Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział czwarty


 

PĘTLA

 

Środa, 12 marca 2036, 6:30, 1098 dzień wędrówki

 

Najbliższym zmartwieniem całej trójki była opłata za wkroczenie na następną stację. Zwykle uiszczali kwotę równą pięciu nabojom. Tyle samo brali strażnicy, gdy opuszczało się stację, jednak sytuacja ciągle się zmieniała i nic nie było pewne. Czuł, że jeśli rozniesie się wieść o kwarantannie i jej przyczynie, opłaty lokomocyjne w całym metrze wzrosną.

Czas ruszać. Marcin pogładził Juliana po włosach. Codziennie budził go w ten sposób. Chłopiec zawsze wtedy wstawał. Był wyspany, nie przeciągał się, nawet nie ziewał. Te dwie ostatnie rzeczy stanowiły dodatkowe utrapienie najstarszego z braci. To nie było normalne. Mógł zrozumieć odcinanie się od świata dzięki muzyce, ale takie anomalie fizjologiczne były niepokojące.

Marcin szedł przodem, Julian jako drugi, a Kacper zamykał pochód. Był to rodzaj rytuału ustalonego już pierwszego dnia pod ziemią. Julian słuchał kilku jego poleceń: nie ruszaj się stąd, idziemy, możesz grać, możesz przestać grać, chodźmy jeść, Kacper odprowadzi cię do toalety, odprowadzę cię do toalety. I niewiele więcej. Dzięki takiej prostej formie komunikacji, bracia wypracowali sposób funkcjonowania w nowych warunkach. Ale przez te polecenia Marcin czuł się źle, zupełnie jakby traktował swojego brata jak psa, który ma ograniczoną zdolność do uczenia się nowych sztuczek.

W głowie najstarszego z braci zaczęły rodzić się obawy. Co prawda „Pętla” zawsze była porządniejsza od „Jana”, ale i tak nigdy nie można było tam być czegokolwiek pewnym. Nawet ci, którzy mieszkali tam od początku, czuli się na niej nieswojo, a jednak jej nie opuszczali. A wszystko przez naczelnika, Artura Wolskiego. Był to pijak najgorszego sortu, niewiele lepszy od Włodzimierza Górzelskiego, chudzielec, przy którym zaledwie dało się usiedzieć. Marcin był u niego kilka razy, by poprosić o zezwolenie dla Juliana, pytał o stawkę, wychodził i równie szybko załatwiał sprawę, gdy opuszczali stację.

Utrzymując równie tempo i nie przyspieszając, mogli dotrzeć na miejsce za dwadzieścia minut. Marcinowi i Kacprowi nie uśmiechało się to. Julian nie zwracał na to uwagi, bo miał swoją muzykę, której poświęcał większość swoich myśli, nawet gdy nie dotykał instrumentu.

Przez chwilę piętnastolatek zastanawiał się, czy nie namawiać najmłodszego brata do pobicia rekordu, ale uznał, że taki nacisk może tylko zaszkodzić. Z drugiej strony, najmłodszy z Kadmeckich myślał o swojej muzyce nawet gdy nie grał, więc jakiekolwiek namowy prawdopodobnie by do niego nie dotarły. Marcin wątpił, że Julian zauważył, iż zdobywa coraz większą publiczność, a co za tym idzie, więcej nabojów. Z drugiej strony nigdy nie powinni mieć ich za dużo, by nie zostać okradzionymi. I tak wystarczająco dziwne dla strażników, naczelników i wszystkich osób, którym za cokolwiek na stacji płacił, był fakt, iż nie uiszczał opłat nabojami z własnej broni. I tu znowu powracał problem ukradzionego przez Kacpra magazynka od Beretty.

Za dużo zmartwień. Zaczynając nowy, jak go czasem Marcin nazywał, pozaziemski rozdział, wiedział, że będzie dużo niedogodności, ale wciąż dochodziły kolejne. Jeszcze trochę i przestanie sobie z nimi radzić.

Nagle zobaczył, że obok niego idzie mężczyzna, nieco od niego wyższy. Dzięki światłu na kasku mógł mu się dobrze przyjrzeć. Nieznajomy miał nieco ponad dwadzieścia lat. Trudno było od razu ocenić, jakie ma zamiary, ale nie wyglądał na jednego z tych, którym źle z oczu patrzy. Pomyślał, że nie odezwie się pierwszy i poczeka, aż rozwinie się sytuacja, więc znów zaczął patrzeć przed siebie. Mężczyzna milczał jeszcze przez chwilę, po czym zapytał:

- Skąd jesteście?

- Czemu miałbym to panu powiedzieć? – Marcin nie miał ochoty zwierzać się nieznajomemu.

            Odpowiedź, jaką usłyszał, była ostatnia, jakiej się spodziewał. Nieznajomy powiedział mu, że wygląda na dobrego człowieka. Inne sformułowanie jego własnych myśli. Wynikało z tego, że ten facet albo rzeczywiście jest w porządku, albo z nim pogrywa. Kwestia trudna do rozstrzygnięcia. Ryzykowna tym bardziej, gdy ma się pod opieką dwóch młodszych braci. Na nich jednak nieznajomy nawet nie spojrzał, choć musiał ich mijać, żeby się z nim zrównać.

Obejrzał się szybko. Bracia nadal za nim szli, w równych odstępach po pół metra, dokładnie w linii prostej, w niezmienionej kolejności. Odwrócił głowę i spojrzał przed siebie. Mężczyzna również patrzył na wprost i nic nie mówił. Pewnie liczył na to, że chłopak prowadzący dwóch innych odezwie się pierwszy. Marcin stał się podejrzliwy. Tajemniczy osobnik nie podobał mu się coraz bardziej.

- Mam na imię Szymon – nieznajomy nagle wyciągnął rękę w kierunku Marcina, ale chłopak nie uścisnął jej. Zdecydował się obrać inną taktykę.

- Nie obchodzi mnie, jak się pan nazywa – powiedział. Chciał na tym zakończyć, ale dodał jeszcze: I nie zamierzam panu zdradzić swojego imienia.

            Myślał, że będzie miał spokój do Pętli, czyli jakieś pięć minut. Pięć minut milczenia. Pięć minut spokojnego, kontrolowanego marszu. Szymon jednak nie ustępował.

- Założę się, że masz na imię Robert – podjął.

- Czy nie dałem panu do zrozumienia, – zaczął mocno już zirytowany Marcin – że nie zamierzam prowadzić z panem pogawędki? Nie? To powiem jaśniej: zamknij się pan.

Szymon miał ochotę coś mu odpowiedzieć, jednak zamilkł. Do stacji zostały im cztery minuty marszu i teraz obaj mieli już zepsuty poranek. Marcin czuł, że spotkają się na peronie Pętli ponownie. I że dojdzie wtedy do dłuższej rozmowy. Na ogół unikał rozmów, tak w tunelach jak i na stacjach rozmawiał tylko z naczelnikami, czasem zamieniał parę słów z przypadkowymi ludźmi, w dłuższe pogawędki wdał się kilka razy, ale to było wszystko. Ponadto przyświecała mu zasada „Żyj i daj żyć innym”. Wyjątkami od niej byli ludzie stanowiący zagrożenie dla jego życia i życia bliskich mu osób. Zabił już kilka razy twarzą w twarz i nie żałował.

Tu znów wspomniał dziada spotkanego w tunelu, „fundatora” prezentu dla Rymarskiego. Zarośnięty staruch robił obleśne aluzje i propozycje, aż w końcu Marcin nie wytrzymał. Strzelił mu w serce, choć wolał strzelić mu w łeb. Może dlatego, że nie chciał zbytniego rozlewu krwi. Poza tym wiedział, że i tak w tunelu rozchodzi się niezłe echo. Kacper trochę podskoczył, ale na żyjącym muzyką Julianie nie zrobiło to wrażenia. Jak zawsze był myślami gdzie indziej.

Marcin wiedział, że nie może chronić swojego brata w nieskończoność, a przecież Julian nie pojął tego świata do końca. To będzie dla niego szok, ale im szybciej uświadomi sobie istnienie nowej rzeczywistości, tym lepiej dla niego. Dla całej ich trójki, bo prędzej czy później mogą wyniknąć dodatkowe komplikacje. Niestety nie wiedział, jak wyjaśnić to bratu w taki sposób, aby to nie wpłynęło na niego negatywnie. Nagle naszła go myśl, żeby powierzyć to zadanie Kacprowi, bo jest Julianowi bliższy wiekiem i jeszcze przed feralnym dniem trzy lata temu prawie zawsze był przy nim, gdy on trzymał się na uboczu.

Tak czy inaczej, trzeba to będzie zrobić, jednak w taki sposób, by Julian nie zrezygnował z muzyki, bo stracą źródło utrzymania, a dla swojego bezpieczeństwa nie mogli nigdzie zostać na stałe. Nie pomogłoby im nawet to, że żaden z nich nie skończył osiemnastu lat, bo istniało coś, co nazywano Opłatami Osiedleniowymi. Gdy jakiś wędrowiec, zwany zawsze bezdomnym, chciał zamieszkać na stacji, musiał uiścić kwotę dwudziestu nabojów, by  móc zostać przez tydzień na próbę. Dodatkowe trzydzieści sztuk amunicji kazano płacić, gdy zostawało się na próbę na miesiąc i jeszcze dwadzieścia za kolejny, tylko od osoby. W ten sposób rodziny, które postanawiały zatrzymać się na stałe na jednym z dawnych przystanków metra niemal się spłukiwały, czego konsekwencją była konieczność podjęcia pracy. I niezależnie od tego, jak ciężka była to robota: przygotowywanie grzybów, praca przy świniach lub kurach, pomoc w arsenale, ewentualny udział w oświetlaniu stacji (nie na wszystkich był prąd), dostawało się niewielką dniówkę, czyli dziesięć nabojów. Stawki nie były zależne od ilości osób w rodzinie. Dzięki wędrówce i groźnej postawie Marcina i zarobkom Juliana, które po dokonywaniu niezbędnych zakupów utrzymywały się średnio na poziomie do dwustu do trzystu nabojów, mogli żyć bezpiecznie. Przepustki, które uzyskiwali bez osiedlenia były niestety słabsze, jednak to, jak chłopak się prezentował i opłacanie naczelników zapewniało im bezpieczeństwo. Rok temu, niestety, wynikła sytuacja ze wstrętnym, obleśnym typem, ale dotąd nikt nie wpadł na jego ślad. Co prawda Marcin zwierzył się Rymarskiemu, ale wątpił, że ten powie o tym komukolwiek. Bardzo cieszył się ze swojej pukawki i zdawał sobie sprawę, że gdyby zapytany powiedział całą prawdę, straciłby autorytet, a na to nie mógł sobie pozwolić, zwłaszcza teraz, gdy ogłoszono kwarantannę.

Raz jeszcze wrócił myślami do mężczyzny, który przedstawił im się jako Szymon. Czy naprawdę ma tak na imię? I kim jest? Niewykluczone, że szpiegiem któregoś z naczelników stacji, na przykład Górzelskiego, któremu uciekli, gdy usłyszeli, jak krzyczy? Nagłe pojawienie się tego człowieka i jego otwartość była co najmniej dziwne. Wyglądało na to, że najlepiej będzie przebadać go w dogodnej chwili na stacji.

Do bram została minuta drogi. Marcin dał znać ręką zatrzymali się całą trójką. Szymon najwyraźniej odłączył się od nich i był już na miejscu, ale najstarszy Kadmecki myślał  o czym innym. Rozpiął torbę i wyjął na oślep garść nabojów, po czym zamknął torbę drugą ręką i dał znak, że mogą ruszać. Im bliżej strażników byli, tym bardzie się stresował, choć nie zamierzał dawać tego po sobie znać. Szedł w kierunku uzbrojonych mężczyzn niemal marszowym krokiem. Żałował tylko, że nie sprawdził, ile nabojów wyciągnął.

- Dwadzieścia – powiedział strażnik, ruchem ręki powstrzymując Marcina przed dalszym marszem.

Kadmecki wyczuł, że nie ma sensu się targować. Otworzył dłoń i chyba tylko przypadkiem znajdowało się w niej dokładnie tyle, ile zażądał mężczyzna. Nie spytał, dlaczego aż tyle, jednak strażnik powiedział i tak. Szybkim ruchem wyjął naboje z ręki Marcina, niemal go przy tym raniąc. Dał swojemu koledze pięć, drugie pięć wziął sobie, pozostałe dziesięć schował do drugiej ręki i powiedział „Dla naczelnika”. „Akurat”, pomyślał chłopak.  W następnej kolejności strażnik zażądał przepustek i przypatrywał się zdjęciu Marcina, a potem powiódł wzrok po Kacprze i Julianie. Fakt, że wszyscy trzej zmienili się nieco przez te trzy lata.

- Będziecie musieli wyrobić sobie nowe dokumenty – oznajmił. – Zróbcie to jak najszybciej, najlepiej na naszej stacji. Łażenie po metrze ze starymi zdjęciami w tę i nazad może się dla was źle skończyć.

            Po plecach Marcina przeszedł dreszcz, nie dał jednak tego po sobie poznać. Strażnik oddał mu dowody tożsamości. Marcin dał znać braciom, by podeszli i oddał im ich dokumenty oraz przepustki i schował własne do kieszeni kurtki. Ruszyli w stronę peronu. Wdrapali się na podwyższenie. Julian normalnie nie mógłby się wspiąć, jednak muzyka dawała mu siłę na wykonanie takiej prostej czynności. Jak mógł nie zauważyć tego wcześniej? To była idealna szansa, żeby wytłumaczyć wszystko najmłodszemu bratu. Jeśli to, co dawało siłę fizyczną wypłynęło z głębi serca, to mało prawdopodobne było, aby po wyjaśnieniu prawdy dopadły go negatywne emocje. Postanowił, że poprosi Kacpra o przekazanie bratu prawdy. Powiedział mu to na ucho. Ten nie protestował, tylko skinął głową,

            Ciesząc się z obrotu spraw, Marcin udał się na spotkanie z naczelnikiem. Już na odległość pięciu metrów od wejścia poczuł zapach wódki i niemal zgiął się z obrzydzenia. Strażnicy nie patrzyli ani na niego, ani w stronę drzwi. Nic dziwnego, w końcu nienawidzili swojego szefa i prawdopodobnie nie przejęliby się, gdyby stała mu się krzywda. Nacisnął klamkę, powiedział „Dzień dobry” i usiadł, mimo że nie uzyskał zaproszenia. Przyjrzał się uważnie temu, co było przed nim.

Naczelnik, chudy mężczyzna po pięćdziesiątce, siedział z w połowie opróżnioną butelką wódki w dłoni. Drugą trzymał się blatu. Gdyby ją puścił, upadłby razem z krzesłem, pomyślał Marcin. Na stole stało jeszcze pięć pełnych i tyle samo pustych butelek. Obraz podobny jak na dawnym „Torze wyścigowym”. Słowo, którym Wolski przywitał się z Marcinem, nie należało do najmilszych.

- Czego?

- Dzień dobry – odrzekł spokojnie chłopak. – Przyszedłem...

Marcin już chciał mówić dalej, powiedzieć, kim jest, co tu robi i o co chce po prosić, ale naczelnik nie dał mu dojść do słowa.

- Po coś przyszedłeś – stwierdził. – Ale po co?

Mówiąc cały czas chuchał oparami alkoholowymi i wgapiał się w Marcina wytrzeszczonymi oczami. Tak jak poprzednio, co trzecią sylabę dmuchał mocniej. Chłopak nie wiedział, skąd to się wzięło, ale nie było czasu się nad tym zastanawiać.

- No właśnie, po co? – Nie czekał na odpowiedź. – Czemu tu jesteś? Co tu robisz?

- Jestem tu razem z braćmi. – Marcin powiedział to szybko, na jednym oddechu. Nie zamierzał pozwolić temu typkowi, by znów mu przerwał. – Najmłodszy gra na skrzypcach i dzięki temu...

- Gra na skrzypcach – powtórzył Wolski i znowu zionął oparami wódki. – No to niech se gra.

- Ile chce pan w zamian za zezwolenie na granie na stacji? – Zapytał w końcu chłopak.

- Może być tak z dziesięć procent.

Literę „a” w słowie „tak” wymówił przeciągle, bo beknął, zaś przy słowie „procent” znowu zionął wódką, ale jeszcze mocniej. Marcin chciał wyjść czym prędzej, ale musiał dokończyć sprawę.

- Dziękuję – powiedział i mimo woli uśmiechnął się. Wolski nie wiadomo dlaczego powtórzył „Dziesięć procent” i przy drugim słowie do Marcina raz jeszcze dotarł nie przyjemny zapach alkoholu. Ponownie mimo woli uśmiechnął się i natychmiast wyszedł, zamykając ostrożnie drzwi. Strażnik nie spojrzał na niego. Co dziwne, powiedział, że współczuje mu wdychania gorzały i że wie, jak to jest, bo ma tak na co dzień.

Kadmecki oddalił się krokiem szybkim, ale spokojnym. Gdy podszedł do rodzeństwa, Kacper powiedział mu, że wszystko bratu wyjaśnił. Marcin nie mógł uwierzyć, gdy zobaczył, że Julian się uśmiechnął. Chłopiec bardzo się podniecał na myśl o ponownym dotknięciu strun swoich ukochanych skrzypiec, powiedział mu więc, że może zaczynać. Zaraz potem z jego instrumentu rozległy się pierwsze dźwięki „Super Trouper” zespołu ABBA i niemal natychmiast w futerale wylądowało kilka nabojów. Z poprzedniego występu w torbie Marcina zostało jeszcze trzysta pięć i Marcin nie miał pojęcia, co z nimi zrobić. Zakładając, że w futerale znajdzie się co najmniej trzysta, ostatnio zarobione miały stać się zarówno obciążeniem fizycznym, jak i łakomym kąskiem, na który prędzej czy później ktoś mógł się połakomić.

Po chwili uznał, że nie ma sensu stać tak w miejscu, więc udał się, pod czujnym okiem strażników, na rekonesans. Uszedłszy kawałek, natrafił na widok trochę podobny, jak na dawnym Torze Wyścigowym. O ile jednak tam toczyła się kłótnia o kobietę, zakończona ostateczną pacyfikacją przez strażników, tak tutaj toczył się, co zdawało się Marcinowi niemożliwe, pojedynek na noże myśliwskie. Nikt nie reagował, nikt się nie kwapił tego przerwać, nawet strażnicy. Wyglądało na to, że za chwilę któryś z przeciwników zginie.

Nie wiedział, co doprowadziło do sytuacji, którą właśnie miał przed oczami i nie zamierzał się wtrącać, lecz zaraz zmienił zdanie, bo kątem oka dostrzegł mężczyznę, który zaczepił go w tunelu. Nie ulegało wątpliwości, że ten chce zrobić dokładnie to, czego inni nie chcieli. Musiał wkroczyć, zanim głupek zrobi sobie krzywdę i wpakuje się w jeszcze większą kabałę. To, co zamierzał, było ryzykowne, ale jeśli chciał ocalić mu życie, nie miał wyboru. Choć jego działanie było jedynie blefem, przez przypadkowego świadka mogło zostać źle odczytane. Podszedł do chłopaka na odległość niecałego metra, złączył wskazujący i środkowy palec lewej ręki, tak, aby sprawiały wrażenie lufy pistoletu, przyłożył je chłopakowi do pleców i teatralnym szeptem powiedział „Stój”.

Mężczyzna wykonał polecenie. Nie ruszył się. Nic nie powiedział. Chyba czekał na rozwój sytuacji.

- Jeśli wykonasz jeszcze chociaż krok – Marcin mówił teraz jeszcze ciszej, – popełnisz największy i ostatni błąd w swoim życiu.

Szymon milczał. Zastanawiał się.

- Widziałem, co dzieje się w takich sytuacjach – ciągnął najstarszy z braci. - Wtrącisz się i zginiesz. Nie z rąk walczących. Załatwią cię strażnicy. W takiej sytuacji szansa na to, że trafisz tylko do Lazaretu, wynosi jeden do miliona. Odchyl głowę lekko do tyłu, jeśli mnie zrozumiałeś.

Szymon zrobił, co mu kazano.

- Dobra – uznał Marcin. – Teraz zrobisz zwrot w prawo i pójdziesz ze mną. I nie próbuj odebrać mi broni, bo pożałujesz, jasne?

Szymon odchylił głowę raz jeszcze.

- Idziemy – zakomenderował najstarszy z Kadmeckich. – Zrównujesz się ze mną i milczysz.

Obrócił się w prawo i zaczął kluczyć między ludźmi, a Szymon szedł za nim. Wciąż się trząsł w środku. Jego wybawca rozglądał się na boki i chyba nie dostrzegał większego niebezpieczeństwa. Szymon był wdzięczny młodzieńcowi i choć chwilowo nie mógł tego po-wiedzieć, stwierdził w myślach, że ma on w sobie pewien autorytet. Już w tunelu zaniepokoił go, ale i zafascynował. Obserwował go przecież od pięciu stacji. W końcu uznał, że musi z nim porozmawiać, ale od razu zaczął nie tak, jak trzeba. Wyskoczył z tekstem „Założę się, że masz na imię Robert”. Kto zaczyna znajomość w ten sposób?

...

Marcin usiadł na wolnej, rozwalającej się ławce, a Szymon obok niego. Rozejrzawszy się, Kadmecki nie wypatrzył zbyt wielu osób i postanowił, że odezwie się pierwszy.

- Nie dziękuj mi. Ja nie przyjmuję podziękowań.

- Mimo wszystko jestem ci coś winien – stwierdził Szymon. – Przy okazji, powiesz mi, jak masz na imię?

- Nie.

- W porządku, jak mówiłem, ja mam na imię...

Nie dokończył, bo Marcin znów mu przerwał.

- Nie obchodzi mnie to. Zależy mi tylko na życiu moich braci i nikt nie będzie się do tego wcinał, jasne?

- Dobra już, spoko – odparł pojednawczo Szymon. – Nie ma potrzeby się denerwować.

- Ty za to byłeś na drodze do zdenerwowania strażników – przypomniał mu Marcin – Po prostu nie każ mi żałować, że ci pomogłem. Ile w ogóle masz lat?

- Dwadzieścia osiem.

- I jeszcze się nie nauczyłeś, jak należy postępować w nowym świecie? – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. – Jesteś dorosły i narażasz się na niebezpieczeństwo. Że też nastolatek musi ratować ci skórę.

- A ile ty masz lat? – Zainteresował się Szymon.

- To nieistotnie, tak samo jak imię, a mówiłem ci już, że go nie poznasz.

Marcin miał obok siebie osobę mimo wieku mniej doświadczoną i zdecydowanie mniej dojrzałą od niego. Szymon, choć od niego starszy, nie ogarniał w ogóle zasad postapokaliptycznego świata. Nie wiedział, czy tamten ma choćby jakiś mały pistolet do obrony, ale chyba musiał coś mieć, skoro przeżył do tej pory. Tak jak każdy, płacił przecież nabojami i sprzedawał coś w zamian za nie. Przynajmniej po to, by mieć się czym pożywić i gdzie przespać. Ostatecznie jednak nie obchodziło go to, bo Szymon, czy jak mu tam było na imię, nie będzie towarzyszył jemu i jego braciom w wędrówce. Nie potrzebował zbędnego balastu i nie omieszkał powiedzieć tego na głos. Szymon z kolei nie skomentował tego, ale poczuł się źle. Było to coś na granicy przygnębienia. W stosunku do Marcina nie żywił negatywnych uczuć, był mu tylko wdzięczny, ale nawet nie wolno mu było tego powiedzieć. To ostatnie z kolei sprawiało, że czuł się sfrustrowany.

...

Odchodząc, Marcin usłyszał dalszy ciąg walki na noże. Nie spojrzał w jej kierunku, jednak nie ulegało wątpliwości, że głosy należą do walczących:

- No dalej, ciachasz jak baba!

- Nie umiesz walczyć!

- Frajer z ciebie, wydłubię ci oko!

- Dupa wołowa, prędzej bebechy ci wypruję.

Kłótnia ciągnęła się w nieskończoność, niemal zagłuszając dźwięk krzyżujących się ostrzy. Nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek ze świadków kwapił się rozdzielić walczących. Albo za bardzo się bali, że sami oberwą, albo zupełnie ich to nie obchodziło. Sytuacja trwała już dobrych kilka minut, a może i dłużej. Nic nie wskazywało na to, żeby miała się wyjaśnić w najbliższym czasie. Marcin nie wykluczał, że będą się pojedynkować do utraty tchu.

Z rozmyślania o walce na noże wyrwał go przytłumiony dźwięk tłuczonego szkła. Rozejrzał się w poszukiwaniu jego źródła. Szybko zrozumiał, że to naczelnik rozbił pustą butelkę w swojej kantynie. Najwyraźniej z trybu zataczającego się pijaka przeszedł tymczasowo w tryb agresora. Nie była to dobra wiadomość dla nikogo na tej stacji. Istniało spore prawdopodobieństwo, że za chwilę wypadnie ze swojej śmierdzącej twierdzy ze spluwą w dłoni i powystrzela wszystkich w zasięgu wzroku. Nigdy tego nie widział, ale doszły go słuchy, że to się już kiedyś zdarzyło, przynajmniej raz. Na szczęście nosił przy sobie tylko sześcionabojowy rewolwer i opowiadano, że gdy mu się wyładował się, nie nabił go ponownie, ale wcześniej kilka osób postradało życie.

Padł strzał i choć Marcin nie spojrzał, był pewien, że to nie naczelnik wystrzelił. Znał dźwięk, jaki wydaje broń, którą nosił naczelnik stacji i to nie był ten dźwięk. Obrócił się powoli i zrobił kilka długich kroków, aż ściany kantyny znalazły się w zasięgu jego wzroku. Po chwili ujrzał leżącego na plecach Wolskiego, a właściwie to, co z niego pozostało. Mózg miał rozwalony, a nad nim, wciąż z pistoletem w dłoni, stał Stefan Gosiński, zastępca naczelnika. Natychmiast podbiegło do niego dwóch strażników. Nie poinformowali go jednak, że idzie pod sąd, ale pogratulowali mu awansu. Stefan Gosiński wyglądał na twardego faceta i taki też był, wszyscy na stacji wiedzieli, że nadaje się na to stanowisko o wiele bardziej, niż jego przełożony. Po trzech latach Pętla w końcu będzie miała porządnego przywódcę.

...

Marcin odwrócił się i ruszył przed siebie. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Czuł ulgę. Był pewien, że z nowym naczelnikiem lepiej się dogada. Idąc przed siebie usłyszał, jak jeden ze strażników woła „Ej, ty młody, naczelnik cię prosi”. Pomyślał, że te słowa są kierowane do niego, ale mylił się. Dostrzegł, jak Szymon zmierza za głosem, w eskorcie dwóch innych strażników, trzymających tymczasowo opuszczone lufy. Czego naczelnik mógłby od niego chcieć? Czyżby zrobił coś nie tak? A może to kontrola przebywających na stacji za- rządzona przez nowego naczelnika. Cokolwiek się nie działo, wiedział, że musi się wraz z braćmi mieć na baczności. Jeśli wzywa w kolejności alfabetycznej, to mają jeszcze czas na opuszczenie stacji.

Zaraz jednak zmienił zdanie. Dobrze wiedział, że strażnicy ich nie przepuszczą, a poza tym musiał jeszcze wywiązać się z umowy. Dziesięć procent należy się również wobec nowego naczelnika, a i tak będzie musiał z nim porozmawiać w kwestii koncertowania, w końcu kto wie, jak on się na tą sprawę zapatruje. Niewykluczone nawet, że zażąda więcej. I pozostaje jeszcze sprawa wyrobienia sobie nowych dokumentów, co zasugerowali strażnicy przy wejściu na stacji. Jeśli w międzyczasie zmieniła się warta, mogli już swoim kumplom powiedzieć o trzech takich, którym potrzebne są nowe papiery. W przypadku najkorzystniejszego obrotu spraw to właśnie stanowiło największy problem, z którym będzie się musiał wraz z braćmi zmierzyć. Czuł, że jeśli uda im się wymigać od wyrobienia nowych dokumentów, lepiej będzie, aby nie wracali już na tę stację. Niewykluczone, że nie uznają takich, które zostaną wyrobione gdzie indziej. 

Z zamyślenia wyrwał go widok Szymona wychodzącego z kantyny. Był spokojny, a przynajmniej na takiego wyglądał, Marcin nie mógł zdecydować, w końcu z nowymi naczelnikami nic nie wiadomo. I tutaj pojawiała się kolejna komplikacja. Mieli z braćmi zamiar opuszczenia stacji jeszcze przed dziewiątą wieczorem, a tymczasem kontrola może się przeciągnąć i ostatecznie będą musieli wynająć namiot i uiścić za to odpowiednie opłaty. Nie żeby cierpieli na brak gotówki, ale nie uśmiechało im się to.

Nim się zorientował, z kantyny wyszła kolejna osoba i niedługo potem weszła kolejna. Czyli kontrola przebywających na stacji, rutynowa albo w celu znalezienia kogoś. Jeśli rzeczywiście ktoś był poszukiwany, to bracia mieli szczęście, bo to nie mógł być żaden z ich trójki.

Procedura kontroli nie wpłynęła jednak na prze-bieg bójki. Dała za to więcej swobody walczącym. Marcin dobrze się wszystkiemu przyjrzał. Strażnicy ustawiali ludzi w szeregi, najpewniej alfabetycznie. Dotąd zauważył sześć szeregów i właśnie tworzono kolejny. Nawet ustawiani w szeregi nie zwracali większej uwagi na walczących. Walka była wyrównana i nic nie wskazywało na to, żeby miała się skończyć.

Pierwszy szereg przerzedzał się w szybkim tempie, z kantyny wychodzili kolejni ludzie i każdy był raczej spokojny. Marcin wciąż nie mógł się domyślić, co się właściwie działo. Idący od kantyny strażnik podszedł do drugiego, stojącego przed szeregami. Poinformowany strażnik powiedział na głos „Wszyscy na literę H utworzyć szereg!” i trzy obecne na peronie osoby wy- pełniły polecenie.

Marcin uznał, że najwyższy czas iść do braci i powiedzieć im, co się dzieje. Trzeba zwijać kram. Zarobek w tej chwili nie miał wielkiego znaczenia, liczył się czas. Podążając w stronę krawędzi peronu usłyszał „Wszyscy na literę I utworzyć szereg!”. Przyspieszył kroku i już po chwili usłyszał dźwięki „My Bonnie” zespołu The Beatles. Przyspieszył i niemal podbiegł do Kacpra.

...

Tak, jak podejrzewał, Kacper zareagował nerwowo, choć powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza. Widać było, że dusi w sobie całą mieszaninę emocji i ledwo może się powstrzymać, aby nie wybuchnąć. Musiał jednak powiedzieć młodszemu bratu, by zakończył grać i poszedł z nimi. Julian wiadomość przyjął z typowym dla siebie spokojem. Marcin położył na ziemi torbę i otworzył. Julian sypnął z futerału zarobek. To było nie do uwierzenia. Co stacja, to większy zarobek. Marcin umiał szybko liczyć i mógł powiedzieć, że za swoje granie jego brat otrzymał tym razem sześćset dwadzieścia nabojów. Po sześćdziesięciu dwóch dla naczelnika, zostanie jeszcze cała masa. Zamknął torbę i zawiesił ją sobie na lewym ramieniu. Była ciężka jak cholera, ale noszony na drugim ramieniu karabin z przedłużonym magazynkiem niemal równoważył jej masę.

Wstał i ruszył z braćmi w stronę szeregów, jeden przy drugim. „Wszyscy na literę J utworzyć szereg”. Chciał przyspieszyć, ale po pierwsze bał się o swoje kości, a po drugie nie chciał zwracać na siebie uwagi. Tymczasem w szeregu ustawiły się dwie osoby. „Zaraz my”, pomyślał Marcin. Miał tylko nadzieję, że znajdzie się jeszcze ktoś z nazwiskiem na tą samą literę, choć wątpił, że mógłby znaleźć się ktoś o nazwisku na literę K, które byłoby wcześniejsze alfabetycznie w ich obecności. Zbliżając się na miejsce przyjrzał się szeregom. Nie zwrócił co prawda wcześniej uwagi na twarzy ludzi stojących w szeregach, ale gotów był powiedzieć, że osób z nazwiskami na litery A i B już tu nie ma. Zaraz przekonał się, że miał rację. Jeden ze strażników powiedział „Cholewnik Roman za mną” i wywołany mężczyzna udał się wraz z wywołującym strażnikiem i jeszcze jednym, w stronę kantyny.

- Wszyscy na literę K, utworzyć szereg! – Zakomenderował jeden z pozostających na miejscu strażników. Marcin wraz z braćmi dostosował się do polecenia, a zaraz potem dołączył do nich jeszcze mężczyzna, którego najstarszy z Kadmeckich ocenił na nieco ponad trzydzieści lat. Tymczasem inny strażnik zaczął przechadzać się w tę i z powrotem wzdłuż jednego boku utworzonych szeregów, gdy inny wziął dokumenty od nich i ruszył w stronę kantyny, by zanieść je naczelnikowi. 

Chodzący wzdłuż boku szeregów strażnik przystawał przy każdym i rzucał obelgę, zawsze inną, zaczynającą się na literę alfabetu. Słowem, które padło przy pierwszym szeregu było „Analfabeci!”, co zdziwiło Marcina, gdyż sądził, że wszyscy na dwie pierwsze litery alfabetu zostali już skontrolowani. Tymczasem strażnik podszedł do drugiego rzędu i krzyknął „Bękarty”. Trzecim rząd usłyszał „Cioty”, a czwarty „Debile”. Słowo „Elementy” mogło zostać właściwie zrozumiane jedynie przez bardziej wykształconych i choć Marcin przyznał, że miało swoją siłę, nie spodziewał się jakiejkolwiek erudycji po tym osobniku. Szósty rząd usłyszał „Fiuty!”. Siódmy rząd oberwał chyba najbardziej. Znajdujące się w nim osoby, dwie kobiety powyżej czterdziestego roku życia i około dwudziestoletni mężczyzna, usłyszeli „Gówno-żercy”. Ci, których nazwisko rozpoczynało się na „H” nie mieli wiele lepiej, albowiem zostali nazwani homosiami. Następne wyzwisko nie było zaskoczeniem, stąd pięć osób nazwanych imbecylami jedynie wzruszyło ramionami. Nie uszło to uwadze strażnika, jednak bawił się tak dobrze, że zignorował reakcję przezwanych osób. Jedna z sześciu osób nazwanych Judaszami zareagowała, zaciskając zęby. Około czterdziestoletni mężczyzna, pierwszy z brzegu od strony strażnika, zacisnął pięści i usta, ale nie zrobił nic więcej.

Kiedy Marcin, Kacper, Julian i około trzydziestoletni mężczyzna usłyszeli, jak zostali nazwani, uznali, że mogło być gorzej. „Kurduple” to nie takie znowu brzydkie słowo. Marcin spodziewał się, że usłyszy „Kutasy” albo „Kurwiszony”. Jeśli ktoś by go spytał o zdanie, powiedziałby, że ten prostacki facet z bronią na ramieniu zwyczajnie go zawiódł. Gdy usłyszał „Lalusie”, uznał, że facetowi chyba kończą się pomysły, bo przecież było dużo gorsze słowo na tę literę. Zaraz potem przyszła kolej na „Łazęgi” i dopiero wtedy Marcin zauważył, że przesunęli się o kilka kroków do przodu. Najwyraźniej bluzgający strażnik spędzał przy każ-dym rzędzie więcej czasu, niż im się wydawało. 

Marcin wychylił się lekko i dostrzegł, że przed nimi zostały tylko trzy rzędy. Nowy naczelnik uwijał się jak w ukropie, od pierwszej chwili dawał przykład swojej kompetencji.

Myśli chłopaka przeszły na kwestię czasu i zobaczył, że jest dopiero południe. Tak wskazywał stacyjny zegar, który działał jako jeden z nielicznych na stacjach poza centrum miasta. Wyglądało na to, że przy odrobinie szczęścia uda im się opuścić to miejsce według planu. W tym momencie przyszedł mu jednak do głowy czynnik, którego nie przewidział. Naczelnik prawdopodobnie wezwie ich pojedynczo, a on nie zamierzał zostawiać braci na długo z tymi strażnikami. Będzie musiał zrobić coś, aby poszli wraz z nim. Kłopoty zaczną się już tutaj, niewykluczone, że dojdzie nawet do rękoczynów, a to byłoby najgorsze. Postawiliby go przed sądem z zarzutem napadu na funkcjonariusza stacyjnego. Według Prawa Podziemi spędziłby w stacyjnej celi co najmniej rok. Kacper i Julian byliby zdani na siebie i mogliby nie przeżyć.

- Pedały! – Powiedział strażnik. Oczywiście. Na literę „P” jest wiele obelżywych określeń, ale on musiał wybrać akurat to.

- Iwerska Łucja – padło z przodu.  Około pięćdziesięcioletnia kobieta ruszyła powolnym, miarowym krokiem w stronę kantyny. Prowadzący ją strażnicy z jakiejś przyczyny nie popędzali jej, co zastanowiło Marcina. Czy było tak przez szacunek do wieku, płci, a może co innego sprawiło, że dwaj uzbrojeni mężczyźni postanowili zachować się w ten sposób? Cokolwiek jednak stanowiło przyczynę takiego podejścia względem kobiety, nie było jego sprawą. W jego rękach leżał los braci i jego własny. Musiał coś wymyślić i to szybko. Zaraz zostanie poproszona pierwsza z siedmiu osób na literę „J”, a wkrótce oni. A właściwie Julian, bo on jest z nich trzech pierwszy alfabetycznie. Tym bardziej musiał coś wymyślić, zrobić coś by poszli razem we trzech. Julian nie da rady rozmawiać z dorosłym sam, być może po rozmowie z Kacprem jeszcze nie do końca zrozumiał rolę naczelnika. Pobyt sam na sam z tym mężczyzną może źle na niego wpłynąć. Poprzedni naczelnik był pijakiem, nowy rozpoczął karierę od zabójstwa. Julian nie może z nim rozmawiać. Pójdą tam razem, całą trójką. Coś wymyśli. Musi coś wymyślić.

- Janikowski Artur! – Gdy tylko to usłyszał, zorientował się, że zaraz kolej Juliana. I znowu: on nie może iść sam. Za żadne skarby nie puści go samego. Jeśli miał coś zrobić, to teraz. Według obliczeń pozostało około pięciu minut, ale nie miał się co oszukiwać. Nic nie wymyśli.

Jednak nagle przyszła pomoc, zupełnie niespodziewanie. Tuż obok niego pojawił się Szymon. Niewiele myśląc Marcin zdjął torbę z ramienia, podał chłopakowi i powiedział „Schowaj to i czekaj na mnie”. Szymon mruknął do niego, wziął torbę i oddalił się. Przysługa za przysługę. Teraz miał wolną jedną rękę, nawet jeśli lekko zdrętwiałą. Jeśli nie znajdzie innego wyjścia, będzie mógł chwycić karabin. To jednak musiała być tylko ostateczność. Miał też kilka innych możliwości, każda jednak wydawała się tak samo zła.

- Kadmecki Julian! – Usłyszał. Chłopiec nie ruszył się. Marcin i Kacper nie zdziwili się, wiedzieli, dlaczego tak się stało. Marcin, niewiele myśląc, spojrzał strażnikowi prosto w oczy i powiedział: Nie.

Strażnik miał żądzę mordu w oczach, jednak opanował się i spytał:

- Co takiego?

- Mój brat nie pójdzie sam – oznajmił Marcin.

- Słuchaj, chłopcze... - zaczął strażnik, ale Marcin nie dał mu dokończyć.

- Nie – powtórzył. – Mój brat ma siedem lat, nie porozmawia ot tak z naczelnikiem. Ja i mój brat idziemy razem z nim.

- Słuchaj, cwaniaczku... – spróbował ponownie strażnik, ale Marcin znów mu przerwał.

- Nie ma mowy. Idziemy razem, albo wcale.

- Nie będziesz mi stawiał warunków – oświadczył zirytowany strażnik. – Zabiorę twojego brata. Porozmawia sobie z naczelnikiem i wróci. Następny w kolejności jest twój drugi brat, a ty na końcu. Ludzie czekają.

- To poczekają. Zresztą, jak pójdziemy całą trójką, będzie szybciej.

- Nie pouczaj mnie, smarkaczu! – Teraz strażnik był naprawdę zdenerwowany. – Myślisz, że kim jesteś?

- Synem pułkownika – wypalił Marcin. Jak się okazało, trafił w dziesiątkę. 

- Coś ty powiedział?!

- Synem pułkownika, dowódcy Dwudziestej Piątej Brygady Powietrznej z siedzibą w Tomaszowie Mazowieckim, poległego przy zamykaniu bram metra.

- Jesteś synem Jarosława Kadmeckiego?

- Zgadza się. – Marcin wypiął z dumą pierś. – Jestem jego synem.

W tym momencie stało się coś, czego Marcin zupełnie się nie spodziewał. Strażnik przeprosił go. Przeprosił całą ich trójkę i wskazał drogę krótkim gestem dłoni. Marcin ruszył pierwszy, następny był Julian, a na końcu, tak jak zawsze, szedł Kacper.

To było po prostu niewiarygodne. Jeśli miał być ze sobą szczery, prędzej pomyślałby, że w najlepszym wypadku dostanie porządne uderzenie w policzek za wywyższanie się. Tymczasem okazało się, że strażnicy, a przynajmniej ten jeden, z którym rozmawiał, natychmiast poczuli do niego szacunek. Wyczytujący imiona i nazwiska wspomniał też, że kiedyś służył pod jego ojcem.

...

Szymon okazał się uczciwym człowiekiem. Nie uciekł z torbą, a Kadmecki po ciężarze poznał, że nawet jeśli ją otworzył, to nic z niej nie zabrał. Tuż przed wejściem do kantyny odzyskał swoją własność. Marcin otworzył drzwi, po czym z godnością wszedł do środka. Naczelnik zdziwił się widokiem aż trzech osób i na dobrą chwilę zaniemówił. W końcu jednak odezwał się i nie był zbyt przyjemny.

- Co to ma znaczyć? Dlaczego przyszliście we trzech?

Marcin bezceremonialnie usiadł naprzeciwko naczelnika i zaczął pewnym siebie głosem.

- Nazywam się Marcin Kadmecki i mam piętnaście lat, a to moi bracia: Kacper i Julian. Julian jest najmłodszy i miał zostać wezwany jako pierwszy, a ma dopiero siedem lat. Kacper jest niewiele od niego starszy, ma tylko dziesięć. Nie mogę pozwolić, aby rozmawiali z panem osobno, nie znają się na wszystkim, co tutaj najważniejsze. Trzy lata temu straciliśmy rodziców. Pułkownik Jarosław Kadmecki, nasz ojciec, poświęcił się, ewakuując  setki Toruńczyków przez jedno z wejść do tego metra. Nasza matka również się poświęciła. Wolała pomóc ojcu, niż zająć się nami i nie mam o to do niej żalu. Gdy oni zamykali bramę od zewnątrz, my robiliśmy to od wewnątrz. Od trzech lat wędrujemy tunelami. Julian codziennie grywa na skrzypcach i dzięki niemu mamy za co kupować jedzenie i picie. Ja zawsze jestem gotów ich obronić i biada temu, kto podniesie na nich rękę lub choćby pomyśli o skrzywdzeniu ich.

Urwał i cały czas patrzył rozmówcy w oczy. Naczelnik milczał przez chwilę, a gdy się odezwał, w jego głosie dało się wyczuć nutkę niepewności.

- Synowie Jarosława Kadmeckiego. Niesamowite.

- Miałem umowę z poprzednim naczelnikiem – powiedział bez ogródek Marcin. – Miałem mu odpalić dziesięć procent tego, co mój brat zarobi, grając na peronie.

Otworzył torbę szybkim ruchem i wyjął z niej dwa trzydziestonabojowe magazynki i dwa naboje luzem. Naczelnik nie zdołał ukryć błysku w oczach.

- Twój brat aż tyle zarabia?

- Bywa różnie, ale ja zawsze wywiązuję się z umowy. I liczę, że opuścimy stację bez problemów. Nie chcemy się tu osiedlać, tylko iść dalej. Dość mamy problemów i ryzyka, by gdziekolwiek zatrzymać się na dłużej. Mam nadzieję, że pan to rozumie.

W tym momencie Marcin pomyślał, że być może posuwa się za daleko. Stawia warunki osobie z o wiele większym autorytetem niż ten, który on sam posiadał. Obawiał się, że chcąc chronić braci, wpadł po uszy, a oni razem z nim. Okazało się jednak, że się mylił.

- Oczywiście – powiedział naczelnik, a w jego głosie Marcin usłyszał nutkę uległości – to zaszczyt gościć synów pułkownika Kadmeckiego. Odwiedźcie nas jeszcze kiedyś.

Naczelnik oddał Julianowi dokumenty. Marcin wstał i powiedział, że rozważy propozycję i wyszedł razem z braćmi z kantyny. Chciał niemal skakać z radości. Nie zauważył nawet, jak do kantyny weszła kolejna osoba. Usłyszał „Zasrańce” – kolejną obelgę od jednego ze strażników. Powtarzał to raz za razem, jak opętany. Na szczęście bracia nie musieli się już przejmować tymi ludźmi.

Kadmecki ujrzał Szymona, więc zamachał do niego ręką, dając znak, by poszedł za nim i ruszył w kąt stacji, gdzie docierało niewiele światła i nie było prawie nikogo. Tam otworzył ostrożnie torbę, a Szymon usiadł obok niego. Zobaczył, jak jego wybawca wręcza mu mnóstwo nabojów.

- Owiń je koszulą i idź do sklepiku z bronią. Kup sobie porządną spluwę.

Szymon przyjrzał się podarunkowi. Ponad trzysta nabojów.

- Nie mogę nosić takiej ilości przy sobie. – wyjaśnił Marcin – nawet jak weźmiesz te, które ci daję, mamy ich za dużo. Potraktuj to jako prezent, a nie dar dziękczynny. Ja pomogłem tobie, ty pomogłeś mnie. Sprawa załatwiona.

Zamknął torbę i wstał, po czym ruszył z braćmi w stronę torów, zostawiając Szymona oniemiałego. W torbie pozostało im pięćset dziewięćdziesiąt trzy naboje, a niedługo pozbędą się kolejnych. Pierwszy raz naprawdę się cieszył z pozbywania się waluty. Oddalił się z uśmiechem.

...

Podchodząc do strażników, usłyszeli „Marzecki Piotr”, zaś strażnicy powiedzieli im, że dalej nie pójdą. Spytani dlaczego, odpowiedzieli, że do końca kontroli nikt nie opuści stacji. Przez chwilę Marcin myślał, żeby już teraz zapłacić za przejście, ale poczuł, że mogą z tego wyniknąć kłopoty, cofnął się więc razem z braćmi.

Szymona nigdzie nie dostrzegł, najwyraźniej po-słuchał za jego rady i udał się kupić broń. Jednak Szymon nie był już teraz jego zmartwieniem. Miał rację, szykowała się gruba akcja, poszukiwali kogoś podejrzanego. Nie miał pretensji do naczelnika, że nie dotrzymał obietnicy. Miał za to pretensję w innej sprawie.

W tej chwili kontrolowano osoby z nazwiskami zaczynającymi się na literę „M”. Przy całej tej zorganizowanej akcji przegapili jednak dwóch mężczyzn, którzy wciąż walczyli na noże. W tej chwili wyglądali na największe zagrożenie, ale wciąż nikt się nimi nie przejmował. Kadmecki w życiu nie widział takiego cyrku.  Jeśli mieli ukrócić tą zabawę, powinni zrobić to natychmiast. Naczelnik najwyraźniej jednak nie przejmował się tymi dwoma szaleńcami, tylko siedział w kantynie i jak skończony biurokrata dokonywał przesłuchań, dając tym samym pokaz swojej niekompetencji. Jeśli jeden z tej dwójki zamorduje drugiego, potem może przyjść mu na myśl zacząć ciachać każdego, kto się nawinie i nawet jeśli strażnikom uda się go powstrzymać, dojdzie do masakry niewinnych ludzi. Wieści o nieudolności nowego naczelnika wyjdą poza stację i zyska ona złą sławę, przestanie również prosperować. Marcinowi i jego braciom życie również jeszcze było miłe i nie chcieli zginąć z rąk któregoś z tych dwóch narwańców. Dobrym pomysłem było pójść do kierownictwa i powiedzieć o sytuacji, ale bardzo możliwe, że kazaliby się nie mieszać i tym razem nie pomogłoby jego pokrewieństwo z nieżyjącym już Pułkownikiem.

- Miłecki Zbigniew.

Wzywano kolejnych, ignorując, że niemal pod ich nosem pojedynkuje się dwóch facetów. W kantynie naczelnik odwalał biurokrację. Była to zwykła fuszerka, przez co narażał innych na śmierć.

Kadmecki już raz zaryzykował i w tej sytuacji mimo wszystko musiał podjąć kolejne niepewne działanie. Ruszył w stronę kantyny i dał braciom znać, aby poszli za nim. Przyspieszył kroku. Dotarł do drzwi kantyny akurat w momencie, w którym poprzedni wezwany wychodził. Naczelnik już miał kazać strażnikowi, aby wezwał kolejną osobę, gdy Marcin wparował do środka głuchy na reakcje pilnujących wejścia i agresywnym tonem poinformował o dwóch mężczyznach i o braku reakcji ze strony strażników. Okazało się, że dowódca stacji nie był jednak głupcem. Co prawda był wcześniej świadkiem bójki, ale sądził, że strażnicy rozdzielili już walczących. Myślał też, że po prostu nikt mu o tym nie zameldował. Od razu zareagował na słowa chłopaka i kazał czterem osobom podkraść się do walczących i ich rozbroić, a następnie przyprowadzić do kantyny. Podziękował Marcinowi, a ten, uspokojony, opuścił pomieszczenie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że gdyby nie jego interwencja walka trwałaby jeszcze nie wiadomo jak długo i że jej konsekwencje byłyby niemiłe. Tymczasem wezwani strażnicy szybko podbiegli do walczących rozdzielili ich i rozbroili. Nie w czterech, ale w sześciu. Byli świetnie zorganizowani i niezwykle szybcy. W pięć sekund było po wszystkim. Porządna, wojskowa robota. Jego ojciec opowiadał o takich akcjach.

Wszystko dobrze się skończyło, ale nie zmieniało to faktu, że nadal nie mogli opuścić stacji. Zegar wskazywał czwartą po południu. Wciąż wzywano osoby z nazwiskiem na literę „M”, a w rzędzie pozostały jeszcze dwie. Kolejne rzędy były różnej długości, ale było to blisko dziewięćdziesiąt osób do sprawdzenia. Czas mijał i działał na niekorzyść braci. Mieli niecałe pięć godzin, jeśli chcieli ruszyć planowo. Jeszcze chyba nigdy nie byli w tak złej sytuacji. Jeśli teraz Kacper zapyta go, co zrobić, nie uda mu się udzielić odpowiedzi, a na pewno nie takiej, jaką by chciał.

- Wszystko w porządku? – Usłyszał. Osoba, która wypowiedziała te słowa, stała tyłem do niego, on jednak doskonale przypasował twarz do głosu. Odwrócił się i okazało się, że miał rację. Przed nim stał Szymon. Na ramieniu miał taki sam karabin, jaki nosił Marcin. Widać dokonał udanego zakupu. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, chłopak powiedział mu, jakie wrażenie w tej chwili na nim robił.

- Świetnie się prezentujesz. Teraz nikt ci nie podskoczy.

- Tak sądzisz?

- Pewnie. Tylko nie kozacz.

- Będę o tym pamiętał. No to na razie.

- Nie możesz opuścić stacji. Nie przepuszczą nikogo, dopóki kontrola nie dobiegnie końca. Dopiero rozwiązali bajzel z tamtą dwójką.

Szymon wyglądał, jakby miał zacząć się pocić. Kolejny dowód na to, że należał do słabych. Niewykluczone, że nie będzie w stanie posłużyć się tą spluwą. Prawdopodobnie nawet ze zwykłym rewolwerem miałby problem. Typowy tchórzliwy dzieciak. W ciągu całego życia Marcin spotkał wielu takich i był pewien, że to nie będzie ostatni raz.

- Pójdziemy razem? – zaproponował Szymon.

- Nigdzie z nami nie idziesz. Chyba dałem ci to jasno do zrozumienia? Nie mógł uwierzyć. Koleś był nie tylko nierozważny, ale i tępy.

Ręce Szymona, wyciągnięte lekko do przodu, w obronnym geście, zdawały się trwać bez ruchu w nieskończoność, choć w rzeczywistości minęło nie więcej niż kilka sekund. Obrazu kompletnie nierozgarniętej osoby dopełniłyby tylko rozpaczliwe słowa „Zaraz zginiemy”, albo „No to już po nas”, jednak póki co panowało milczenie. Marcin nie chciał czekać, aż usłyszy taki tekst, ale i nie zamierzał się wtrącać.

- Idziemy coś zjeść – zadecydował. – Ty też powinieneś, ale trzymaj się z dala od nas.

...

Siedzieli w stołówce i jedli jajka, biedniejsi o czterdzieści pięć nabojów. Nie czuli się najlepiej. Chcieli wrzucić na ząb coś więcej, ale nie to było najgorsze. Minęło wpół do piątej po południu, a oni wciąż tu tkwili. Mogli się najeść, ale sprawdzano teraz dopiero osoby z nazwiskiem na literę „R”. Bracia czuli, że na samym sprawdzeniu wszystkich przebywających na stacji się nie skończy. Naczelnik może zechcieć wezwać niektórych ponownie, a do tego pewnie ze stacji będą wypuszczać powoli, być może również w kolejności alfabetycznej. Do kantyny nie zamierzał iść. Jakiekolwiek rozmówienie się z władzami stacji, nawet najspokojniejsze, nie wchodziło w grę. Marcin widział już takie rzeczy. W niemal identycznej sytuacji przybysz, który trzy razy władował się do kantyny, stał się persona non grata. Brakowało jeszcze tylko, żeby Szymon przyleciał do niego z wyrazem twarzy mówiącym „Mamusiu ratuj!”.

- Syfy! – Rozległ się głos obelżywego strażnika. – Słuchajcie, syfiaste przybłędy, teraz przyszła kolej na was. Pójdziecie teraz w kolejności alfabetycznej do naszego dowódcy, który skontroluje was z góry do dołu. Przed nim niczego nie ukryjecie. Dowie się o was wszystkiego, po-wiecie mu wszystko jak na spowiedzi, nawet jeśli nie chcecie. I nie próbujcie uciekać, bo nie macie dokąd.

Strażnik perorował w najlepsze, ale Marcin już go nie słuchał. Istotne było to, że kontrola wcale nie posunęła się do przodu. Osób z nazwiskami na literę „S”, „Ś”, „T”  i „U” było od dziesięciu do dwunastu w każdym szeregu, to zaś oznaczało co najmniej trzy godziny kontroli, a potem zostały jeszcze rzędy na „W”, „Z”, „Ź” i „Ż”. Dwa ostatnie rzędy były najkrótsze, każdy liczył po trzy osoby. Łącznie prawdopodobnie około pięciu godzin czekania. Jeśli nie wynikną żadne dodatkowe utrudnienia, opuszczą stację nie wcześniej niż o dwudziestej pierwszej trzydzieści.

Nie ma co, mamy przegwizdane, pomyślał Kadmecki.

...

Pomylił się, ale niewiele, bo już druga osoba na literę „S” najpierw przesiedziała w kantynie pół godziny, a potem została z niej wyrzucona i skopana do nieprzytomności. Nie wiedział, co dokładnie zaszło, ale podejrzewał, że albo ten człowiek za bardzo się stawiał, albo znaleźli kogo szukali i postanowili brutalnie się z nim rozprawić. Dopiero minutę po zabraniu ciała, co również nie nastąpiło od razu, zaczęto ponownie przyjmować kolejne osoby na przesłuchanie. Pozostało mu albo się odciąć, albo, starając się zjeść ze smakiem, rozdzielić uwagę i pilnować, czy nic im w tej chwili nie może zagrozić. Chętnie by nawet z kimś pogadał.

I nagle ktoś przysiadł się do nich, zajmując ostatnie wolne miejsce. Przed sobą postawił parującą grzybową herbatę z aromatem alkoholowym. Najwyraźniej barman przyprawił ją jakąś pochodną wódki. Dla braci nie był to przyjemny zapach, ale stanowił przynajmniej pewną nowość. Wiedzieli o takim napoju już wcześniej, ale jeszcze nigdy się z nim nie zetknęli.

Mężczyzna, siedzący vis a vis Marcina, wyglądał na nieco ponad czterdzieści lat. Był barczysty, miał przenikliwe, niebieskie oczy, długie, kręcone, ciemnobrązowe włosy i zupełnie niepasującą do reszty niemal grobową cerę. Wpatrywał się w chłopaka z uwagą, ale nie nachalnie. Milczał przez dłuższą chwilę, pociągając krótkie łyki ze szklanki w koszyczku. W końcu odezwał się do Marcina, a słowa, które wypowiedział, bardzo go zaskoczyły.

- Próbowałeś tego kiedyś, chłopcze? Jeśli nie, to śmiało. Postawię ci kielicha.

- Dlaczego miałbym przyjąć pańską propozycję? – Marcin nie był w stanie ukryć zainteresowania.

- Tak dla towarzystwa – odpowiedział spokojnie mężczyzna.

- Myśli pan, że komu stawia? – Kadmecki poczuł się mocno podirytowany. Czuł, że musi się powstrzymać, by nie zrobić niczego głupiego.

- Coś sugerujesz, chłopcze? – Mężczyzna wyglądał na niezadowolonego.

- Po prostu dziwię się, że siada pan przy stole z trzema niepełnoletnimi i bezceremonialnie proponuje alkohol jednemu z nich. Mam mówić dalej?

- Spokojnie, chłopcze – mężczyzna starał się brzmieć pojednawczo. – Po prostu chciałem być uprzejmy, by odpowiednio zacząć rozmowę z przypadkową osobą.

- Więc się panu nie udało. Rozumiem, że niecierpliwi się pan tak samo, jak wszyscy, którzy przeszli już dziś kontrolę, ale nie chcę żadnego spoufalania. Mam nadzieję, że się rozumiemy.

- Jasne, chłopcze – odrzekł spokojnie mężczyzna. – Wszystko w porządku?

- Tak – zapewnił go Marcin. - Pozwoli pan jednak, że to ja postawię panu kolejkę.

Mężczyzna wytrzeszczył oczy. Nikt dotąd nie złożył mu takiej propozycji, a tym bardzie zaskoczyło go, że zrobił to nastolatek, którego sam do siebie zniechęcał. Marcin sam nie wiedział, czemu to zrobił, ale słowo się rzekło.

Gdy nieznajomy zagłębił się w myślach, Kadmecki po omacku otworzył trzymaną na kolanach torbę, wyjął dwa magazynki do karabinu maszynowego i zamknął torbę. Gdy mężczyzna wrócił myślami do miejsca, w którym się znajdował, musiał przetrzeć oczy. Tuż przed nim leżały dwa pełne magazynki. Sześć dych.

- Niech pan weźmie dla siebie ile tylko starczy – rzekł pogodnie Marcin.

- Ja...nie wiem, co powiedzieć – nieznajomy był w kompletnym szoku.

- Niech pan nic nie mówi i kupi sobie tyle, na ile panu starczy – powtórzył chłopak.

Mężczyzna uśmiechnął się nieśmiało, wziął magazynki i poszedł w stronę baru. Po chwili wrócił, niosąc po dwa kubki w jednej ręce. Postawił je ostrożnie i usiadł.

- Hojny z ciebie człowiek, chłopcze – powiedział. – Skąd masz tyle kasy?

- Wybaczy pan, ale to już moja sprawa.

Znów mieli mniej niż czterysta nabojów. To dobrze, pomyślał Marcin. Odpowiednią średnią na jeden dzień nie powinno być więcej niż trzysta. Przez całą tą aferę z zabójstwem starego naczelnika pozostali tu dłużej, przy okazji pozbywając się większości majątku.

- Urynały! – Marcina dobiegł głos strażnika.

Facet perorował dalej, a chwilę później inny strażnik zawołał pierwszą osobę z rzędu, który utworzyły osoby z nazwiskami na literę „U”. Chłopak odsunął te myśli od siebie i spojrzał na mężczyznę, który wypijał właśnie drugi kubek grzybowego pseudo-alkoholu. Ten koleś jednak nie wyglądał na ani trochę nawalonego. Postawił kubek na stoliku i sięgnął po następny, głośno przy tym bekając. Przeprosił, podniósł kubek do ust, przechylił i upił łyczek, po czym, wciąż z kubkiem w powietrzu, powiedział:

- Za nowy świat!

Marcin pomyślał, że gość zwariował. Pić za życie w metrze? To się w pale nie mieściło. Musiał być naprawdę nieźle walnięty. Jednak, póki co, nie zrobił im krzywdy. Chłopak poniewczasie pomyślał, że dawanie w prezencie tylu nabojów nieznajomemu, groźnie wyglądającemu typowi, nie musi wcale wyjść na dobre. Nachylił się do Kacpra i powiedział „Znikamy stąd”, a Kacper pochylił się do Juliana, po czym cała trójka, powoli i ostrożnie wstała. Marcin poprowadził ich spokojnym krokiem w stronę kantyny. Wiedział, że wciąż trwają przesłuchania, ale czuł, że musi zgłosić naczelnikowi, co zobaczył. Ten facet był niepewny i może to jego szukali. Powoli kierował się do bazy kierownictwa i robił wszystko, by nie budzić podejrzeń. Gdy w końcu dotarł na miejsce, zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka, a Kacper i Julian weszli wraz z nim. Naprzeciwko naczelnika siedział około trzydziestoletni blondyn, który najwyraźniej zaczynał się garbić. Marcin nie chciał tracić czasu, więc od razu przeszedł do rzeczy.

Naczelnik wysłuchał go ze spokojem, kazał stojącemu najbliżej strażnikowi go zastąpić i wyszedł, a Kadmeccy za nim, by wrócić do baru, nie budząc podejrzeń. Uznawszy, że zeszli strażnikom z oczu, zawrócili i skryli się za trzema innymi. Dowódca stacji przywołał do siebie dwóch podwładnych i ruszył do barowego stolika. Po chwili jednak zmienił zdanie i zawrócił. Musiał zająć miejsce za biurkiem, by budzić szacunek od pierwszej chwili. Gdy już był wraz ze strażnikami i podejrzanym w środku, bracia podeszli do drzwi kantyny i zaczęli nasłuchiwać.

- No proszę, kogo my tu mamy? – Powiedział najwyraźniej zadowolony naczelnik. – Do celi z nim.

Chwilę później przez drzwi wyszedł nieznajomy. Ręce miał skute za plecami i był pilnowany przez dwóch uzbrojonych strażników.

- Wiem, że tam jesteś, Marcin – powiedział naczelnik. – Wejdź.

Marcin dał znać braciom, by na niego poczekali i wszedł do środka, po czym usiadł na wolnym krześle.

- Muszę ci podziękować – zaczął Gosiński. – Bardzo się przysłużyłeś całemu metru. Wypatrzyłeś poszukiwanego seryjnego mordercę.

- Więc to był Michał Plichta? – Marcin nie potrafił ukryć zdziwienia, zastanawiając się jednocześnie, jak mógł nie poznać człowieka z plakatów, które napotkał na niektórych stacjach.

- Dokładnie - odpowiedział szef stacji. Nie dodał co prawda: „Nie rozumiem jednak, jak mogłem nie rozpoznać tego typa”, ale Marcin wyczytał to z jego oczu.

- Ten sam facet, który zabił czternaście osób na czterech stacjach? – Spytał.

- Zgadza się. Nakaz wystawiono pół roku temu, a ty ledwie pięć minut temu podałeś go nam na złotej tacy.

- I co teraz? – dopytywał się Marcin.

- O niego już się nie martw – powiedział naczelnik. – Teraz pozostaje jeszcze, co mogę zrobić dla ciebie i twoich braci.  Co prawda za pomoc w jego ujęciu wyznaczono dwieście nabojów nagrody, ale wam ta nagroda raczej się nie przyda. Możesz za to prosić, o co chcesz.

- Chcę, byśmy mogli spędzić na stacji noc bez uiszczania opłaty lokomocyjnej – Marcin nie owijał w bawełnę. – I, jeśli to możliwe, proszę o pozwolenie, aby Julian mógł zagrać jutro bez opłaty. Gdy tylko uznam, że wystarczy nam gotówki na dalszą podróż, ruszymy dalej.

Pomyślał, że przesadził, ale naczelnik zgodził się bez wahania, a żaden mięsień twarzy nawet mu nie drgnął. Natychmiast wypisał odpowiednie rozporządzenie i powiedział, któremu strażnikowi ma je okazać. Dodał jeszcze, by uważali na siebie, bo może być więcej typów takich jak ten, którego właśnie przyskrzynili. Marcin podziękował i wyszedł, po czym ruszył szukać wskazanej osoby. Pomyślał, że lepiej być nie mogło. W chwili obecnej mieli przy sobie około trzystu nabojów. Jeśli strażnicy, którzy pobiorą od nich opłatę, gdy będą opuszczali stację wezmą tyle samo, co ci, którzy wpuścili ich na jej teren,  stracą pewnie dwadzieścia nabojów. Julian na najbliższej stacji w kilka godzin zarobi co najmniej trzysta, a potem nie będą się zatrzymywać aż do stacji Bank Rubinkowo, gdzie ulokują sporą część zarobionych pieniędzy, gdy tylko jego brat skończy grać swój koncert, a naczelnik dostanie opłatę za pozwolenie na występ. Ruszą dalej, mając mniej więcej  trzysta nabojów. Kolejne kwoty będą odkładać na innych stajach, ale tylko na tych godnych zaufania.

Podszedł do wskazanego strażnika i przekazał mu pismo, ten zaś pokiwał głową i pokazał duży namiot, a następnie oddalił się. Chłopak odetchnął, po czym spojrzał na zegar. Było po wpół do siódmej wieczór.

- Wywrotowcy! – Wrzasnął obelżywy strażnik.  Wciąż chodził wzdłuż rzędów i wymyślał nowe wyzwiska. – Myślicie, że kogokolwiek tu obchodzicie? Gdyby to ode mnie zależało, odesłałbym was pod bronią na powierzchnię. Co tu w ogóle robicie? Macie szczęście, że mam swoje rozkazy, inaczej dawno już byście wszyscy zdychali na górze.

- Walczewska Ada – powiedział inny strażnik. Wezwana kobieta, starsza pani powyżej siedemdziesiątki powoli podreptała w towarzystwie dwóch strażników we wskazanym kierunku, a obelżywy funkcjonariusz perorował dalej. Marcin już go nie słuchał. Powoli robiło się późno i pomyślał, że przesłuchania potrwają aż do ciszy nocnej, na skutek czego nikt aż do rana nie opuści stacji.

Sprawdzanie osób z nazwiskiem na literę „W” trwało bardzo długo. Bracia zaczęli się rozlokowywać w namiocie. Kacper i Julian pozostali w środku, a Marcin z karabinem na ramieniu stał na zewnątrz. Najbliżej niego krążyło pięciu strażników, gotowych w każdej chwili zareagować. Od chwili, gdy złapano mordercę, podwojono straże. Nie wiedzieli, czego mogą się jeszcze spodziewać, więc powzięli odpowiednie środki bezpieczeństwa. Marcin rzadko kiedy w ciągu ostatnich trzech lat widział tak dobrą organizację sił zbrojnych stacji metra poza centrum miasta, Uniwersytetem i Lotniskiem Bielany.

- Wyżykowski Piotr – powiedział strażnik. Marcin nie spojrzał w stronę szeregów, lecz raz jeszcze zerknął na zegar. Wpół do dziewiątej. Może uwiną się do ciszy nocnej, a może nie. W każdym razie przed dziewiątą z braćmi stacji nie opuści, to było już pewne. Dobrze, że dostali namiot za darmo. Na wszelki wypadek poczeka, jak się sytuacja rozwinie i do namiotu wejdzie tuż przed dwudziestą drugą.

Jego rozmyślania przerwał najwyraźniej zniecierpliwiony strażnik.

- Do środka, szczylu! – Krzycząc, pchnął Marcina na płótno. – To, że masz darmowy namiot, nie oznacza, że możesz tutaj sterczeć.

Miło było, ale się skończyło, pomyślał Marcin i wyrażając swoje niezadowolenie poprzez ociąganie się, wszedł do namiotu.

- Głupi szczeniak – strażnik powiedział to cicho, ale tak by można go było usłyszeć. Marcin zacisnął pięści. Gdyby nie to, że posiadał coś w rodzaju ojcowskiego instynktu, wyszedłby teraz na zewnątrz i przyłożył żołnierzykowi od siedmiu boleści. Facet pewnie całe swoje podziemne życie spędził na tej samej stacji. W dupie był i gówno widział. Dla Marcina nawet powiedzenie mu do słuchu było poniżej godności.

Dochodziła dwudziesta druga, a naczelnik stacji wezwał Zylewicza. Wszystko wskazywało na to, że sprawdzani nie opuszczą stacji aż do rana, bo zaraz miała się zacząć cisza nocna. Przesłuchiwanie w jej trakcie zgodnie z prawem wiązało się z wniesieniem odszkodowania w postaci dziesięciu nabojów. Z kolei wolnych namiotów było niewiele, na skutek czego blisko dziewięćdziesiąt procent sprawdzanych będzie musiało spać na peronie. Udało się załatwić dla wszystkich nocujących na zewnątrz kołdry albo koce, jednak poduszki stanowiły luksus, za który trzeba było dopłacić, na to zaś mogła pozwolić sobie ledwie garstka przechodniów.

Każda z tych osób prędzej czy później zasnęła. Poza jedną. Marcin leżał w śpiworze, z rękami złożonymi pod głową i wpatrując się w dach namiotu. Czuł beznadziejność sytuacji. Wiedział, że opuszczą tę stację, ale był pewien, że będzie gorzej, niż do tej pory.

Zapłakał w duchu. Stracił  niemal wszystko. Rodziców. Przyjaciół. Dawny świat. Zostali mu tylko jego młodsi bracia, których kochał nad własne życie, a Dalii być może już nigdy nie zobaczy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz