Opowieść o trzech braciach. Cześć pierwsza: Bracia. Rozdział pierwszy


 

JAN

 

Wtorek, 11 marca 2036, 7:10, 1097 dzień wędrówki

 

Tego dnia Marcin, Kacper i Julian z samego rana zawędrowali na jedną z najbardziej nielubianych, parszywych stacji. Byli tu dopiero drugi raz i podążając tą trasą, nie mogli jej ominąć. Kiedyś miejsce zamieszkania nieuczciwych i wrednych szych osiedlowych, prezesów i im podobnych, obecnie znajdowało się w ścisłej czołówce tych, gdzie odnotowywano najwięcej przestępstw. Stacja ta, jak każda inna, miała swojego naczelnika, dzięki czemu dało się utrzymać jako taki porządek. Naczelnika tego żaden z braci nawet nie chciał nazywać imieniem i nazwiskiem. Należał do najgorszych typów, jakich w ich dotychczasowym życiu dane im było poznać. Włodzimierz Górzelski, był człowiekiem ze wszech miar obleśnym. Tak otyłym, że ledwo chodził, nazywanym za plecami górą sadła. I na tyle głupim, że zupełnie tego nie zauważał. W swojej kantynie miał nie wiadomo jakim cudem działającą lodówkę, której zawartością się z nikim nie dzielił. Trzymał w niej batony i wafelki, którymi się żywił oraz napoje gazowane, które pijał. Skąd je brał, tego nie wiedział nikt. Z budki wychodził tylko czasami, gdy już musiał, ale i to nie zawsze, bo zwykle wyręczał go zastępca, człowiek doświadczony przez życie, wysportowany i umięśniony, który potrafił rozwiązać problem w mniej niż pół minuty. Zastępca również należał do ludzi, którzy nie lubili Górzelskiego.

Niestety, piętnastoletni Marcin musiał się teraz do niego udać. Górzelski, tak samo jak na innych, wywarł na nim okropne wrażenie. Gdy spojrzał na niego po raz pierwszy, omal nie zwymiotował jedzenia, które zjadł na krótko przedtem na sąsiedniej stacji. Szczęśliwie naczelnik tego nie zauważył. Przez dłuższą chwilę nie patrzył na niego, lecz wgapiał wzrok w ścianę przed sobą. W ustach miał Liona, a na biurku stała przed nim otwarta puszka Coca - Coli. Po prawej ręce stały dwie jeszcze nieotwarte puszki, a po lewej trzy Marsy, dwa Snickersy i jeden Lion. Przed sobą trzymał starego, ale prawdopodobnie wciąż sprawnego ośmionabojowego Lugera P8.

Nie spojrzawszy na gościa, z pełnymi ustami, Górzelski zapytał „Słucham”, nie siląc się zbytnio na grzeczność. Marcin mógł się jedynie domyślić, co powiedział siedzący przed nim oblech, bo z jego ust dobyło się „Fłucha”. Śmierdział okropnie, najwyraźniej nie mył się od dawna. Chłopak musiał to wytrzymać i spokojnie wyjaśnić, czego chce. Że pierwszego dnia, po tym jak na jego miasto spadła bomba atomowa, nie zdążył uciec z całą rodziną do metra i że wędruje z dwoma młodszymi braćmi. I że najmłodszy, ledwie czteroletni, geniusz muzyczny, koncertuje na peronie, a przechodnie, którym spodobała się jego gra, wrzucają mu do futerału naboje, stanowiące obecnie walutę. Teraz zaś przyszedł do Grzórzelskiego, aby, tak samo, jak na każdej innej stacji, uzyskać zgodę na to by Julian, jego niespełna pięcioletni brat, mógł koncertować. Wiedział, na czym polega uzyskanie zgody. Kiedy opuszczali stację, musieli się udawać do naczelnika i odpalić mu część zarobku. Zwykle naczelnicy brali od pięciu do dziesięciu procent, w zależności od tego, jak powodziło się stacji. Na skarpiańskiej stacji „Jan”, przestępczość była wynikiem sporej prosperity. Bardzo niechlubny przypadek.

Poznawszy naczelnika, Marcin od razu zrozumiał że trafił na kogoś, kto będzie się domagał pięćdziesięciu procent. Nie miał pojęcia, jakim cudem wynegocjował ledwie dziesięć. Co prawda od zawsze był twardzielem, ale wiedział, kiedy odpuścić. Gdy tylko dobił targu, poczuł, że może go to doprowadzić do zguby. Teraz zaś szedł na ponownie spotkanie z Górzelskim i miał złe przeczucia. W najlepszym wypadku facet zażąda, aby odpalić mu więcej, w najgorszym – strzeli mu w łeb i nikt, nawet jego zastępca, który dostrzeże idealną szansę na objęcie stanowiska po swoim szefie, nic z tym nie zrobi. Ktoś kiedyś powiedział „Licz na najlepsze, szykuj się na najgorsze”, Marcin zaś przeczuwał, że najgorsze może się wydarzyć. A wtedy jego bracia zostaną sami. Dziesięcioletni Kacper umiał strzelać, ale tylko z Glocka17 noszonego przy pasku od spodni, jednak niezbyt celnie. Zaś trzydziestonabojowego Bielika P44 zabierze naczelnik. Musiał więc się pilnować i zważać na słowa.

Ruszył powolnym, ale zdecydowanym krokiem w stronę kantyny. Gdy znalazł się przed drzwiami, zapukał krótko i czekał. Usłyszał „Wef!”, co miało zapewne oznaczać „Wejść!”. Górzelski najwyraźniej właśnie żarł jakiegoś batona. Powstrzymując wymioty, Marcin nacisnął klamkę i ostrożnym krokiem wszedł do środka. Zamknął drzwi za sobą, po cichu, na wyczucie. Wolał cały czas patrzeć naczelnikowi w twarz. Okazało się to jednak niepotrzebne, bo facet tylko wgapiał się w jak zwykle zaciągnięte żaluzje. Zajadał się właśnie Marsem. Batony, napoje, pistolet, wszystko leżało tak samo, za to na podłodze leżało jeszcze więcej papierków po batonikach, niż poprzednio. Marcin ostrożnie usiadł na krześle na wprost góry sadła. Mężczyzna przełknął ostatni kęs batona i natychmiast zabrał się za następny. Śmierdział jeszcze bardziej. Powiedział „Słucham?” i po raz kolejny zabrzmiało to jak „Fłucha”. „Za grosz wstydu”, pomyślał chłopak, ale szybko wrócił myślami do meritum.

- Dzień dobry, pamiętam mnie pan? – Spytał i natychmiast pożałował. Wiedział, że góra sadła, mimo niechlujstwa, jeśli chciał, potrafił być spostrzegawczy. Mógł zacząć jakkolwiek inaczej, byle uprzejmie.

- Nefpecane – odparł Górzelski, wcale na niego nie patrząc. Chciał powiedzieć „Niespecjalnie”, ale z pełnymi ustami nie mógł tego zrobić wyraźnie. Marcin ledwie powstrzymał westchnienie ulgi. Jednak musiał przypomnieć temu typowi, kim jest i czemu przyszedł.

- Mam na imię Marcin – zaczął. – Podróżuję wraz z dwoma młodszymi braćmi. Najmłodszy ma pięć lat i jest muzycznym geniuszem. Utrzymujemy się z tego, że grywa na skrzypcach. Chciałbym prosić o ponowne zezwolenie na to, aby mógł grać.

- Sraf kafdy mofe – odpowiedział naczelnik. Marcin nie wiedział, czy jego gburowaty rozmówca żartuje mówiąc o graniu jak o robieniu kupy, czy może odmawia w typowy dla siebie sposób, ale postanowił mówić dalej.

- Chciałbym zapytać, czy udzieli pan zezwolenia na granie na peronie – powtórzył wyraźniej, starając się przy tym nie naciskać.

- Fo to a maem? – Zapytał naczelnik. Marcin zrozumiał, że facet chciał powiedzieć „Co to ja miałem?” i Postanowił kontynuować.

- Czy udzieli pan zezwolenia, aby mój brat mógł zarobić, grając na peronie? – Powiedział ponownie chłopak.

- A, fak – usta naczelnika znowu były pełne i ani myślał popijać. – Wgoda.

- Ile mam panu zapłacić, nim opuścimy stację?

- Bewe fak we wawesia pofent. – Naczelnik wciąż miał pełne usta. „Będzie tak ze dwadzieścia procent”, wyjaśnił sobie Marcin.

- Dwadzieścia? – Spytał. Pamiętał, że powinien być ostrożny, ale mimo wszystko postanowił się potargować.

- Wgaha fe – wymamrotał z pełnymi ustami góra sadła.

- Czy przyjmie pan piętnaście? – Marcin starał się zachować spokój w głosie. Poczuł ciarki na plecach. Naczelnik nie wyglądał na zadowolonego, ale mimo to obniżył stawkę.

- Ofemafe – wymamrotał.

- Umowa stoi – odparł Marcin tak spokojnie, jak tylko mógł. Zlicytowanie wyjściowej pozycji do osiemnastu procent, gdy miało się do czynienia z takim człowiekiem, stanowiło nie lada sukces. Wstał ostrożnie i pożegnał się krótkim „Do widzenia”. Naczelnik jednak nie raczył mu odpowiedzieć. Nawet na niego nie spojrzał.

Otworzył drzwi, wyszedł i powoli zamknął. Nigdy nie wiadomo, co takiemu do łba strzeli, jeśli usłyszy głośne zamykanie. Zrobił kilka kroków i odetchnął z ulgą, po czym ruszył w kierunku swoich braci. Julian już wyciągnął skrzypce. Jednak na razie i instrument, i smyczek, trzymał w prawej ręce. Kacper rozglądał się niespokojnie, trzymając prawą rękę z tyłu koszuli, przykrywając wybrzuszenie spowodowane wsadzeniem pistoletu za pasek od spodni. Podszedł do nich i powiedział „Do dzieła młody”. Julian uśmiechnął się i zaczął grać.

- Nie podoba mi się tutaj – oznajmił Kacper.

- Mało komu się tutaj podoba – odrzekł Marcin. – Ale w takim miejscu łatwo o zarobek. Poza tym to najkrótsza droga do stacji Szpital Dziecięcy. Tam się zatrzymamy do następnego dnia, a może nawet dłużej, jeśli nam się poszczęści.

-A czemu chcesz iść akurat tam? – Dociekał Kacper.

- Mam swoje powody – odparł Marcin. – Na razie nie muszę ci mówić. Dowiesz się później.

- No dobra, niech ci będzie. Ale nie lubię niespodzianek.

- Nikt nie lubi niespodzianek, ale nie wszystkie są złe. I zabierz stamtąd dłoń, bo przyciągasz uwagę.

- Przepraszam – powiedział Kacper i powolnym ruchem przesunął rękę do boku.

Julian nie zwykł grywać klasyków pokroju Mozarta, Chopina czy Bacha. Powtarzał za to wszystko, co usłyszał jeszcze przed wybuchem. Znana mu była spora ilość piosenek rockowych, reagge, swingowych, bluesowych, nawet tych z lat 60. I trochę wolnych oraz kawałków z dwudziestolecia międzywojennego. Jego repertuar był bardzo urozmaicony. W tym momencie grał „Papieros” zespołu Video. Ani się obejrzał, a w jego futerale znalazło się dwadzieścia naboi i kolejna osoba wrzuciła jeszcze dwa. Cała trójka czuła, że dziś im się tutaj poszczęści. Niestety, musieli się pogodzić ze złodziejską stawką Górzelskiego.

- Może mi jednak powiesz, dlaczego tam idziemy? – Spytał po dłuższej chwili Kacper.

- To jedno z miejsc w metrze, gdzie mają dobrą opiekę medyczną, przecież wiesz – odpowiedział Marcin. – Trzeba chodzić na badania kontrolne, a ostatnio badaliśmy się rok temu, właśnie tam.

- Kłamiesz – zdecydował Kacper.

- Nie kłamię – odrzekł spokojnie Marcin. – Poza tym to i tak najbliższa stacja. A idąc teraz przed siebie, nie możemy nigdzie zboczyć. Obiecuję ci jednak, że potem pójdziemy inną trasą i wrócimy tutaj dopiero za jakiś czas.

Kacper pokręcił głową z niezadowoleniem. Wiedział, że jego brat coś knuje, ale ufał mu. Nigdy dotąd się na nim nie zawiódł i był pewien, że tak pozostanie. Ale może tak to już jest, kiedy w tym zepsutym świecie ma się tak mało osób, które można kochać, które ciebie kochają i które przejmują się twoim losem. Nic już nie powiedział, tylko przytulił brata, ten zaś odwzajemnił jego uścisk. W końcu Marcin poczochrał mu lekko włosy i wypuścił z objęć.

W tej samej chwili z tunelu, którym przybyli na stację dobiegł odgłos strzału. Najwyraźniej strażnik bramy właśnie kogoś zabił. Zdecydowanie nie było to miłe miejsce. Julian jednak chyba tego nie zauważył i grał dalej. Z jego skrzypiec pobrzmiewały właśnie pierwsze nuty piosenki „Careless Whisper” zespołu Wham. Oczy miał zamknięte. W futerale znajdowało się już ponad pięćdziesiąt naboi. Myśli Marcina przerwał krzyk.

- Do mnie, głupia cipo! – Tego głosu nie dało się pomylić z żadnym innym. Należał do Górzelskiego. Obleśny dowódca stacji przestał na chwilę jeść. Co prawda Marcin nigdy nie słyszał, jak wypowiada zdania nie jedząc słodyczy, ale potrafił sobie dopowiadać słowa, którymi się do niego zwracał. Ten  bez wątpienia należał do naczelnika. Obejrzał się przez lewe ramię. Głowa góry sadła wystawała z wejścia do kantyny, a rękę miał wyprostowaną i kierował palcem przed siebie. Jakaś chuda blondynka, która prawdopodobnie miała niewiele więcej ponad osiemnaście lat, ruszyła skulona w jego stronę.

- Szybciej, wywłoko zasrana! – Warknął znów Naczelnik. – Nie mam całego dnia.

Marcin bardzo chciał podejść do tej kanalii i wpakować w niego cały magazynek, ale nie był głupi. Miał sto siedemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, ćwiczoną od małego masę ciała (obecnie ważył już ponad osiemdziesiąt) i wciąż rósł w dużym tempie, a mięśnie formował dzięki częstym marszom. Nie zamierzał jednak ryzykować życia swojego i swoich braci. Serce mu się krajało na widok cierpiącej młodej kobiety, ale dla własnego bezpieczeństwa pozostał bierny i prawie się za to nienawidził. Prawie, bo zdawał sobie sprawę, że jeśli naprawdę znienawidzi samego siebie, zniszczy go to od środka, a na to nie mógł sobie pozwolić.

...

Jedna bomba. Druga. Trzecia. Kolejne dzień po dniu spadały na Polskę zignorowaną przez władze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej po tym, jak wycofały stacjonujące na jej obszarze oddziały swoich wojsk. Pociski zrzucały rosyjskie bombowce, a Ameryka ściśle współpracowała z Republiką Federalną Niemiec. Opad radioaktywny następował niemal natychmiast. Celem pierwszych bomb dwóch była Warszawa. Jedna trafiła w budynek Dworca Centralnego, druga w kamienicę na Pradze Północ. Potem nadeszła kolej na nieco mniejsze miasta. Dwie równocześnie spadły na Gdańsk i Kraków, następne na Łódź, wszystkie tego samego dnia. Nazajutrz na Wrocław i Katowice, a potem na coraz mniejsze miasta. Trzeciego dnia, kwadrans po dwunastej, nadszedł czas na Toruń.

Ostatecznie Rosja nie zajęła terenów Rzeczypospolitej Polskiej, ale postarała się, by na zbombardowanym terenie nie uchował się nikt zdrowy. Pragnęła pognębić polski naród.

Wszelka łączność radiowa, którą rozpaczliwie próbowali nawiązać napromieniowani na powierzchni, urwała się i tak samo miało stać się później pod ziemią. Gdy to nastąpiło,  próbowano  jeszcze przez kwartał. Nie przyniosło to rezultatów, więc w końcu zrezygnowano z dalszych działań w tej kwestii.

W każdym mieście ludzie popędzili do metra. Jarosław Kadmecki, były żołnierz, pułkownik z Dwudziestej Piątej Brygady Kawalerii Powietrznej z siedzibą w Tomaszowie Mazowieckim, wtedy już na wojskowej emeryturze, dowiedział się o wszystkim zawczasu i pomagał ludziom dostać się do toruńskiego metra. Ostatnimi osobami byli jego synowie – dwunastoletni Marcin, siedmioletni Kacper i czteroletni Julian. Sam nie zdążył, kazał tylko swojemu najstarszemu synowi zamknąć bramę. Nie mógł dopuścić do przeludnienia podziemi. Marcin, którego (tak samo, jak i Kacpra), ćwiczył do walki wręcz, z bronią białą i palną różnego rodzaju zamknął bramę do jednego z wejść do toruńskiego metra bez wahania. Pomagali mu bracia, nie płakali jednak. Byli pełni determinacji. Kochali swoich rodziców, ale wszyscy, nawet Julian, dzieciak o artystycznej duszy, wiedzieli, co się dzieje i że nie ma czasu na pożegnania. Tak zaczęła się ich wędrówka.  

...

Niedługo po zamknięciu bram rozpoczęły się zbrojne potyczki o terytoria. Tak było w każdym metrze, toruńskie nie było wyjątkiem. Jednocześnie walutą stała się amunicja. Do tej pory służyła do zabijania, teraz można było za nią kupić posiłek, ubrania i inne rzeczy. Z powodu groźnej postawy Marcina, pośród wszystkich walk, przez jakie przemykali bracia Kadmeccy, żaden strażnik u bram stacji, ani na samej stacji, nie negował ich prawa do noszenia broni. Z niektórymi strażnikami wrót chłopak nawet nawiązał dobrą znajomość, graniczącą z koleżeństwem.

Julian już od pierwszego dnia grał, aby mieli za co jeść. Tymczasem konflikt trwał i tylko cudem żadna dzielnica po półrocznej walce nie straciła ani jednego ze swoich posterunków. Przy wkraczaniu na tereny stacji trzeba było okazywać dokumenty. Bramę niejednej można było przekroczyć tylko dzięki specjalnej przepustce wydawanej według widzimisię strażników stojących na warcie około sto metrów przed bramą stacji albo bliżej, jeśli odległość między stacjami była mniejsza. Wypisywano ją po okazaniu dokumentu tożsamości. Dotyczyło to ludzi z każdej grupy wiekowej. Posiadanie zwierząt było zakazane. Złamanie prawa na niektórych stacjach za pierwszym razem kończyło się aresztem w miejscowym karcerze, za drugim – wygnaniem, a na niektórych stacjach, takich jak Tor Wyścigowy, na którym się właśnie znajdowali, zdarzało się zabijanie bez procesu.

Ta stacja wzięła nazwę od miniaturowego toru wyścigowego, po którym przez kilka lat, raz w roku ścigały się sterowane zdalnie samochodziki, przyczepione linką do metalowego słupka. Śmigały w kółko, jak w Formule 1, ale pojedynczo. Czas każdego był liczony osobno, a wynik ogłaszany na końcu. Nagrody były pieniężne. Jeszcze przed wojną nazwę stacji przemianowano na Jan/Krystyna, od sektora, na którym bracia obecnie przebywali. O wyścigach mało kto pamiętał i tylko nieliczni potrafili młodszemu pokoleniu wytłumaczyć pochodzenie pierwotnej nazwy. W takich miejscach już pierwsze popełnione przestępstwo karano śmiercią. Nikt prócz mieszkańców nie chciał zostawać na stacjach pokroju dawnego Toru Wyścigowego dłużej niż to konieczne, nieraz dochodziło również do emigracji, a mieszkańców, którzy takie stacje opuszczali, czekała w razie powrotu śmierć, gdyż opuszczenie ich przez tubylców w opinii władz uznawane było za zdradę.

W takich miejscach wszystko było droższe niż w innych. Gdy strażnicy bram w „spokojnych” lub „umiarkowanych” rejonach brali od jednego do trzech nabojów od osoby lub grupy za przejście, typy przy bramach stacji takich jak dawny Tor Wyścigowy brały od pięciu do siedmiu, a z osobami stojącymi na straży lepiej było się nie kłócić. W najlepszym razie wówczas brano ich do naczelnika, który spuszczał łomot każdemu, kto się postawił, zaraz po tym, jak łomot spuścił strażnik. Wtedy przy opuszczaniu stacji płaciło się jeszcze więcej niż cenę maksymalną. Jeśli do tego dochodziło, niejeden opuszczał takie miejsce całkowicie lub niemal spłukany. Szklanka naparu grzybowego, stanowiła jedyny napój dostępny w większości stacji metra. Prawdziwą kawę czy herbatę można było nabyć regularnie jedynie na najlepiej prosperujących stacjach, znajdujących się w centrum miasta. Na pozostałych stacjach można je było wypić tylko w przypadku kupna towaru z tego miejsca, co zdarzało się bardzo rzadko, bo płaciło się za nią niebotyczną sumę, wynoszącą nawet dwieście nabojów i ten, kto kupił, zwykle zachowywał ją tylko dla siebie, bądź dla siebie i swoich najbliższych. Napar grzybowy kosztował dziesięć nabojów, a wersja dla dorosłych wzmocniona była czymś, co, jak starano się wmówić klientom, przypominało alkohol. Gdy okazał się wzmocniony prawdziwym alkoholem (a taki trafiał się raz na tysiąc porcji), kosztował piętnaście nabojów.

Najgorszy rodzaj zimnego posiłku – szczury, podawany tylko na niektórych stacjach - kosztował dwadzieścia nabojów. Był przysmakiem typowych lumpów bądź innych typów, którzy nie mogli powstrzymać się od popełniania przestępstw zarówno w nowym, jak i w starym świecie i niekończącym się utrapieniem cywilów, likwidowanym namiętnie przez siły porządkowe. Jajka specjalnie hodowanych kur (surowe) – chodziły po dwadzieścia nabojów, na ciepło – po dwadzieścia pięć. Kilogram surowej wieprzowiny – dwadzieścia pięć nabojów, na ciepło – trzydzieści, czyli cały magazynek karabinu. Pakiet dziesięciu opakowań chusteczek higienicznych (jeśli w ogóle się trafiały) – trzydzieści pięć, paczka po sto lub sto pięćdziesiąt – od trzydziestu siedmiu do czterdziestu. Czysty papier drukarski – również rzecz niezwykle rzadka – czterdzieści nabojów, widokówki – relikt minionej epoki – pięćdziesiąt nabojów. Inne rarytasy, jak lalki, pluszowe misie bądź plastikowe gadżety z komiksów i filmów – sześćdziesiąt lub więcej. Zdobywane z rzadka książki, najczęściej mocno podniszczone – osiemdziesiąt. Sprzęty elektroniczne, nawet niedziałające, jak smartfony od osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu pięciu. Za broń białą od stu do stu dwudziestu, krótką broń palną z amunicją (od rewolwerów do przedłużonych pistoletów marki Beretta na dwadzieścia jeden nabojów) od stu do stu dwudziestu, za broń półautomatyczną – od stu dwudziestu do stu pięćdziesięciu, za broń maszynową – od stu pięćdziesięciu do dwustu. Za komplet bielizny od dwustu dziesięciu do stu trzydziestu, za koszulki i koszule od dwustu trzydziestu do dwustu pięćdziesięciu, za kurtkę od dwustu siedemdziesięciu do trzystu. Za porządne buty sportowe – od trzystu do trzystu dwudziestu do trzystu czterdziestu. Porządne buty trekkingowe chodziły od trzystu pięćdziesięciu do trzystu sześćdziesięciu. Ilekroć Marcin za coś płacił, nie podobało mu się, że robiąc to, jakby odbiera komuś życie. Pocieszenie stanowiło dla niego to, że nie on zabijał tymi nabojami. A zabił już nieraz i zawsze cudem umykał. Z tego samego powodu targował się, jeśli tylko było to możliwe.

Były też opłaty lokomocyjne. Wizy upoważniające do pozostania na stacji kosztowały od dziesięciu do trzydziestu nabojów, w zależności od czasu, jaki osoba, która zjawiała się na stacji, chciała na niej spędzić, a także od ilości osób. Wizy dla rodzin kosztowały od trzydziestu do pięćdziesięciu nabojów. Dzienne zakwaterowanie w wolnych namiotach (jeśli takie były, bo zwykle zajmowali je mieszkańcy stacji) kosztowało od dziesięciu do czterdziestu naboi – wszystko zależało od ilości osób i tego dla ilu osób były wolne namioty, w których umieszczano nocujących. Specjalne zniżki, zazwyczaj o jedną trzecią ceny stosowano w przypadku, gdy ktoś postanowił spędzić na stacji więcej niż trzy dni. Zniżek nie udzielano, jeśli było na tyle mało miejsca, że umieszczano przechodzących w namiotach mieszkańców stacji, którzy zwykle doliczali sobie jeszcze od pięciu do dziesięciu nabojów. Wielką rzadkością było, że właściciel namiotu nie żądał dodatkowej zapłaty. Jeśli zakwaterowywano przechodniów na dobrze prosperujących stacjach, doliczano im nawet dziesięć lub dwadzieścia nabojów więcej, a na szemranych stacjach było jeszcze drożej. Jednak wszędzie za opuszczenie namiotu po upływie ustalonego terminu doliczano zawsze od dziesięciu do piętnastu nabojów kary. Za zakłócanie ciszy nocnej mieszkańcy płacili od grzywnę w wysokości od trzech do pięciu nabojów, przechodnie – od siedmiu do dziesięciu. Opuszczenie stacji w czasie ciszy nocnej, obowiązującej od dwudziestej drugiej do szóstej, kosztowało dodatkowe dziesięć nabojów i wiązało się z półrocznym zakazem wstępu na stację. Korzystanie z toalet wiązało się z opłatą w wysokości dwóch nabojów za dzień, a w nocy pięć. W drugi przypadku było to dozwolone tylko, jeśli wyszeptało się tak zwanym scenicznym szeptem poniżający zwrot „Brak wytrzymałości”, ale tylko wtedy, jeśli zostało się dosłyszanym za pierwszym razem, bo jeśli strażnik nie dotarł do takiego, co musiał iść za potrzebą, w pół minuty, płaciło się dodatkowe pięć nabojów grzywny, a na lepiej prosperujących stacjach - dwa razy więcej.

Dla zachowania pozorów, na każdej stacji, na której uchowała się osoba duchowna, codziennie, od dziesiątej do jedenastej rano odprawiano mszę, a stali mieszkańcy mieli obowiązek w niej uczestniczyć. W chwili jej trwania wejście na stacje lub opuszczenie jej było zakazane, a każda próba karana grzywną w wysokości dziesięciu nabojów. Marcin, gdy obowiązkowo wraz z braćmi brał udział w nabożeństwie, nie modlił się naprawdę. Wiarę w Boga stracił w chwili, gdy pierwsza bomba spadła na Warszawę.

Istniały stacje zakonne bądź pełne ludzi zindoktrynowanych. Kilka pojedynczych, oddalonych od siebie stacji, zajmowali innowiercy, którzy nikogo nie kwaterowali. Każdego przybysza prowadzili za to przed oblicze swojego duchowego przewodnika. Jeśli znalazłeś się na stacji islamistów i byłeś na przykład chrześcijaninem, opuszczałeś ją natychmiast. Jeśli naczelnik stacji miał zły humor, nie pozwalał przejść dalej, ale cofał przechodniów tam, skąd przyszli. W rezultacie musieli podążać do celu dłuższą trasą. Marcin z braćmi przechodził przez takie stacje nie zatrzymując się, albo je omijał.

Poznawszy dość szybko wszystkie reguły, wiele tylko z opowieści, bracia rzadko kiedy zostawali w jednym miejscu dłużej niż piętnaście godzin. Dość szybko rozplanowali rutynę marszu tak, aby wejść na stację nie wcześniej niż o szóstej rano, a opuścić ją nie później, niż o dwudziestej pierwszej. Jeśli zbliżali się do stacji w nocy, zwykle drzemali jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów od bramy stacji, a Marcin trzymał wartę. Jeśli odległość między stacjami była mniejsza niż ćwierć kilometra, lokowali się w połowie drogi między nimi. Wchodząc na stację każdy był przeszukiwany i musiał na czas pobytu zdać broń do arsenału, chyba że pozostawał pod strażą. Bracia należeli do tej drugiej kategorii. Marcin, mimo młodego wieku, prawie zawsze stawiał na swoim. Dzięki hipnotyzującemu spojrzeniu najstarszego z braci od trzech lat korzystali z tych samych przepustek i jak dotąd wszyscy tunelowi strażnicy przymykali oko na to, iż nie zatrzymywali się w celu wypisania nowych.

Wiedzę, której w szkole młodsi bracia nabyć nie zdążyli (choć wszyscy trzej umieli czytać), brali w miarę możliwości z niezwykle rzadko osiągalnych książek, które w większych skupiskach występowały tylko w centrum i pod stacją Uniwersytet. Nawet tam wiele książek prawie rozsypywało się, gdy po nie sięgali. Marcin się tylko dokształcał, bo ukończył szkołę już w wieku dziesięciu lat. Dzięki temu mógł więcej czasu poświęcić na militarne szkolenie, któremu poddał go ojciec. Kacper, który nie zaczął uczęszczać nawet do szkoły podstawowej, militarnie osiągnął niewiele gorsze wyniki od brata, jednak nigdy nie wystrzelił z żadnej broni. Pierwszy strzał oddał dopiero na jednej z opuszczonych stacji metra. Julian, zanim uciekł z braćmi, oddawał się swojej pasji od roku.

W przeciwieństwie do czasów sprzed nalotu, nie można było czytać za darmo. Ci, którzy nie mieszkali na stacji, za przeczytanie wnosili dzienną opłatę od pięciu do dziesięciu nabojów i to tylko od osoby. Za czytanie na stacjach lepiej prosperujących płaciło się nawet trzy razy więcej, a dopłacało co najmniej pięć sztuk amunicji, jeśli Wypożyczacz, czyli dawny Bibliotekarz, dostrzegł najmniejsze nawet uszkodzenie oddawanego mu egzemplarza. Mało kto był w stanie przekonać Wypożyczacza, że to nie on uszkodził książkę i płacił, nawet jeśli nie zawinił. Z tego powodu nikt nie jadł i nie pił podczas lektury. Ponadto przechodnie płacili dwa razy więcej. Bracia mieli ten komfort, że dzięki koncertowaniu Juliana zarabiali dość, aby pozwolić sobie na częste uiszczanie różnych opłat.

Najmniejszy jak dotąd zarobek dzienny braci wynosił sto nabojów, największy – trzysta pięćdziesiąt, a przeciętnie dwieście dziesięć. Liczyli, że dzisiaj Julian pobije rekord, zwłaszcza że naczelnik podniósł żądaną opłatę za koncertowanie na stacji. Takich problemów nie mieli tylko na Starówce, bo tam dziennie wpadały im dwa tysiące nabojów albo i więcej, oraz na stacji Lotnisko Bielany, ale z zupełnie innego powodu.

Spojrzawszy do futerału brata, który teraz grał „Hey Jude” - najdłuższą, bo trwającą blisko osiem minut piosenkę brytyjskiego zespołu „The Beatles”, który rozpadł się po ośmiu latach nieustannej sławy i którego wszyscy członkowie już nie żyli, Marcin zauważył że mają ponad sto nabojów i wciąż ich przybywa. Zegar na stacji wskazywał dziewiątą rano. Koncert Juliana trwał blisko dwie godziny. Miejsce nie należało do przyjemnych, ale zanosiło się na to, że zarobią dziś całkiem sporo, może nawet więcej niż trzysta pięćdziesiąt. Co prawda Górzelski nieźle na tym zarobi (jeśli dobiją do czterech setek, naczelnikowi przypadnie w udziale siedemdziesiąt dwa), ale i tak zostanie sporo dla nich.

Nagle usłyszał okropny krzyk. To naczelnik zabawiał się w najlepsze z blondynką, której tożsamości nie znał. Po chwili krzyk się urwał, a pół minuty później młoda kobieta wybiegła z kantyny w rozchełstanym ubraniu. Marcin obrócił się i zacisnął pięści. Na twarzy Kacpra również zauważył złość. Jedynie Julian wciąż grał w takim skupieniu, że można by sądzić, iż  nic poza własną muzyką go nie obchodziło. Skończył już „Hey Jude”. Teraz grał „Sweet Dreams” Eurythmics. Nabojów w futerale wciąż przybywało. Niektórzy stojący przy najmłodszym z braci chwalili jego talent. Marcin i Kacper odnieśli wrażenie, że starają się przyciągnąć jego uwagę i byli gotowi zainterweniować bądź zawołać zastępcę naczelnika, gdyby coś się działo. W takim miejscu w razie konieczności woleli nie robić nic więcej. Strażnicy stojący kilka metrów dalej by im nie pomogli, a za próbę samodzielnego zażegnania niebezpieczeństwa pobiliby całą trójkę. Widzieli już coś takiego. Cztery osoby trafiły wtedy do Lazaretu – tak w metrze nazywano salę szpitalną. Gdy trwały walki, toruńskie Lazarety były przepełnione, a takie jak ten były wciąż pełne. Niejedna osoba zginęła wchodząc na stację. Strażnicy robili to zwykle dla własnej uciechy, nawet jeśli ktoś miał wymaganą wszędzie w toruńskich podziemiach wydawaną za okazaniem dowodu tożsamości przepustkę. Nikt nie mógł nic z tym zrobić. Marcin przysiągł sobie, że nie będzie przechodził tędy zbyt często. Po dwóch wydarzeniach z dzisiejszego poranka uznał, że odtąd będzie wybierał okrężną drogę. W końcu do stacji Szpital Dziecięcy uda się jeszcze nieraz.

Mimo geniuszu swojej strategii przetrwania, na niektóre rzeczy Marcin nie miał wpływu. Tego jednego Kacper zazdrościł obu braciom i stąd też brały się jego sprzeczki ze starszym bratem. Nie zmieniało to jednak tego, że go kochał. Odkąd stracili rodziców Marcin zaopiekował się nimi, zajął się dalszym ich wychowaniem, po części edukacją, szybko też nakłonił Juliana do koncertowania zarobkowego, zwłaszcza że było to ich jedyne wyjście. Dzięki umiejętnościom survivalowym Marcina nie musieli złożyć wniosku o osiedlenie się na którejkolwiek stacji. Zrobił i robił dla nich nadal wszystko co należało i Kacper był mu za to wdzięczny.

Tak dla Marcina, jak i dla Kacpra, mimo pokrewieństwa i upływu czasu, Julian wciąż stanowił zagadkę. Muzyka zdawała się być całym jego światem. Nigdy dotąd nie powiedział żadnemu z nich „Kocham cię” (choć przez cztery lata spędzone na powierzchni, z których niewiele pamiętał, mógł nie do końca pojąć znaczenie miłości), ale zawsze słuchał swojego brata. Oni zaś podziwiali jego talenty – do grania i do przyciągania chętnie płacącej publiczności – i odczuwali wobec niego wdzięczność, bo dzięki niemu mieli za co się utrzymać, a on wypełniał swój obowiązek. I to niestety sprawiało, że Kacper czuł się jak piąte koło u wozu.

Nagle do uszu Marcina i Kacpra dobiegły słowa kłótni. Obejrzeli się przez ramię i ujrzeli dwóch mężczyzn po dwudziestce. Jeden z nich, średniego wzrostu, pchał drugiego, wyższego i barczystego, który najwyraźniej nic sobie z rękoczynów tego pierwszego nie robił. Pierwszy pchał drugiego i krzyczał.

- Codziennie to samo! Widzisz to i nic nie robisz!

- Owszem – odparł w końcu spokojnie drugi.

- „Owszem”?! Tylko tyle masz do powiedzenia? – Wściekał się pierwszy.

- Nie jestem głupi.

- Jesteś! Inaczej już dawno byś coś zrobił! Dżentelmen za dychę!

- Tu nie chodzi o bycie dżentelmenem – ton głosu drugiego pozostawał taki sam. – To kwestia przeżycia.

- Przeżycia?! – Pierwszy mężczyzna ledwo powstrzymał się od uderzenia drugiego w twarz. – Ty cholerny egoisto!

- W dzisiejszych czasach liczy się własne życie – wyjaśnił drugi. A ja nie mam nikogo.

Starsi bracia spojrzeli po sobie. Tymczasem pierwszy mężczyzna wyglądał na jeszcze bardziej wściekłego. Jedynie Julian, któremu wciąż przybywało nabojów w futerale, zdawał się niczego nie zauważać. Jego publiczność też zdawała się bardziej skupiona na nim, niż na toczącej się niedaleko awanturze. Pierwszy mężczyzna raz jeszcze pchnął drugiego. Teraz wyższy znajdował się tylko dwa metry od krawędzi peronu.

- Własne życie?! – Wrzeszczał pierwszy. – Ona codziennie liczy na twoją pomoc a ty ją ignorujesz i pozwalasz temu dziadowi, by nią pomiatał!

Raz jeszcze pchnął swojego towarzysza w kierunku torów i w tym momencie aż sześciu strażników zareagowało. Nie rozdzielili jednak kłócących się mężczyzn, a rzucili się na nich. Zaczęli kopać. Żaden nie miał z nimi szans, nawet ten większy. Kopali ich przez dłuższą chwilę, aż w końcu zabili. Nikt im nie przeszkodził, bo za bardzo bano się ich gniewu.

- Powiadomcie przez radio Szpital Dziecięcy – rozkazał ten, który wyglądał na przywódcę. - Niech przyślą drezynę. Zabierze ich na kremację. Nie chcę tu smrodu, a już na pewno nie smrodu świrów.

Zrobiło się mnóstwo wolnego miejsca, bo sporo osób zeszło z peronu. Udali się w dwie różne strony. Nie panikowali, ale spieszyli się. Tylko wokół Juliana zrobił się jeszcze większy tłum, a w futerale przybywało naboi. Najmłodszy z braci grał właśnie utwór Mieczysława Fogga „Ostatnia niedziela”. Chłopiec przyciągał ludzi niczym Flecista z Hameln szczury.

Marcin, o ile dobrze widział, doliczył się już ponad trzystu nabojów w futerale. Zegar na peronie wskazywał wpół do dziesiątej. Nie mógł uwierzyć. Nie wyobrażał sobie, że w niewiele ponad dwie godziny Julian zgarnie taką dużą kwotę. Jeśli dobrze pójdzie, to w ciągu kolejnej godziny dojdzie do czterysta nabojów. Po rozliczeniu się z naczelnikiem udadzą się na stację Szpital Dziecięcy i tam spędzą resztę dnia. Z Jana dojdą na miejsce spokojnym krokiem w dwie minuty i pozostaną niespełna dziesięć godzin. Marcin żałował, że tylko tyle, bo miał tam do załatwienia coś bardzo ważnego i uważał, że dziesięć godzin to zdecydowanie za mało. Gdy był tam z braćmi po raz pierwszy, stało się coś, co sprawiło, że musiał wrócić.

Rozejrzał się ostrożnie. Po awanturze strażnicy zniknęli mu z zasięgu wzroku, ale nie ulegało wątpliwości, że zaraz znów się pojawią. Po takiej awanturze będą pewnie chcieli dodatkowo odreagować, może odbiorą mu karabin. I nóż, jeśli go znajdą, bo przy przeszukaniu przed bramą nie sprawdzili go dokładnie. Nie mógł na to pozwolić. Co prawda kupno broni na sąsiedniej stacji nie stanowiło problemu, ale wolał nie rozstawać się z tym, co chroniło ich trójkę przez cały czas.

Mężczyźni, którzy na jego oczach zabili dwóch innych, pojawili się jak spod ziemi, ale nic nie zrobili. Stali w miejscu, jakby wrośli w ziemię. Nie rozglądali się. Byli niczym dwa roboty, którym wyczerpały się baterie. Patrzyli w przestrzeń, wgapiali się w nią niemal tak samo, jak naczelnik stacji w ścianę. Trzymali broń równo, jak na defiladzie. Czyżby wydarzenia sprzed kilku minut wprawiły ich z opóźnieniem w otępienie?

Tymczasem ilość nabojów w futerale zwiększała się z każdą chwilą. Pobili rekord, a wskazówka zegara przesunęła się o dziesięć minut. Cokolwiek by nie mówić o tej stacji, publiczność dopisywała. I żadnego wtrącania się ze strony strażników. Choć oni akurat mogli bać się naczelnika, nawet jeśli nim gardzili. Niezależnie od tego, jak z nimi było, dziś szczęście naprawdę dopisało. Kolejni ludzie dorzucali naboje z każdą chwilą. W czasach przed nuklearną apokalipsą Marcin powiedziałby nawet, że Julian skradł ich serca. Teraz jednak nie myślał już o sercu jako czymś innym niż o organie ciała; wyjątek stanowili jego bracia.

Nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć ponownie na zawartość futerału na skrzypce. Na oko było w nim prawie czterysta naboi. Zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że w takim miejscu jego brat zarobił swoim muzykowaniem tak wiele. Na pewno prawie każdy, kto tu przychodził, wiedział, jak złą sławą owiana jest ta stacja. A jednak przystawali i pozbywali się naboi. Naboi, za które być może już niedługo będą musieli coś albo kupić, albo zastrzelić kogoś w obronie własnej. Do futerału trafiło sporo magazynków od pistoletów i karabinów. Ci, którzy je wyjmowali, musieli albo mieć spory zapas, albo byli szaleni. Albo Julian swoim graniem wpędził ich w szaleństwo rozrzutności. Jakkolwiek było, bracia na tym korzystali, a to o nich martwił się najbardziej.

Raz jeszcze zerknął na ilość naboi. Podszedł powoli do brata, powiedział mu, że wystarczy, on zaś w niemal niezauważalnie skinął głową i przerwał granie w połowie piosenki, po czym kucnął i zamknął futerał, nie zważając na protesty publiczności. Podeszli we trójkę do jedynej ławki, jaka się ostała na tym przystanku podziemnej kolejki i usiedli na niej. Marcin dał potrzymać karabin Kacprowi, po czym szybko przeliczył naboje. Łącznie mieli ich czterysta, co oznaczało, że Górzelskiemu muszą oddać siedemdziesiąt dwa, tak jak przewidywał. Nie było źle, choć mogło być lepiej. Jednak do następnej stacji były tylko dwie minuty drogi, tam zaś, gdy tylko Marcin porozmawia z naczelnikiem, Julian będzie mógł znów zagrać. Przez cztery lata, odkąd zaczął, wyrobił sobie dłonie tak bardzo, że pomimo dawania kilkugodzinnych koncertów, palce wcale go nie bolały i nie pozostawał na nich najmniejszy ślad.

Marcin wyjął ze swojego plecaka podróżnego zapasowy futerał, do którego włożył skrzypce Juliana. Niemal niezauważalnym ruchem głowy dał im znak, żeby poszli za nim. Mieli poczekać przy wejściu do kantyny naczelnika. Zapukał. Nie usłyszał odpowiedzi, ale wszedł i usiadł naprzeciw góry sadła, który zachowywał się tak samo, jak dotąd – żarł batona i wgapiał się w ścianę. Marcin wyjął z kieszeni kurtki przygotowane wcześniej siedemdziesiąt dwa naboje: dwa w magazynkach po trzydzieści i dwanaście luzem, po czym położył je na biurku Dopiero wtedy powiedział, po co przyszedł, ale naczelnik nie zwracał na niego uwagi, więc chłopak ostrożnie wstał i wycofał się. Dołączył do braci i powoli ruszyli w stronę torów. Gdy tylko na nie wskoczyli, usłyszeli krzyk „Wde te huki?!”. Żaden z nich nie miał wątpliwości, że to ich naczelnik nazwał obraźliwie. Musieli dostać się do bramy jak najszybciej i uiścić tam opłatę wyjściową. Marcin sięgnął do sakiewki przy pasku i spokojnym ruchem wyjął na wszelki wypadek trzydzieści nabojów. Miarowym krokiem, ruszył wraz z braćmi przed siebie. Im szybciej znajdą się poza tym plugawym miejscem, tym lepiej. Przy strażnikach znalazł się szybciej, niż się zorientował.

- Przepustki i dwadzieścia nabojów – rzucił beznamiętnie jeden z dwóch strażników. Marcin, tak spokojnie, jak tylko mógł, wybrał na oślep dwadzieścia nabojów i podał je strażnikom bez słowa, po czym pokazał przepustki. Strażnik rzucił na nie okiem, zgarnął naboje i kazał im się wynosić.

Ruszyli przed siebie. Po kilku metrach Marcin obejrzał się, ale wzrok strażników znów skierowany był w stronę wyjścia ze stacji. Mieli do przejścia kilkadziesiąt metrów. Znajdowali się w jednym z najkrótszych tuneli. Za czasów funkcjonowania metra, w takich miejscach pociąg jechał bardzo powoli, by się nie wykoleić. Mimo wszelkich niewygód wynikłych trzy lata wcześniej, to była jedna z rzeczy działających na korzyść piechurów – oni mogli przejść ten odcinek szybko.

- Nadal nie rozumiem, po co chcesz tam iść – zagaił Kacper.

- Już ci mówiłem – odparł Marcin.

- A ja powiedziałem, że kłamiesz i czuję, że mam rację.

Marcin zbył to wzruszeniem ramion. Niewielkie światło stacji stawało się z każdą chwilą coraz bardziej wyraźne. W końcu stanęli przed strażnikami, którzy, jak wszędzie, zażądali przepustek i w tym przypadku trzech naboi, pomimo dobrej prosperity.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz