Kot wie

Nigdy nie podejrzewałem, że to się tak skończy. Przecież wszystko było tak dobrze. Miałem wspaniałe życie. Wspaniałą żonę i trójkę uroczych, mądrych dzieci. Niestety, boleśnie się przekonałem, że nie wszystko układa się po naszej myśli. Wcześniej wiele osób mi to mówiło i uważałem, że gadają bzdury. Z czasem przekonałem się jednak, że w tych słowach może być wiele prawdy. Straciłem swoją rodzinę. A on to wszystko widział. Nie mam wyboru. Muszę go zabić.

Jednak żeby wszystko to miało sens, muszę zacząć od początku, prawie od dzieciństwa. Póki nie dowiecie się, jaki byłem i co się stało trochę później, koniec tej historii może być dla was niezrozumiały. Jak się nazywam? Nazywajcie mnie choćby Janem, choć nie jest to moje prawdziwe imię, gdyż tożsamość w tej historii nie ma znaczenia.

O dzieciństwie powiem wam, że w rodzinie nie układało się najlepiej. Ojciec był bezrobotnym pijakiem i bił matkę, a matka, zarabiająca grosze nauczycielka nie miała odwagi mu się przeciwstawić. Z trudem ukrywała ślady pobicia, bo uderzał ją wszędzie. Oszczędzał tylko jedno miejsce. Tak, robił to ile chciał, nawet kilka razy pod rząd. Potem zapadał w smaczny sen, a matka nie była wstanie zasnąć i po kilku latach zachorowała na bezsenność. Ja byłem słaby i nie potrafiłem bronić matki. Nienawidziłem się za to.

Od problemów w czterech ścianach uciekłem w naukę. Choć byłem najlepszy w szkole i przeskoczyłem dwie klasy, nie dawało mi to satysfakcji, zwłaszcza że wiązało się to z dodatkowymi kosztami. Poszerzałem swoje horyzonty, ale myślałem tylko o tym, jaki ze mnie tchórz wyłaził, gdy wchodziłem do swojego domu. Moi rodzice wówczas zwykle się kłócili, ale „kłótnia” to złe określenie. Ojciec wrzeszczał i bił matkę, a ona potulnie milczała. Z jakiegoś powodu mnie ojciec nigdy nie uderzył. Nawet na mnie nie nakrzyczał. I nawet na mnie nie patrzył. Czasem chciałem, aby jednak mnie pobił, ale nie dlatego, że skupiłby się na mnie i dał matce spokój. Po prostu nie chciałem być ignorowany.

Oczywiście pomagałem w domu, ale gdy tylko ojciec wchodził do pokoju, natychmiast przerywałem i uciekałem, aby mnie nie uderzył. A przecież chciałem nawet takiej uwagi. Jak wspominałem, byłem tchórzem. Byłem też egoistą. Tą jedną cechę odziedziczyłem po ojcu. Nienawidząc go nienawidziłem sam siebie i To nie minęło aż do tej pory. Choć czasem moje życie zmieniło się, ta jedna rzecz pozostała taka sama.

Ostatecznie studia ukończyłem w wieku dwudziestu jeden lat. Filologia polska. Pięknie, prawda? Nie dla mnie. Wykształcenie wyższe, humanistyczne i co? I nic, nie chcieli mi dać pracy na żadnym uniwersytecie. Bali się, że za szybko będę piął się w górę. Za mądry byłem, przez co stanowiłem zagrożenie dla ich ciepłych posadek, sądzili też, że namieszam studentom w głowach, a może nawet doprowadzę do tego, że pozostali wykładowcy stracą autorytety. Że niby swojego rodzaju rewolucjonistą byłem.

Nie ukrywam, że miałem ambicje, jednak nadal chciałem się uczyć, pogłębiać swoją wiedzę. Będąc pracownikiem uniwersytetu miałbym spory dostęp do różnych materiałów, których nie znalazłbym w księgarniach czy zwykłych bibliotekach. Biblioteka uniwersytecka to wspaniałe miejsce. Żeby móc zdawać egzaminy, jak każdy student korzystałem z jej zasobów, ale miałem ograniczony dostęp, a teraz mógłbym wypożyczać więcej. Cóż złego jest w pragnieniu wiedzy? Jeśli nie zamierza jej się wykorzystać do celów innych niż naukowe, a przecież ja nie należałem do tego rodzaju ludzi, to w tej kwestii nie ma się czym przejmować. Jednak oni na tych swoich stołkach, zwłaszcza ten zdziałały rektor, wiedzieli swoje. Bardzo mnie tym zranili, ale ja, mimo swojego egoizmu, nie należę do osób, które chowają urazę. Przynajmniej wtedy tak było, choć właściwie nie jestem już tego taki pewien.

Gdzie znalazłem pracę? Zostałem nauczycielem języka polskiego w szkole podstawowej. Niezła ironia losu, prawda? Byłem wściekły, ale niczego lepszego nie mogłem znaleźć. Zacisnąłem zęby i uczyłem, choć nie miałem na to ochoty. W moim życiu działo się tak źle, że prawie popadłem w depresję. Nie wiem jakim cudem nie popadłem w alkoholizm. Wiedziałem, że gdybym przychodził pijany czy też mocno skacowany do roboty, wyleciałbym natychmiast, a potrzebowałem pieniędzy.

Chodziłem prawie codziennie na szybkie numerki, tak z przypadkowo poznanymi kobietami, jak i z prostytutkami. Bez różnicy, byle zaruchać. A potem do domu spać, bo rano do roboty. I każdego dnia gadanie właściwie o tym samym do bandy leniwych bachorów.

Wszyscy bez wyjątku byli leniwi. Olewali mnie, a ja wstawiałem im, łagodnie mówiąc, niskie oceny. Nienawidzili mnie za to, choć wina leżała po ich stronie, a ja odwzajemniałem się tym samym. Od posunięcia się za daleko powstrzymywało mnie tylko to, że musiałem utrzymać pracę. Gdybym ją utracił, nie dostałbym dobrych referencji. Chodziłem więc codziennie do tej budy i gadałem swoje. Zadawałem i sprawdzałem prace domowe, robiłem zapowiedziane kartkówki, których prawie nikt nie pisał na więcej niż dwa z minusem. Nie wiem, jakim cudem tylko trzy osoby nie przeszły do następnej klasy. I każda z tych osób powiedziała mi prosto w oczy, że kiedyś się za to zemści. W odpowiedzi patrzyłem z politowaniem. Nie bałem się.

W czasie urlopu moje samopoczucie pogorszyło się. Byłem o krok od wstąpienia na prostą drogę ku alkoholizmowi, ale poznałem Anetę, w której zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Ona szybko odwzajemniła moje uczucie. Ślub wzięliśmy w marcu następnego roku. Było nam razem wspaniale. Zaledwie rok później doczekaliśmy się pierwszego dziecka. Aneta urodziła piękną dziewczynkę, której daliśmy na imię Magda. Byliśmy jeszcze szczęśliwsi niż wcześniej, a szczególnie ja.

Trzy lata później na świat przyszło nasze drugie dziecko, również dziewczynka. Dostała imię Helena, po mojej babci, która zmarła ledwie tydzień przed jej narodzinami. Po kolejnych trzech latach zostaliśmy obdarzeni trzecim dzieckiem. I tym razem była to dziewczynka. Daliśmy jej na imię Lucyna. Takie było drugie imię mojej żony. Wszystko było idealnie. Byliśmy szczęśliwi, kochaliśmy się. 
 
Nic jednak nie trwa wiecznie. Moglibyśmy być szczęśliwą rodziną wiele lat, gdybym cztery lata później nie okazał się głupcem. Nie wiem, co na mnie wpłynęło. Czy to było nieszczęśliwe dzieciństwo, wiara we własny pech, a może łatwowierność, teraz to nie ma już znaczenia. Wszystko się skończyło i nic mi ich nie przywróci. Nie ma ich ze mną i nie będzie. Nie po tym, co zrobiłem. Cała czwórka kochała mnie i ufała, ja jednak zawiodłem to zaufanie. Zamiast trzymać się tego na górze, uległem podszeptom zła. Nie słuchałem jak do końca żona i córki mówiły mi, że mnie kochają. Moi przyjaciele i koledzy z pracy przekonywali mnie, że jeśli się rozwiodę, popełnię największy błąd w swoim życiu. I popełniłem błąd, choć nie odszedłem od rodziny. To cała ich czwórka ode mnie odeszła, zupełnie inaczej, ja zaś byłem bezpośrednią tego przyczyną. 
 
Byłem sprawcą tragedii. Mordercą. Uwierzyłem sfabrykowanym zdjęciom, na których widać było, że żona mnie zdradza. Nie dałem się przekonać, kiedy mówiła mi, że to nieprawda. Patrzyła mi w oczy klęcząc i przysięgała na dusze dziewczynek. Gdy groziłem, że zabiorę nasze córki od ich puszczalskiej matki, błagała, bym tego nie robił. Ja jednak zignorowałem jej słowa. Dla mnie była winna. Sięgnąłem po nóż i poderżnąłem jej gardło.
Dochodziła północ, moje córki już spały. Mogłem pozwolić im żyć dalej, ale z jakiegoś powodu uznałem, że skoro zabiłem ich matkę, to nie wystarczy pozbyć się dowodów zbrodni, ale zabić również i je. Włożyłem nóż do zlewu i ruszyłem powolnym krokiem na górę. Pierwsze kroki skierowałem do pokoju Lusi. Wyjąłem jej spod głowy poduszkę i przycisnąłem do twarzy. Napierałem z całych sił. Trzymałem materiał przy jej twarzy przez jakąś minutę. Nie obudziła się, gdy ją dusiłem. Gdy skończyłem, podłożyłem jej z powrotem poduszkę pod głowę. Nie patrzyłem na nią. Odwróciłem się i skierowałem do pokoju Heli. Wszedłem do środka, ale miałem wrażenie, że ktoś mnie cały czas obserwuje. Zaraz jednak odrzuciłem tę myśl i zająłem się córką. Zabiłem ją szybko, w taki sam sposób, po czym udałem się do pokoju Magdy. Nogi same mnie prowadziły, nawet nie patrzyłem, gdzie idę. 
 
Wchodząc do pokoju mojej najstarszej córki, uśmiechnąłem się do siebie. Na myśl, że ją zabiję, cieszyłem się jak dziecko z nowej zabawki. Magda leżała na łóżku, jednak cała schowała się pod kołdrą. Wziąłem poduszkę i bez podnoszenia pościeli przycisnąłem poduszką w miejscu, w którym znajdowała się jej głowa. Trzymałem przez minutę, po czym odłożyłem na miejsce i wyszedłem. Byłem sam. Ze wszystkich domowników zostałem tylko ja.
Nie, nie tylko ja. W końcu zrozumiałem, dlaczego czułem, że jest przy mnie ktoś jeszcze. Przez cały czas towarzyszył mi Kleks, nasz czarny kot domowy. Kochał nas wszystkich, a przede wszystkim moje córki. Czemu nie stanął w ich obronie – nie miałem pojęcia. 
 
Teraz, gdy piszę te słowa, siedzi obok mnie i patrzy na mnie. Nic nie robi, tylko się do mnie łasi, jakby nic złego się nie stało. A stało się, obaj dobrze to wiemy. On wie, co zrobiłem, więc teraz muszę zabić i jego. Nawet gdybym posprzątał po sobie, on łaziłby za mną krok w krok, zapamiętał każdy mój ruch i naprowadził policję na mój ślad.
 
Schylam się po niego, a on z jakiego powodu miauczy zadowolony. Skręcam mu kark i wtedy dzieje się coś, w co nie jestem w stanie uwierzyć. W drzwiach staje moja najstarsza córka i pyta dlaczego zabiłem Kleksa. Nie zastanawiam się, co jej odpowiedzieć. Nie wiem jednak jak to możliwe, że ona żyje. I wtedy przypominam sobie. Przycisnąłem poduszkę do kołdry. Tak byłem zajęty myślami o zabijaniu, że nie zauważyłem, że pod kołdrą nikogo nie było. Magda najwyraźniej wyszła na chwilę z pokoju. A teraz stoi przede mną ze łzami w oczach. Nie namyślam się długo. Podchodzę do niej i skręcam jej kark.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz