrze wiedziałem również, że cokolwiek działo się na dole, pcham się w paszczę lwa, a jednak uparcie dalej szedłem w dół. Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem. Musiałem wiedzieć, bo miałem pewność, że gdy tak się stanie, będę w stanie się obronić. Jakoś wydostanę się z podziemi i ułożę plan ucieczki. Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem. Dlatego dzisiaj kuleję. To również cena, którą okupiłem swoje życie i wolność.

            Młody człowieku, uważaj co robisz! – Niemal krzyknął, a jego dłoń mocniej zacisnęła się na pistolecie. - Jeśli jeszcze raz mrugniesz, pociacham cię, zamiast zastrzelić.

            To przecież niemożliwe, pomyślałem. Jak mam cały czas siedzieć i nie ruszać powiekami?

- Nie kombinuj, tylko słuchaj! – Warknął Gospodarz. – moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Pamiętaj, że to, jak zginiesz, zależy tylko od ciebie.

            Wątpiłem w to, co właśnie powiedział, postanowiłem jednak na powrót zamienić się w słuch. Wolałem pożyć trochę dłużej i zginąć mniej boleśnie. Tym czasem staruch mówił dalej.

- Wreszcie odczułem pod stopami równe podłoże. Byłem w piwnicy. Ruszyłem jedyną drogą przed siebie. Korytarz, którym szedłem, zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Nie wiem, jak długo to trwało, ale w końcu dotarłem w miejsce, z którego nie dało się już dalej iść. Wydało mi się dziwne, że w piwnicy nie ma żadnych pomieszczeń, tylko korytarz zakończony ścianą. Zacząłem macać po powierzchni tej ściany i odkryłem, że jej struktura jest gładsza, niż mi się wydawało. W końcu trafiłem na klamkę. Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiłem za nią pociągnąć. Okazało się, że są otwarte, więc niewiele myśląc, wszedłem do środka. Nic się nie zmieniło, bo przywitała mnie ciemność. Zarówno po lewej, jak i po prawej wyraźnie czułem ściany. Ledwo się między nimi mieściłem, ale parłem dalej naprzód. Cokolwiek znajdowało się przede mną, musiałem o tym wiedzieć. Byłem przekonany, że to coś złego i gdybym nie dowiedział się co, nie miałbym jak z tym walczyć. Wciąż jednak nic nie widziałem, nie usłyszałem również żadnego ruchu. Bałem się jak nigdy wcześniej. Chciałem się cofnąć do drzwi, by sprawdzić, czy nie zatrzasnęły się i czy będę mógł wyjść, ale mimo to parłem naprzód.

            Nagle daleko zamajaczyło światło. Zaledwie mała poświata. Zwykle to, co jasne oznacza bezpieczeństwo, dobro i w ogóle. To światło jednak było głęboko w piwnicy i ponad wszelką wątpliwość wiedziałem, że idę do miejsca, w którym jest coś, co mi się nie spodoba. Mimo to nie zawróciłem, nie zwolniłem kroku ani na chwilę. Irracjonalnie czułem niemal, jakby szedł ku wybawieniu, choć w tamtej chwili nie wiedziałem, przed czym miałbym zostać wybawiony. Czy chodziło o ujście z życiem, spytasz? Ciężko powiedzieć. Wszystko to połączone z nieodpartą ciekawością czyniło wędrówkę ku powiększającemu się z każdą chwilą promieniowi światła, coraz bardziej podniecającą. Zawrócenia nie brałem pod uwagę, za to miałem ochotę biec, ale nie zwariowałem jeszcze na tyle, by zdradzić komukolwiek obecność w tym mrocznym mimo coraz większego światła na końcu korytarza miejscu. Mój instynkt wciąż działał. Zawsze wiedziałem, kiedy milczeć i to była jedna z takich sytuacji. A im bardziej niebezpiecznie było, tym bardziej byłem podekscytowany.

Ty też powinieneś być podekscytowany, młody człowieku – mówiąc to, uśmiechnął się. - Nie uważasz, że historia mrożąca krew w żyłach zakończona śmiercią słuchającego to coś wspaniałego? Wiele bym dał, by umrzeć tak, jak się to stanie z tobą. Nieco bliżej śmierci jesteś, a na twojej twarzy widzę tylko przerażenie. Zawodzisz mnie po raz kolejny. Mógłbym cię zabić już teraz, ale muszę dokończyć moją opowieść. Bardzo byłbym rozczarowany, gdybym nie opowiedział całej.  Bez tego twoja śmierć nie miałaby sensu. Wiesz co? Pójdę ci na rękę i pozwolę się pomodlić podczas słuchania dalszej części historii.

Wyprostował nieco rękę z pistoletem, kierując go bliżej mojej twarzy. Czyżbym jednak miał zginąć, zanim skończy opowiadać? Jednak myliłem się. Gospodarz spojrzał mi w oczy jeszcze bardziej przenikliwie niż dotychczas i powiedział:

- Powtarzaj za mną: dobrze jest umierać, poznawszy przerażającą historię.

            Powtórzyłem. Stary wydawał się kontent. Cofnął nieco dłoń i wrócił do opowiadania.

- Światło okazało się wydobywać zza drzwi wielkiego pomieszczenia. Co dziwne, było ono całkowicie puste, tylko oświetlone dziesiątkami żarówek o mocy chyba sto watów każda. Musiałem mrużyć oczy i dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiłem się do niezwykłej jasności. Nadal jednak nie wiedziałem, co to za miejsce, dostrzegłem jednak drzwi na drugim końcu sali. Cisza była przytłaczająca.

Mam nadzieję, że moja opowieść ciebie też przytłacza, młody człowieku. Jeśli nie, dostaniesz w łeb od razu. Przytłacza czy nie? Odpowiadaj!

- Przy-przy-przytłacza. 

Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi się jąkać, ale teraz nie miałem się co dziwić. Wielu w moim położeniu przytrafiłoby się to samo. Zaczynałem pękać. Nie kontrolowałem żadnych swoich odruchów. Ten staruch potrafił się przyczepić wszystkiego, więc to, że zaraz zginę, było dla mnie oczywiste. O dziwo nie doczekałem się tego. Facet cały czas snuł swoją opowieść.

- Przeszedłem przez pomieszczenie szybkim krokiem, jednak gdy już miałem wejść do następnego pomieszczenia, coś mnie zatrzymało. Nie osoba, zwierzę, jakiś widok, zapach czy dźwięk. Po prostu nie mogłem się ruszyć. Stałem sparaliżowany, choć nic nie mogło się do tego przyczynić. Stałem tak, gapiąc się w przestrzeń. Cokolwiek było za otwartymi drzwiami, nie widziałem tego. Byłem tylko ja w tamtym miejscu i coś, co sprawiało, że nie mogłem się ruszyć. Mówiłem sobie „Rusz się, rusz się!”, ale nic to nie dawało. Stałem, jakbym zapuścił korzenie. Nie byłem w stanie nic zobaczyć, po plecach przebiegały mi ciarki.

            Choć celował do mnie z pistoletu i miał co do mnie zbrodniczy zamiar, w jego głosie dał się słyszeć autentyczny strach. Kto bał się bardziej? Ja czy on? A może tylko udawał? A jeśli nie, pomyślałem, to być może uda mi się to wykorzystać i ujść cało z tego szaleństwa. Póki co jednak, musiałem dalej słuchać.

- Nie wiem, jak długo to trwało - mówił. - Wtedy wydawało mi się, że całe wieki. Czas upływał, a ja rano musiałem znaleźć się w swoim łóżku. Dopiero wówczas zorientowałem się, jak wielką lukę zawierał mój plan. Strażnik otworzy rano drzwi i nie zastanie mnie w środku. Miałem do wyboru wrócić drogą, którą przyszedłem i biorąc pierwszą napotkaną osobę na zakładnika wydostać się i uciec, albo iść dalej i dowiedzieć się, co takiego kryje Kaliszewski. Obie opcje nie nastrajały optymistycznie, gdyż miałem prawie stuprocentową pewność, że mi się nie uda. W końcu jednak przestąpiłem próg i dopiero teraz mój umysł zarejestrował to, co działo się w pomieszczeniu. Był to widok straszny. Na czymś podobnym do haka wisiał ostatnio zabrany pacjent. Nie miał jeszcze trzydziestki. Jednak teraz prezentował sobą coś zupełnie innego niż przez ostatnie kilka dni. Poniżej szyi nie miał wcale skóry i wrzeszczał z przerażenia. Kaliszewski stał przy nim z jakimś dużym, ostrym przedmiotem, który skierował w stronę śledziony tego biedaka. Chłopak błagał go, aby tego nie robił. Nie wiem jakim cudem, bo po tym, co go spotkało, był taki osłabiony, że mówienie w takiej sytuacji wydawało mi się niemożliwością. Wtedy Kaliszewski odwrócił się i odłożył tajemnicze narzędzie na stół. Przez chwilę biedak niemal odetchnął z ulgą. Myślał, że jego oprawca po prostu sobie pójdzie, ale ten obrócił się tak samo szybko, jak chwilę wcześniej i zupełnie niespodziewanie wyrwał mu lewe płuco. Oddech torturowanego gwałtownie przyspieszył, a tymczasem świrnięty lekarz zajadał się jego narządem. Jakim cudem nieszczęśnik nadal żył i oddychał – tego nie wiedziałem.

Minęło trochę czasu, a ja nadal tam stałem i nic nie zrobiłem. Nie unieszkodliwiłem Kaliszewskiego i nie skróciłem męczarni chłopaka. Potem nastąpiło coś gorszego. Wszedłem do środka i bez najmniejszego zastanowienia wyrwałem chłopakowi śledzionę, po czym zacząłem się nią zajadać. Nie odczułem przy tym żadnych wyrzutów sumienia.

 Chciałem od razu zabrać się za wątrobę, co okazało się dobrym posunięciem, choć przez chwilę myślałem, że to mój koniec. Doktorek chwycił mnie za rękę, co ponownie mnie sparaliżowało i już myślałem, że sięgnie po jakiś ostry przedmiot, by mnie zabić, ale stało się inaczej. Nagle puścił moją rękę i zaczął klaskać, patrząc  na mnie z uznaniem. Zaraz potem powiedział coś, w co w pierwszej chwili nie chciałem uwierzyć. Powiedział, że w tym zakładzie nie ma miejsca dla dwóch osób o takich samych skłonnościach. Przez sekundę sądziłem, że zamierza mnie zabić, by, że tak powiem, pozbyć się konkurencji, on jednak stwierdził, że jeśli ma istnieć drugi taki jak on, musi znajdować się poza jego zakładem.

W tym momencie swojej opowieści Gospodarz uśmiechnął się i dodał:

- Powiedział też, że zamierza mi w tym pomóc. Jeszcze tej samej nocy podstawionym na polecenie Kaliszewskiego samochodem opuściłem ośrodek. Zostałem odwieziony do motelu kilkaset kilometrów dalej, a następnego dnia dostarczono mi samochód z dowodem rejestracyjnym i mnóstwo dowodów tożsamości. Od tamtej pory pomieszkiwałem za granicą, imając się różnych zajęć i wszędzie prędzej czy później kogoś zjadałem. Apetyt rósł w miarę jedzenia. Po czterdziestu pięciu latach w końcu wróciłem do kraju i zaskakująco szybko znalazłem to odludne miejsce. Zająłem się uprawą ogródka, który miał stać się kamuflażem dla mojej działalności. Następnym moim ruchem było skontaktowanie się z takim jak ty pismakiem i opowiedziałem mu swoją historię. Potem zrobiłem to jeszcze osiem razy. Mówiłem już, że będziesz dziesiąty, dodam więc tylko, że nie ostatni. Aż do śmierci będę ściągał kolejnych żądnych sensacji frajerów, zabijał, częściowo pożerał, a resztę grzebał za domem. To jak, podobała ci się moja opowieść?

Stary szaleniec powiedział wcześniej, że zabije mnie, gdy skończy opowiadać. Skończył, więc to była moja ostatnia chwila. Nie zamierzałem jednak umierać. To był staruch i mimo że miał broń, mogłem sobie z nim poradzić. Ale musiałem go też zaskoczyć w inny sposób. Spojrzałem mu w oczy głębiej niż dotąd i powiedziałem: nie.

Staruch gwałtownie wstał i chciał przycisnąć mi wylot lufy pistoletu do czoła, byłem jednak szybszy. Zanim broń dotknęła mojego czoła, stałem już na nogach. Lewą rękę zacisnąłem na przedramieniu napastnika, kierując ją w górę, a prawą zacisnąłem w pięść i uderzyłem z całej siły w podbródek.

Skutek był natychmiastowy: facet stracił przytomność. Co prawda pistolet wystrzelił, ale kula wbiła się w ścianę. Wziąłem broń do ręki i dopiero teraz przyjrzałem się jej uważnie. To była Beretta. Pozostało piętnaście nabojów, z których jeden wciąż znajdował się w lufie. Wygrałem. Pozostało tylko zadzwonić na policję. Dyktafon nadal działał. Wyłączyłem go. Miałem świetny materiał z przyznaniem się do szeregu zbrodni. Ująłem przestępcę. Starego, ale nadal niebezpiecznego.

            Opuściłem pokój, wiedząc że Gospodarz nie obudzi się jeszcze przez jakiś czas. Pistolet wsadziłem za pasek od spodni i zacząłem rozglądać się po domu, szukając czegoś, co nadawałoby się do związania rąk i nóg. W końcu dotarłem do sypialni, gdzie w jednej z szuflad znalazłem kilka sporych kawałków mocnego sznura. Miałem tylko nadzieję, że krępując faceta, nie zablokuję mu krążenia. Nie chodziło mi przy tym o niego, bo dla mnie równie dobrze mógłby zginąć, lecz o to, jak potraktowałaby mnie policja, gdyby nieodpowiednie krążenie krwi w organizmie doprowadziłoby do śmierci przed przyjazdem policji. Zaraz pomyślałem jednak: a po cholerę? Zabiję gościa strzałem w głowę i spalę tę budę. Nikt nie wie, gdzie on mieszka, wszyscy jego krewni od dawna nie żyją. I nikt go nie będzie żałował. Tyle że wtedy straciłbym szansę na świetny materiał.

            Biłem się z myślami. Przeżywałem największy dylemat w swoim życiu. Czy w imię sprawiedliwości gotów byłem stać się mordercą? Spalenie go będzie przecież równoznaczne z jego błyskawicznie wykształconym i przez lata pielęgnowanym kanibalizmem.

            Wiedziałem, że czas ucieka, więc w końcu zdecydowałem. Związałem go i zadzwoniłem na policję. Gospodarz wciąż się nie budził, a broń znów znalazła się w mojej ręce. Przyłożyłem ją staruchowi do głowy i znów zacząłem się wahać. Byłem o krok od pozbawienia życia bezbronnego człowieka. Nie wyjaśniłbym tego. Facet trafiłby do kostnicy, a potem na cmentarz, a ja poszedłbym siedzieć, może nawet w to samo miejsce, w którym wcześniej znajdował się ten psychopata.

            Chwilę później usłyszałem jęki. Budził się. Usiadłem obok niego z bronią w ręku, nie celowałem jednak w niego. Patrzyłem jednak uważnie, choć nie mógł mi nic zrobić. Zaczął się szarpać i warczeć z wściekłości, spoglądając na mnie z nienawiścią. W końcu wbił we mnie oczy, ale wytrzymałem jego spojrzenie. To ja byłem górą, nie on.

- Rozwiąż mnie! – Wrzasnął. – Rozwiąż mnie, bym mógł cię zabić, ty skurwysynu!

            Zaśmiałem się. Początkowy chichot przerodził się dość szybko w histeryczny śmiech. Nie wiem, jak długo to trwało, ale w końcu powstrzymał mnie dźwięk chrzęstu opon na żwirze. Przyjechał policja. Dobrze, że nie na sygnale, bo tylko by mnie zirytowali. Usłyszałem głośne walenie w drzwi i po chwili głośny huk, który, jak sądziłem, wydały upadające na podłogę drzwi wejściowe. Zaraz potem do salonu wpadło dwóch uzbrojonych policjantów. Jeden krzyknął „Policja, nie ruszaj się!”, a drugi powalił mnie na ziemię i skuł ręce za plecami. Nie rozumiałem dlaczego.

- Nic nie zrobiłem, to on! – Powiedziałem podniesionym głosem. – To ja was wezwałem!

- Nie pierdol – padła odpowiedź. Zostałem podniesiony i zaprowadzony do policyjnego samochodu. Na komisariacie powiedziano, że zostanie mi postawiony zarzut zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem. Nie mogłem w to uwierzyć, przecież tylko związałem tego świra. Poddano mnie jednak badaniom. Na mojej dłoni stwierdzono ślady prochu, a na broni tylko moje odciski palców. Dowiedziałem się również, że zastano mnie stojącego nad trupem i wpatrującego się w dziurę w głowie, którą właśnie zrobiłem. Uznałem, że to jakiś chory żart, ale pokazano mi zdjęcie starca. Rzeczywiście był martwy, a na czole miał dziurę po kuli wystrzelonej z bliska. Okazało się, że zabiłem człowieka i nawet o tym nie wiedziałem.

           

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz