Opowieść o trzech braciach. Cześć pierwsza: Bracia. Rozdział drugi

  

SZPITAL DZIECIĘCY

 

10:00

 

Weszli na peron i usiedli na jednej z trzech ławek, które się ostały w całości. Na tej stacji namioty były w lepszym stanie, światło jaśniejsze, choć nie tak jasne, jak na stacjach pod starówką. Stacja „Szpital dziecięcy” była dużo większa od „Jana”. Po chwili Marcin poprawił przewieszony przez ramię karabin i wstał, po czym powiedział:

- Możecie odpocząć dłużej. Tym razem zajmie mi to więcej czasu.

Julian był zamyślony, a Kacper o nic nie pytał. Już raz tu byli. Stacja „Szpital Dziecięcy” była czystsza od poprzedniej, a Lazaret większy, ale mimo większego terenu stałych mieszkańców było mniej. Dlatego wędrowcy rzadziej kładli się w tym miejscu spać. Wyjątek stanowili oczywiście pacjenci. Szczęśliwym trafem nikt nie zostawał tu na długo. Inaczej sprawa miała się ze stacjami Szpital Bielany, Szpital Chorób Zakaźnych i Citomed. Łóżka tamtejszych Lazaretów były wiecznie zajęte. Dziwnym trafem na tamtych trzech stacjach wciąż ktoś chorował, a wędrowcy też czekali w kolejkach. Być może problem leżał w sterylności, ale nikt nie wiedział na pewno.

Marcin zamaszystym krokiem przemaszerował od ławki do kantyny naczelnika i dziarsko zapukał w drzwi. Natychmiast usłyszał „Proszę wejść!”, więc nacisnął klamkę i przekroczył próg.

- Proszę usiąść - powiedział siedzący za biurkiem mężczyzna. Miał czterdzieści pięć lat, był wysoki i szczupły. Mięśnie wypracował sam. Najpierw indywidualnie, we wczesnych latach dziecinnych, potem na lekcjach wychowania fizycznego w szkole podstawowej i szkole średniej, a następnie poprzez dwudziestodwuletnią zaprawę w wojsku. Nazywał się Feliks Rymarski i odszedł do cywila w randze generała brygady. Podobnie jak ojciec Marcina, dowodził ewakuacją Toruńczyków do metra, ale został przydzielony do stacji Szpital Dziecięcy, na której teraz sprawował władzę. Rządził silną ręką, miał pod sobą kilku oficerów i nieco więcej podoficerów, a także cywilnych ochotników i był lubiany przez wszystkich mieszkańców stacji. Nie dochodziło tu do zbyt wielu awantur, a wszystko dzięki strategii Generała, bo również tytułem wojskowym nazywali go stali mieszkańcy.

Teraz Generał miał rozpięty mundur. Na lewym ramieniu nosił kaburę, w której znajdowała się standardowa policyjna Beretta – broń, z którą nigdy się nie rozstawał. Spojrzał na Marcina i odezwał się serdecznie:

- Kogo ja widzę, przecież to młody Kadmecki!

- Dzień dobry, panie naczelniku.

- Miło mi cię znowu widzieć – kontynuował tym samym tonem naczelnik. – To chyba już rok, odkąd spotkaliśmy się po raz ostatni.

- Dokładnie rok, panie naczelniku.

- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę.

- Poważnie? – Zdziwił się Marcin i od razu pomyślał, że to pytanie było dość bezczelne. Naczelnik nie wyglądał jednak na urażonego.

- Jestem ci winien podziękowania – oznajmił były wojskowy.

- Za co mi pan dziękuje?

- Za tego ośmionabojowego Colta Peacemakera, którego mi przyniosłeś, razem z pudełkiem dodatkowych naboi. Tu zamilkł na chwilę. Marcinowi cisza zdała się niezręczna, ale naczelnik nie skończył jeszcze dziękować.

- Sprawdza się jeszcze lepiej, niż Beretta. Jak raz wyciągnąłem go z szuflady, akurat wchodził tutaj mój człowiek. Celowałem dla zabawy w drzwi. Taki jeden pułkownik akurat je otworzył. Przestraszył się tej lufy bardziej, niż lufy Beretty, gdy zastał mnie w tej samej sytuacji. Genialny straszak, wygląda na taki, co nadal działa. I jest dużo bardziej poręczny niż Beretta. Powiedz mi, chłopcze, skąd go wziąłeś? Nie słyszałem, żeby gdziekolwiek w metrze sprzedawano takie.

Marcin poczuł lekki skurcz w żołądku. Nie wiedział, czy powiedzieć Rymarskiemu prawdę, ale uznał, że lepsza będzie szczerość niż zmyślanie. Naczelnik Szpitala Dziecięcego należał do ludzi, którzy potrafią przejrzeć kłamstwo natychmiast.

- To zdobyczna broń – powiedział i dopiero, gdy skończył mówić, zorientował się, że wypiął z dumą pierś.

- Zdobyczna? – zdziwił się Generał.

- Tak, panie naczelniku. Rok temu, w tunelu między stacją Pawilon Karolina a stacją Jan, próbował nas zaatakować taki jeden dziad. Strzeliłem mu w serce i zabrałem gnata. Swoją broń mam, a na zarobki nie mogę narzekać. Jego broń również nie była mi potrzebna, więc pomyślałem sobie, że dam ją naczelnikowi porządnego posterunku. Resztę pan zna.

- No, chłopcze, zaimponowałeś mi – powiedział z uznaniem naczelnik. – Ale nie przedłużajmy. Przyszedłeś prosić o pozwolenie na to, by twój brat mógł grać na peronie i na tym zarabiać, prawda?

- Zgadza się.

- Proszę bardzo. Wystarczy mi cztery procent.

- Cztery?! – Wykrzyknął z niedowierzaniem Marcin.

- To jednorazowa oferta – wyjaśnił naczelnik. – W zamian za cacko, które podarowałeś mi rok temu.

- Dziękuję.

- To idź już i pozdrów braci.

- Do widzenia – odpowiedział grzecznie Marcin i wyszedł, zamykając po cichu drzwi. Gdy je zamknął, usłyszał jeszcze „Miłego dnia”, ale nie odpowiedział, bo kierował już swoje kroki ku ławce, ma której siedzieli Kacper i Julian. Stanął obok nich, mrugnął do najmłodszego brata i zrobił zachęcający ruch ręką. Julian wstał, zrobił kilka kroków i po chwili dało się słyszeć melodię piosenki „Policeman” Jamala.

Już wkrótce zaczęli się wokół chłopca gromadzić ludzie i wrzucać naboje, dwie osoby wrzuciły całe trzydziestonabojowe magazynki. Po cichu odwrócił się i ruszył przed siebie. Zostawił Juliana samego z Kacprem. Jednak nagle przystanął i uświadomił sobie, że w pewnym momencie będą mieli zapełnione dwa futerały i nie będzie gdzie trzymać skrzypiec. Z ostatniego zarobku zostało trzysta dwadzieścia osiem naboi, a w sakiewce miał jeszcze osiemdziesiąt dziewięć. Postanowił więc, że dobrze będzie kupić większą sakiewkę, a jeszcze lepiej torbę. Uznał, że dołoży sakiewkę gratis. Kurtki kosztowały przeciętnie trzysta nabojów. Za torbę prawdopodobnie zapłaci jakieś trzysta pięćdziesiąt. Zostanie mu sześćdziesiąt siedem nabojów. Julian z pewnością pobije swój dzisiejszy rekord. Zakładając, że zarobi czterysta dwadzieścia nabojów, a naczelnik weźmie tylko cztery procent, zostaną im czterysta trzy naboje. Prawie nigdy nie mieli w gotówce tak wielkiej kwoty, a ryzykowali codziennie. We wczesnych miesiącach pobytu pod ziemią ledwo przeżywali za naboje zarobione koncertami najmłodszego z braci, ale od kilku tygodni prawie pławili się w luksusie. I byli na stacjach, których mieszkańcy na co dzień używają bieżącej, ciepłej wody. Co prawda tylko na kilku, głównie w centrum, ale zawsze. Marcin podszedł pod najbliższą ścianę i rozejrzał się. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wyjął futerał, zapiął plecak i ruszył w stronę straganów. Wiedział, że przyciągnie uwagę, płacąc w ten sposób. Może zaczną wypytywać jego lub o niego, ale był przygotowany. Czasem wystarczy krótka seria z karabinu, tak trzy do pięciu nabojów, jednak na to nie mógł sobie pozwolić. Nie na tej stacji. Jeśli to zrobi, nie wróci już tutaj, a to, prócz straty braci, byłaby dla niego najgorsza rzecz. Tutaj była część jego przyszłości.

Teraz pierwszym celem było kupno dużej torby, drugim zaś to, po co naprawdę zawitał z braćmi w to miejsce. Czuł się trochę źle, że ich okłamał, ale wierzył, że gdy poznają powód, dla którego chciał się tutaj znaleźć, nie będą mieli mu tego za złe.

Przeszedł wzdłuż straganów i odszukał ten, na którym stara kobieta sprzedawała ubrania i różnego rodzaju torby. Wśród nich dostrzegł jedną, która szczególnie mu się spodobała. Była w wojskowych barwach. Kiedyś zapewne służyła do noszenia laptopa i kabla do niego. Kto wie, może dziś jakieś dziecko na tej stacji bawiło się niedziałającym komputerem, częścią minionej epoki.

Przywitał się ze sprzedawczynią, ta jednak tylko mruknęła coś w odpowiedzi. Z tego, co opowiadał mu ojciec, w ten sam sposób odnosiły się sklepikarki do klientów za czasów komunizmu. Nie zamierzał jednak zwracać jej na to uwagę. Zamierzał ubić interes. Będzie się targował tak długo, jak się da. Kupi torbę po niższej niż normalnie cenie, bo jednak trzeba będzie zachować trochę naboi w zapasie. Szybkim ruchem zdjął sakiewkę, rozpiął i wsypał na oślep jej zawartość do kieszeni. Mocno napęczniała. Sklepikarka zdawała się nie zwracać na to uwagi.

- Chciałbym kupić tę torbę – powiedział w końcu.

- Trzysta czterdzieści – odpowiedziała mechanicznie sklepikarka. Marcin pomyślał, że to niezła oferta, jednak nie zamierzał wydawać więcej, niż tyle, ile im zostało z zarobku Juliana na poprzedniej stacji. Rzucił więc od razu swoją propozycję.

- Dwieście osiemdziesiąt.

- Dwieście osiemdziesiąt?! - Sklepikarka niemal wrzasnęła. – W co ty pogrywasz, chłopczyku?

- Pełną cenę zapłaciłbym za torbę, która wyglądałaby jak nowa, jednak ta ma już co najmniej kilka lat za sobą. Mogę dać dwieście dziewięćdziesiąt.

- Mylisz się chłopcze! – Sklepikarka wciąż była napastliwa. – Trzysta trzydzieści, to moja ostatnia oferta.

- Nie sądzę. – Kadmecki wiedział, że mocno ryzykuje. – Ktoś starszy i bardziej doświadczony ode mnie od razu powiedziałby, że daje góra dwieście czterdzieści nabojów.

- No dobra, chłopcze, trzysta dwadzieścia pięć – powiedziała sklepikarka. Wymawiając cenę, miała zaciśnięte zęby.

- Niech pani pomyśli, czy naprawdę można za tę torbę dać więcej niż dwieście dziewięćdziesiąt pięć?

            To mówiąc wskazał na leżącą obok, czarną, skórzaną kurtkę.

- Takie cacka chodzą po trzysta lub więcej nabojów. Ona wygląda na sprowadzoną niedawno. Założę się, że kupiła ją pani za połowę tej ceny.

- To nic nie zmienia – odparowała sklepikarka. Widać było, że w środku cała się gotuje. - Trzysta dwadzieścia. Nie mniej.

- Mogę dać trzysta – zaproponował Marcin i wyciągnął swojego asa z rękawa. Postawił na stole opróżnioną sakiewkę. – Proszę spojrzeć. Zapłacę trzysta i dorzucę to. Jest w całkiem niezłym stanie. Trochę znoszona, ale pójdzie za co najmniej sto dwadzieścia nabojów, a nawet więcej. Moim zdaniem warta jest półtora przedłużonej Beretty.

            Sklepikarka spojrzała na sakiewkę i zaraz zmieniła nastawienie.

- Uczciwy z ciebie człowiek, chłopcze. Umowa stoi.

            Marcin w odpowiedzi otworzył futerał i wyjął z niego dwadzieścia osiem naboi, resztę powolnym ruchem sypnął na ladę. Sklepikarce błysnęły oczy, a on ledwie powstrzymał się przed wywróceniem swoimi. Nienawidził tego „chłopcze”, a słowa „chłopczyku” jeszcze bardziej i nie cierpiał oglądać ludzi, którzy nie potrafią ukryć swej zachłanności. Powolnym ruchem wziął torbę, rozpiął ją i wrzucił do niej pozostałe dwadzieścia osiem nabojów, po czym zapiął ją i przerzucił ją sobie przez głowę, umieszczając pasek na lewym ramieniu. Uśmiechnął się do sklepikarki i podszedł do najbliższego filaru. Kucnął, otworzył torbę i przerzucił do niej znajdujące się w prawej kieszeni naboje, po czym zamknął ją ponownie. Następnie wrócił do swoich braci, by opowiedzieć o udanym zakupie. Już z daleka słyszał skrzypce Juliana. Teraz chłopiec grał melodię piosenki „Mamona” zespołu Republika. Gdy stanął obok niego, ujrzał, że sporo mamony uzbierał, na oko ponad dwieście nabojów. Pomyślał, że skoro w niecałe dziesięć minut tyle zarobił, to znacznie pobije kolejny rekord po niecałej godzinie koncertowania. Lekko trącił Kacpra ramieniem.

- Spójrz – powiedział. – Teraz będzie w czym nosić.

- Ile za nią dałeś? – W głosie Kacpra dało się słyszeć niepokój

- Trzysta nabojów.

- Odbiło ci?

- No co ty? Kobita chciała trzystu czterdziestu. Stargowałem i dorzuciłem sakwę. Nasz braciszek bije kolejne rekordy, więc musiałem kupić większą. Pilnuj jej, a ja się przejdę. I uważaj na brata.

- Dokąd idziesz?

- Umówić nas na wizytę – skłamał po raz kolejny Marcin. Kacper o tym wiedział, ale nie odezwał się już słowem. Patrzył tylko za odchodzącym bratem. Najstarszy z Kadmeckich był mądry, silny i świetny w dobijaniu targu, ale swoim najbliższym bajeru nie potrafił sprzedać. Nie obejrzał się, po prostu szedł przed siebie.

Stała oparta o ściankę drugiego namiotu w głębi peronu, od strony, z której przyszli. Miała piętnaście lat bez dwóch miesięcy i czterech dni, gęste, kasztanowe włosy, piwne oczy z poblaskiem koloru żółtego. Podobnie jak Marcin była wysoka jak na swój wiek, bo niższa od niego o niecałe piętnaście centymetrów. Na imię miała Dalia. Chłopak nigdy wcześniej nie słyszał, żeby ktoś w jego ojczyźnie nosił takie imię. Piękne, choć niepolskiego pochodzenia.

Chodząca doskonałość, tak nazywał ją w myślach. Jej oczy rozświetlały mu ciemność i ponurość świata, w którym przyszło mu spędzić resztę życia. Zobaczył ją tutaj rok temu. Była rówieśniczką. Urodziła się szesnastego czerwca dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku. Za miesiąc miała skończyć piętnaście. Rok temu po raz pierwszy spojrzał na nią, a ona spojrzała na niego. I mimo młodego wieku, od razu się w sobie zakochali. Spędzili razem całą godzinę, rozmawiając o różnych rzeczach. Okazało się, że jej ojciec jest zastępcą naczelnika stacji. Nie spotkał go i dla wspólnego bezpieczeństwa postanowili, że lepiej będzie, jeśli po tej godzinie każde wróci do siebie. On do swoich braci, ona do rodzinnego namiotu. Teraz widzieli się dopiero po raz drugi. Spojrzał na nią i przywitał się serdecznym „Cześć”. Zza pleców wyjął sfatygowany egzemplarz książki J.K. Rowling „Quidditch przez wieki”.

- Dostałem go na starówce i od razu pomyślałem o tobie – powiedział. – To ostatnia książka z serii o Harrym Potterze, której brakowało w twojej kolekcji, prawda?

            Nic nie odpowiedziała, tylko go przytuliła, nie wypuszczając książki z ręki. Nie złościła się, nie miała do niego pretensji, że wrócił dopiero za rok. Wiedziała, jak żyje. Chwycił jej prawą dłoń i ruszyli powolnym krokiem w głąb stacji. Przystanęli pod ścianą. Ich usta złączyły się w pocałunku.

...

Wracając do braci był cały rozanielony, a właściwie byłby, gdyby nie wiedział, jaka odpowiedzialność na nim spoczywa.

            Nagle, nie wiadomo czemu, przypomniał sobie Stalkera ze stacji Starówka. Stalkerami nazywano ochotników, którzy wychodzili na powierzchnie i przynosili różne rzeczy, niektóre pomagające przeżyć w metrze bądź utrzymać w nim porządek, ubrania, jak kurtka, którą miała na sprzedaż sklepikarka, z którą Marcin dobił targu, a także z rzadka gadżety, komiksy, widokówki, książki. Wszystko oczywiście musiało na wstępie przejść odkażanie, a i nie wszyscy Stalkerzy wracali. Niejeden wracał napromieniowany i umierał w Lazarecie. Ci, którzy przeżyli, pozostali bezimiennymi bohaterami. Nie pragnęli sławy. Tylko nieliczni wtajemniczeni znali ich prawdziwą tożsamość.

Jeżeli Marcin pragnął jak najlepszej przyszłości dla swoich braci, to nie mógł zostać Stalkerem. Rozmowa z tamtym okazała się błędem, bo już wtedy w jego mózgu zakiełkował pomysł, by stać się kimś takim, a na to z oczywistych przyczyn nie może sobie pozwolić.

Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Starając się nie okazać strachu, powoli obrócił głowę i zobaczył strażnika. Ubrany był w moro, na ramionach miał belki sierżanta.

- Ty jesteś Marcin Kadmecki? – Spytał.

- Zgadza się – odpowiedział dumnie najstarszy z braci.

- Naczelnik prosi. Chodź, zaprowadzę cię.

- Dziękuję, znam drogę.

Marcin poczuł niepokój. Czego naczelnik mógł od niego chcieć? Czy zrobił coś, co mogło mu się nie spodobać? A może po prostu zmienił zdanie i chce dziesięć procent? Ale ten strażnik...mógł zrozumieć, że naczelnik był miły, miał swoje powody, ale mężczyzna, który do niego podszedł, też zwrócił się do niego przyjaźnie. Trzymał broń blisko, ale nie celował w żadną część jego ciała, po prostu zachowywał się po służbowemu. Jednak Kadmecki nie był w stanie przewidzieć, jaki ruch strażnik wykona za chwilę. Może naczelnik wcale nie chce się z nim widzieć. Ta gadka równie dobrze mogła być typowym ściemnianiem, mającym go odciągnąć od braci, aby jemu albo im, albo całej trójce zrobić krzywdę. Każdy fałszywy ruch mógł mu zaszkodzić, więc idąc starał się oddychać spokojnie.

W końcu zorientował się, że naprawdę idą w stronę kantyny. Jego obawy zostały rozwiane przynajmniej częściowo. Mężczyzna zatrzymał się przed drzwiami i uczynił zapraszający gest. Marcin z lekkim drżeniem ręki na-cisnął klamkę, wszedł do środka i usiadł. Rymarski spojrzał mu prosto w oczy.

- Jakie są twoje plany?

- Co ma pan na myśli?

- Gdzie zamierzasz teraz iść? – Uściślił naczelnik.

- Czemu pan chce to wiedzieć?

- Dokąd kierujesz swoje kroki? – kontynuował Rymarski.

- Czemu pan chce to wiedzieć? – Powtórzył Marcin.

- Powiedz mi – nalegał naczelnik.

- Po co panu taka wiedza? – Chłopak nie zamierzał ustąpić.

- Długo podróżujesz – stwierdził Feliks.

- Podróżuję i będę podróżował. – Marcin położył szczególny nacisk na słowo „będę”. – Razem ze swoimi braćmi. Opiekuję się nimi.

- Czy nie pora się ustatkować?

- Ustatkować? Skąd takie pytanie?

- No wiesz, zostać. Znajdę ci jakąś pracę, a twoi bracia będą mogli odsapnąć, zwłaszcza Julian.

- Nie może pan mu tego zrobić! – Wrzasnął Marcin, zrywając się z miejsca. – Nie odbierze mu pan tego!

Wyszedł szybko i trzasnął drzwiami. Stojący przy drzwiach strażnik nie zrobił nic. Nie zaniepokoił się. Na jego twarzy malowało się jedynie zdziwienie. Pozostał na miejscu. Spoglądał przez chwilę na oddalającego się Marcina, a następnie na drzwi kantyny. Jeśli cokolwiek poczuł, był to lekki dyskomfort.

...

Nie mógł uwierzyć własnym uszom. A wydawał się taki sympatyczny! Dobry, uczciwy człowiek, twardy, ale sprawiedliwy. A teraz wyłazi z niego wścibstwo i być może interesowność. Na dodatek dawał jasno do zrozumienia, że nie chce, aby Julian grywał na peronie. Chce odebrać im jedyne źródło utrzymania, odebrać jego bratu prawo do robienia tego, co kocha najbardziej, a jemu samemu bezczelnie próbuje wmówić, że jest nierobem. Nierobem? Przecież chroni ich każdego dnia! A może zwietrzył, że się zakochał i chce coś z tym zrobić. Może znalazł jego słaby punkt i chce wykorzystać to, by go tu zatrzymać. Nie da się. Jeśli będzie musiał, zabije Rymarskiego, a nawet zabierze stąd Dalię. Na pewno się zgodzi. Co prawda ma tutaj rodzinę, ale na pewno nie zniesie rozłąki i dlatego pójdzie z nim i z jego braćmi. Staną się ścigani, ale to nic. Po prostu będą musieli bardziej uważać.

Nawet nie zauważył, jak znalazł się przy braciach. Kacper od razu go zaatakował. Niemal krzyknął.

- Gdzie byłeś?

- U naczelnika.

- Bzdura! U naczelnika byłeś na samym początku. Podobno mieliśmy iść na badania. Dostałeś kartki z numerami?

- No dobra, przyłapałeś mnie. Zakochałem się, dobra?

- Więc ledwo spojrzałeś jakiejś lasce w oczy i od razu cię wzięło?

- Nie. Spotkałem ją tutaj rok temu.

- Ciekawe. Jakoś nie wierzę. Ale nawet jeśli to prawda, to czemu szliśmy przez Tor Wyścigowy?

-To najkrótsza trasa.

- I najbardziej niebezpieczna.

- Może i tak, ale pomyśl. Wątpię, aby idąc inną trasą, Julian mógł pobić swój rekord.

- A więc zależy ci tylko na nabojach.

Zanim odpowiedział, rozejrzał się. Nikt nie zwracał uwagi na ich kłótnie. Wszyscy stojący blisko patrzyli tylko na Juliana, który grał teraz piosenkę otwierającą odcinki trzech pierwszych sezonów serialu animowanego „Klub Winx”.

- Nieprawda – zaprzeczył. – Zależy mi na was. Pomyśl ile razy przez ostatnie trzy lata uratowałem wam życie. Ty też ćwiczyłeś trochę z tatą, ale nie oddałeś ani jednego celnego strzału. I jeszcze jedno. Byłem drugi raz u naczelnika. Sam mnie wezwał. Choć nie powiedział wprost, zasugerował, że Julian powinien przestać grać. Grać w ogóle. Wiesz, jaki byłem wściekły? O mało go nie uderzyłem.

Kacper nic już nie powiedział, tylko się naburmuszył. Nie patrzył żadnego z braci. Wpatrywał się w ścianę peronu po drugiej stronie torów. Julian zaś tylko grał, teraz z jego skrzypiec dobywały się dźwięki „You Are Not Alone” Michaela Jacksona. Marcin zerknął na futerał. Na oko to jego brat już dawno uzbierał ponad czterysta nabojów. Kolejny rekord pobity, niesamowite. Teraz zwrócił uwagę na zegar i choć nie mógł być pewien, czy dobrze działa, wszystko wskazywało na to, że Julian zarobił tak wiele w jakieś osiemdziesiąt minut. Na razie nic nie powie. Poczeka do zapełnienia futerał, a potem pójdą zjeść porządny posiłek. Wcześniej liczył na to, że przed opuszczeniem stacji znajdzie czas na zobaczenie się z Dalią i że do czasu następnej wizyty tutaj nie minie cały rok.

Teraz jego plan, by zostać tu do następnego dnia, zaczął się sypać, a przynajmniej pojawiła się taka możliwość. Nie wiedział, co zrobić. Czy jest gotów zaryzykować? Musiał podjąć decyzję natychmiast. Naczelnik mówił poważnie i nie był to dobry znak.

Nie, nie pozwoli na to. Obrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w stronę kantyny naczelnika. Niemal wpadł do środka i rzucił mu prosto w twarz, że nie zamierza się osiedlić na jego stacji. Spodziewał się krzyku, oznak niezadowolenia, czegokolwiek, jednak reakcja Rymarskiego sprawiła, że niemal upadł. Mężczyzna powoli, pięć razy zaklaskał w dłonie i powiedział krótko „Brawo!”. Marcin stał osłupiały. Nic nie powiedział, chociaż zamierzał. Gdy Rymarski wskazał dłonią krzesło, usiadł i zaczął się w niego gapić. Naczelnik odezwał się po chwili milczenia.

- Gratulacje, chłopcze.

- To był test?! – Głos wciąż niedowierzającego Marcina w tym momencie zabrzmiał niemal dziewczęco. Było tak zawsze, gdy wyrażał gwałtownie swoje zdumienie.

- Owszem – potwierdził Feliks. – Musiałem się dowiedzieć, do czego jesteś zdolny. Kiedy złożyłem ci propozycję pięć minut temu, czekałem, jak zareagujesz. Wstałeś i krzyknąłeś, nie wyszedłeś na mięczaka, nie straciłeś jednak całej samokontroli. Gdybyś nie dał rady, byłoby już właściwie po tobie. Odsłoniłbym wtedy przed tobą swoją drugą twarz, a wierz mi, że nie chciałbyś jej poznać.

- Wierzę – odparł już nieco spokojniej Marcin.

- No, możesz już iść – naczelnik wykonał znaczący ruch ręką. - Tylko powiedz mi, jak idzie twojemu bratu.

- Jak nigdy – oznajmił to z dumą, mimo całej sytuacji, po czym spokojnie wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Strażnik znów nie ruszył się z miejsca. Musztra jak się patrzy, pomyślał Marcin.

            Tym razem nie skierował swoich kroków ku peronowi, na którym koncertował Julian, lecz do miejsca, w którym ostatnio widział się z Dalią. Stała oparta o namiot, w lewej ręce trzymała zamkniętą książkę. Najwyraźniej już ją przeczytała.

- Jak ci się podobała? – spytał.

- Świetna – odpowiedziała. – Rowling jak zawsze daje radę.

- Jeśli chcesz, to postaram się zdobyć dla ciebie więcej jej powieści. – Zaproponował. – Napisała również książki dla dorosłych. Kryminały. Z prywatnym detektywem Cormoranem Strikiem. Główny bohater ma drewnianą nogę.

- Brzmi ciekawie. Chodź, przedstawię cię moim rodzicom.

- Nie, jeszcze za wcześnie, może następnym razem – rzekł, a widząc zdziwienie na jej twarzy, dodał: przez trzy lata wędrówki obserwowałem ludzi i jedną z rzeczy, której się nauczyłem jest to, że dorośli nie ufają w pełni dzieciom w naszym wieku. Nawet nie wiesz, jak trudno jest się dogadywać z naczelnikami stacji.

- Chodzi o mojego ojca, tak? – Obruszyła się Dalia. – Że jest zastępcą Rymarskiego?

- Ależ skąd, mój kwiatku – zaprzeczył i pogładził dłonią jej prawy policzek. – Po prostu nauczyłem się, żeby nie ufać dorosłym, a przynajmniej nie wszystkim. Poza tym, co pomyślą sobie, jeśli zobaczą mnie i dowiedzą się, że jestem zwykłym włóczęgą, do tego z braćmi? Wbrew pozorom, to zniechęci ich do mnie bardziej niż myślisz. Musimy poczekać co najmniej rok. Nie znaczy to, że nie możemy się spotykać.

- Masz rację, mój mały żołnierzyku – odrzekła czule. – Nie widzimy się po raz ostatni, ale w końcu będziesz musiał poznać moich rodziców.

- Wiem – opowiedział jej z lekką niechęcią, po czym dodał z dumą: Julian bije kolejny rekord.

            Zamilkł na chwilę.

 - Zostajemy tu do jutra – poinformował. - Wiesz może, czy są tu jakieś wolne namioty?

- Ze dwa się znajdą.

            Chciał dopytać, czemu tak mało, ale zrezygnował. Spytał za to:

- A Lazaret?

- Niestety, przepełniony. Jeśli chcesz się z braćmi przebadać, prawdopodobnie będziesz mu- siał słono dopłacić, a i tak zbadają was na zewnątrz. Nie mówiąc już o tym, że lekarze są nie w humorze.

- Czy coś się stało? – Zaniepokoił się Kadmecki.

- Pozłazili się przedwczoraj wszystkimi tunelami i każdy na coś chory – wyjaśniła Dalia. -Jednego boli gardło, inny ma zapalenie płuc, kolejny zapalenie wątroby, a to tylko wierzchołek góry lodowej. W sumie to jeśli was przyjmą, stanie się cud. Lada dzień pewnie ogłoszą kwarantannę.

- Przykro mi to słyszeć – tylko tyle był w stanie powiedzieć. Pomilczał przez chwilę. Dalia nie zakłóciła ciszy. Marcinowi zdawało się, że wyłączył swój mózg. Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim wrócił do rzeczywistości. Zamrugał szybko trzy razy. Uśmiechnął się lekko do dziewczyny, powiedział „To do zobaczenia”, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem do braci. Fatalne wieści. Nie podobało mu się też, że to od niej się dowiedział. Gdyby miał pojęcie o całej sytuacji już wcześniej, może zacząłby pierwsze po roku spotkanie od pocieszenia. Ciekawe, dlaczego naczelnik mu o niczym nie wspomniał. Może jednak nie był taki, jakim go zapamiętał. Albo po prostu nie chciał go martwić. Tak czy inaczej, to nie było w porządku.

- O czym myślisz? – Znów nie zauważył, jak znalazł się obok swoich braci. W oczach Kacpra widać było wielką ciekawość.

- O tym, że Dalia szybko czyta. Skończyła już książkę.

- Znowu coś ukrywasz.

            Marcin spuścił głowę i mocno nią pokręcił. Zamknął oczy i przyłożył dłonie do twarzy.

- Co się stało?

- Nie...nie przebadamy się.

- Co się dzieje?

            Marcin opanował się, pochylił i powiedział szeptem, czego się dowiedział. Kacper nie krzyknął, nie skomentował, tylko zakrył dłońmi usta. To było okropne. Julian tymczasem nie zwracał na nic uwagi. Skupiał się na swojej muzyce, a ludzie stojący w pobliżu skupiali się na nim. W końcu Marcin zrobił to, co zawsze, kiedy chciał odreagować w takiej sytuacji. Zacisnął pięści, zamknął oczy, uniósł przedramiona na wysokość twarzy, lekko kucnął i przekręcił się o sto osiemdziesiąt stopni, krzycząc przy tym „Niech to szlag”. Po złapaniu oddechu, obejrzał się na Juliana i tłum wokół niego. Nikt nie zdawał się nie zwracać uwagi na krzyk, który wydał. Jego brat hipnotyzował swoją muzyką. Od grania mogło go odciągnąć tylko kilka słów, tego samego rodzaju, zawsze oznaczające tyle, co „Możesz przestać grać”. I teraz, właśnie takimi słowami, po chwili usłyszał od brata takie słowa. Jednak grał właśnie „Hit The Road, Jack” Raya Charlesa i uznał, że powinien zagrać tę piosenkę do końca. Gdy zabrzmiały ostatnie nuty piosenki, zgromadzeni dorośli wyrazili swoje rozczarowanie długim „O”, ale nie zrobili nic więcej. Kacper zamknął prawie pełny futerał i podeszli całą czwórką do najbliższej, właśnie zwolnionej ławki.

- Ile? – Spytał Marcin bez ogródek.

- Jakieś pięćset – odrzekł Kacper. – Ale mam też to – dodał, po czym ostrożnie wyjął z kieszeni pełny magazynek berety.

- Skąd to wziąłeś? – Zaniepokoił się najstarszy z braci.

- Zwędziłem jednemu z frajerów – Kacper oznajmił to z dumą, gdy tłum się rozszedł – Tylko nie praw mi tu teraz kazań.

- Nie chce mi się – oświadczył najstarszy Kadmecki, i chcąc nadać dodatkowy wyraz temu, że nie podoba mu się czyn brata, zrobił długą pauzę, po czym kontynuował. – Choć ktoś może skojarzyć fakty.

            Kacper nic na to nie odpowiedział. Marcin otworzył futerał, wyjął z niego czterdzieści nabojów, po czym zamknął futerał, umieścił go w torbie, którą następnie zapiął i przełożył przez lewe ramię. Kazał braciom siedzieć na miejscu i ruszył w stronę kantyny naczelnika. Różne myśli chodziły mu po głowie. Nosił się z zamiarem datku na Lazaret, choć w tym celu powinien skierować się do sekcji szpitalnej. Rymarski mógł zechcieć dodatkowej kwoty dla siebie, możliwe, że nie obszedłby go szpital w tej jednej chwili, kiedy zaoferowano mu więcej, niż tyle na ile opiewała umowa. Minął strażnika, zapukał i usłyszawszy, że może wejść, otworzył drzwi i skierował się prosto na krzesło. Strażnik zamknął bez słowa.

- To jak, chłopcze, ile zarobił dziś twój brat? – Zapytał Rymarski bez żadnych wstępów.

- Pięćset – odpowiedział krótko Marcin i otworzył torbę. A następnie futerał, z którego odliczył dwadzieścia nabojów i położył na biurku. – Cztery procent, zgodnie z umową.

- Możesz już iść – naczelnik dał jasno do zrozumienia, że to koniec spotkania, ale Marcin powiedział, że zostaje do następnego dnia.

- To niemożliwe – w głosie naczelnika brzmiała niecierpliwość. – Mamy problem z Lazaretem. Im więcej osób spoza stacji, tym gorzej dla jej stałych mieszkańców.

            Dopiero wtedy chłopak zastanowił się, dlaczego mężczyzna nie wspomniał o tym za pierwszym razem. Nie zamierzał jednak o to pytać, ale udał zdziwienie. Nie mógł powiedzieć, że już wie. Zaczęłyby się pytania, między innymi kto mu o tym powiedział, a Marcin nie zamierzał nikomu stąd wyjawiać, że zakochał się w córce zastępcy naczelnika. Zapytał więc, co się stało.

- Choroby – odparł Rymarski. Przybywają z innych stacji. Ciołki chorzy na różne gówna. Najlepiej będzie, jeśli jak najwięcej wciąż zdrowych osób opuści stację przed ciszą nocną. Właśnie wtedy zamierzamy rozpocząć kwarantannę. Dla wszystkich podróżujących obecnych na stacji prócz pacjentów zostaną ponadto podwojone opłaty lokomocyjne.

- Czy to nieodwołalna decyzja?

- Jak najbardziej. Idź już. Możesz zostać na posiłek, ale opuść stację przed dziesiątą wieczór.

- No dobrze – powiedział Marcin i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi i ledwo powstrzymał się od głośnego wypuszczenia powietrza z płuc. Czuł się okropnie przybity. Gorzej w ciągu ostatnich lat czuł się tylko w chwilę po zamknięciu bramy metra.

Ruszył powoli do ławki, na której siedzieli jego bracia. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, postanowił jednak udać się w inną stronę, tam gdzie niedawno widział się z Dalią. Powiedzieć jej to, co najpewniej już wie. Miał tylko nadzieję, że uda się zapanować nad kryzysem jak najszybciej, albo że w ogóle się da, bo bardzo chciał tu wrócić. O tym, że zachorować mogą również osoby spoza Lazaretu, wolał nawet nie myśleć. Stała tam gdzie zawsze, głowę miała spuszczoną, wyraźnie było widać, że płakała. Uznał, że nie ma sensu bawić się w subtelności.

- Opuszczamy stację o dziewiątej – zaczął. – Mam nadzieję, że uda wam się szybko opanować sytuację.

- Miło mi to słyszeć – głos Dalii był ponury. Gdyby nie zdążył jej poznać, pomyślałby, że uznała, iż sobie z niej kpi. Ale ona była tylko przygnębiona, choć „tylko” było tu zbyt łagodnym słowem. Wyglądało na to, że jedynie miłość do tych, których jeszcze miała na tym świecie, utrzymuje ją przy życiu.

Nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby powiedzieć. Wiedział za to, że nie jest w stanie przewidzieć, kiedy na stacji uporają się z problemem przepełnienia Lazaretu. Jak długo będzie musiał wraz z braćmi chodzić tunelami i spędzać czas na różnych stacjach, aby wróciwszy do „Szpitala Dziecięcego”, zastać jego bramy otwarte? I jaką może mieć pewność, że zastanie wtedy Dalię żywą?

Natychmiast zganił się, za ostatnią myśl. Nie powinien nawet rozważać takiej możliwości. Wskazane było raczej nie mieć nadziei na cokolwiek, bo nadzieja umiera ostatnia, nadzieja na wiele rzeczy, a jeśli jej nie będzie, nie będzie również martwić się na zapas. Uśmiechnął się do swojej ukochanej, a ona odwzajemniła mu się tym samym. Żadnych słów. Żadnych więcej gestów. Odwrócił się i podszedł do ławki, na której siedzieli jego bracia. Zajął puste miejsce między nimi. Kacpra miał po lewej ręce, a Juliana po prawej.

- No to chodźmy coś zjeść – zaproponował. – Stację opuścimy przed dziewiątą.

- Przecież mieliśmy zostać przynajmniej do jutra – zdziwił się Kacper.

- O dwudziestej drugiej zamykają bramy do odwołania. Nie zamierzam tu zostać i się zarazić. I wy też na pewno nie chcecie.

...

Pamiętał jak jedli po raz pierwszy na tej stacji. Było to jedno z niewielu miejsc w postapokaliptycznym świecie, gdzie mięso było naprawdę smaczne. Grzybowa herbata też nie była najgorsza. Jednak teraz, po usłyszeniu wszystkich złych wieści, nie smakowały mu ani trochę. Nie pytał braci, jakie mają odczucia smakowe, by nie czuć się dobijanym, jeśli podzielą jego zdanie w tej kwestii.

Nagle poczuł rękę w tylnej kieszeni spodni. Zmroziło go, nie był w stanie się ruszyć. Po chwili zobaczył, że ktoś obok niego przechodzi. Rozpoznałby ją wszędzie. Dalia właśnie coś mu dała. Chciał wyjąć to natychmiast, coś jednak mówiło mu, że jeśli zrobi to przed opuszczeniem stacji, to pożałuje. Uzbrojenie się w cierpliwość w takich okolicznościach było bardzo trudne. Nie wiedział, czy wytrzyma. Przywołał w myślach jej twarz i pomyślał „Kocham cię”. Jak się miało wkrótce okazać, myśli te były bardzo bliskie zawartości jego kieszeni.

...

Opuścili stację tuż po dwudziestej pierwszej, biedniejsi o sto siedemdziesiąt pięć nabojów. Kacper zdobyczne piętnaście wciąż trzymał w tylnej kieszeni spodni. Z powodu zbliżania się ciszy nocnej i zaistniałej sytuacji strażnicy zażądali ponadto od każdego po pięć nabojów. Mężczyźni wsadzili pociski do kieszeni i zatarli ręce.

Wkrótce bracia zostawili za sobą światła stacji i gdyby nie mieli latarek umieszczonych na kaskach, nic by nie widzieli w ciemnościach. Marcin wciąż miał w głowie to, co zobaczył na kartce, którą Dalia włożyła mu do kieszeni. Było to narysowane długopisem serce z napisem „D+M” pośrodku. Uśmiechnął się, gdy to zobaczył, teraz jednak sam nie wiedział, co myśleć. Jedyne słowo, jakie przychodziło mu na myśl to tęsknota. Kochał Dalię i już za nią tęsknił.

Ostatecznie spędził z nią mniej czasu, niż kiedy spotkali się po raz pierwszy. Były to dwie ledwie kilkuminutowe rozmowy, podczas gdy za pierwszym razem spędzili ze sobą całą godzinę. Idąc ponownie tam, gdzie mieszkała, spodziewał się, że będą mieli więcej czasu dla siebie. Jak się okazało, nie mógł się bardziej mylić.

Fakt, że Julian zdobył ostatecznie nie pięćset, a pięćset dwadzieścia naboi, ale dodatkowy magazynek, zwędzony prze Kacpra, wcale nie przynosił mu ulgi, lecz więcej troski. Każdy dzień, każda stacja, niezależnie od tego, który raz ją odwiedzali, pełna była niespodzianek, często niezbyt miłych. Wiedział, że pobyt na następnej stacji również nie będzie należał do przyjemnych. Była to Olimpijska. Podążając tą trasą, nie mogli jej ominąć. Toruńczycy, a zwłaszcza dawni Skarpianie nazywali ją Pętlą tramwajową.  Był to koniec osiedla i zarazem początek dawnej trasy trzech tramwajów. Czasem nazywali ją tylko Pętlą. Żeby zajechać na stację końcową i początkową zarazem, tramwaje okrążały skupisko niewyciętych sosen. Miejsce łączenia z torem, na który wjeżdżały tramwaje jadące w stronę centrum miasta zamykało pętlę na kształt łezki. Ta stacja metra nie wyglądała identycznie do innych i obejmowała również część ulicy Teligi najbliższej przystankowi tramwajowemu. Z tego powodu tory pod ziemią skręcały nieco dalej i nie kończyły się w tamtym miejscu. Potoczna nazwa jednak pozostała.

Poczuł nadchodzącą falę smutku i z ledwością powstrzymał łzy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz