Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział piąty

 

PODRÓŻ I BANK

 

Czwartek, 13 marca 2036, 6:04, 1099 dzień wędrówki

 

Po jak zwykle nieprzespanej nocy, Marcin wstał i wyszedł przed namiot. Od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Przeszedł kilka kroków w stronę kantyny i przedarł się przez niewielką grupkę cywili. Zobaczył dwanaście innych osób w szeregu pilnowanym przez ośmiu strażników. Od razu się domyślił, że znaleziono cały tuzin ludzi, którzy okazali się niebezpieczni bądź wymagający kolejnego przesłuchania.

Zerknął na zegar i odczytał godzinę. Uznał, że lepiej zrobi, jeśli od razu wróci do namiotu, skoro nie chciał za długo stać w kolejce. Co prawda byłaby to jedynie strata czasu, ale lepiej, żeby był przy braciach tak często, jak się da. Kacprowi męskości przydaje fałszywa pewność siebie spowodowana noszeniem broni, a Julian, który dopiero zaczął sobie przyswajać zasady nowego świata, ma swoją muzykę, która wciąż stanowi jego ucieczkę. Fakt, że się kochają, jest ostatecznie w ich przypadku sprawą drugorzędną. Bez pełnego samozaparcia starszego brata o umyśle genialnego stratega niewiele by zdziałali. A fakt, że rozstał się z Dalią na nie wiadomo jak długo, tylko pogarszał sprawę.

Obaj jeszcze spali, więc nie zamierzał ich budzić. Potrzebowali dużo snu. Przespali już osiem godzin, ale powinni odpocząć nieco dłużej. Gdyby teraz wstał, to po wyjściu z namiotu i przejściu i kilku kroków upadłby i najpewniej trafił do lazaretu, a nie mógł ich zostawić. Z drugiej strony ciekawe, że od chwili zamknięcia wejścia do metra zawsze na noc siadał i przysypiał tylko na chwilę, a mimo to był wypoczęty i gotowy do działania, a teraz, choć leżał płasko na miękkim podłożu, nie zmrużył oka. Chętnie zwaliłby to na karb tęsknoty za Dalią, ale to było po prostu głupie. Mimo wszystko mocno stąpał po ziemi i każdy dzień na dole, każdy krok w tunelu, każde niespodziewane przeżycie, które jeszcze do niedawna obracał na swoją korzyść, dodawało mu sił. Teraz czuł się zagubiony i sam do końca nie wiedział, dlaczego.

Nagle przyszło mu do głowy, że wykorzystuje Juliana. W końcu to jego granie na skrzypcach było ich źródłem zarobku. On sam nie robił nic, poza byciem ochroniarzem. I dopiero teraz to dostrzegł. Czemu nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi? Być może Rymarski miał rację, nazywając go darmozjadem. Wszak nie robił nic poza trzymaniem spluwy i rozmawianiem z naczelnikami stacji, by ostatecznie odpalić im część zarobku brata. Słyszał, że nie tylko jego brat koncertował, robili to także ludzie dorośli, mający większe doświadczenie i sami negocjowali stawki. On zaś zgrywał twardziela, na czas rozmowy opuszczając swoich braci. I coraz bardziej rajcowało go to, że w ciągu ostatnich dni jego brat bije rekord zarobkowy.

Czy to czyniło go również egoistą? Nie, tego nie mógł sobie zarzucić. Przecież dbał o nich. To on powiedział Julianowi, że ma grać. Dla jego brata było to nie tylko źródło zarobku, ale także, jeśli nie przede wszystkim, oddawanie się swojej pasji, kontynuowanie tego, czemu niemal bez reszty oddał się już na powierzchni. Pozwolił swojemu bratu na wyrażanie siebie. Przy okazji chłopiec zarabiał na ich utrzymanie, a Marcin czuwał. Jeśli ktoś robił niewiele, to raczej Kacper, bo on tylko stał z ukrytym pistoletem, którego pewnie i tak bał się użyć. I znowu pojawia się ten element z bronią: mało prawdopodobne, że Kacper strzeliłby, gdyby jego zabrakło.

Czemu w ogóle zebrało mu się na takie filozofowanie? W tym świecie liczyło się tylko to, aby przetrwać, on zaś mógł zapewnić to swoim braciom. Nie był to czas na jakiekolwiek inne myśli.

Nagle usłyszał hałas i zobaczył, jak namiot drga. Ktoś uderzał blisko zamka. Musiał zachować spokój. Teatralnym szeptem zapytał „Kto tam”. W odpowiedzi usłyszał „Pobudka!”.

Lekko rozpiął namiot. Wiedział, która jest godzina i już postanowił, że na razie nie obudzi braci, zdecydował więc się postawić. Nie zamierzał jednak zdradzać się, że wychodził. Strażnik chyba o tym nie wiedział, zaczął więc od pytania o godzinę.

- A co cię to? – Odburknął strażnik.

- Chcę wiedzieć.

- Kwadrans po szóstej – facet był nie w humorze.

- Nie – zadecydował Marcin.

- Co „Nie”?

- Nie wstajemy – Wyjaśnił chłopak, choć podejrzewał, że jego rozmówca i tak wie, o co mu chodziło.

- To nie podlega dyskusji. Cisza nocna minęła piętnaście minut temu.

- Moi bracia chcą pospać – Oznajmił Marcin. - Przed siódmą nie wstaną.

- Nie fikaj, chłopcze! – Strażnik był w najlepszym razie zirytowany. – Dostaliście namiot za frajer. Dość spania!

- Budź pan innych – Marcin nie ustępował, czując, że coraz bardziej drażni rozmówcę. – Moi bracia jeszcze pośpią.

- Uważaj chłopcze, bo jak tam wejdę...

- To co? Ciekawe, co powie naczelnik, kiedy dowie się, że podniósł pan rękę na synów pułkownika Jarosława Kadmeckiego.

Strażnik nic nie powiedział. Marcin zapiął suwak. Usłyszał wyraźnie kroki oddalającego się mężczyzny. Już drugi raz wykorzystał tożsamość zmarłego ojca i jeśli miał być ze sobą szczery, było mu z tym źle. Musiał uważać, bo prędzej czy później taki numer nie przejdzie. Zresztą samo wspominanie jego nazwiska w obecności nieznajomych mogło być na dłuższą metę nie tylko nieprzydatne, ale i niebezpieczne. Kto wie, czy gdzieś pod ziemią nie ma kogoś, kto miał zatargi z jego ojcem i pragnie zemsty.

            Z zamyślenia wyrwał go szelest śpiwora. Kacper właśnie się obudził. Usiadł, wysuwając się do pasa. Swoim zwyczajem głośno ziewnął, jednak nie obudził Juliana. Powiedział Marcinowi „Dzień dobry” i spytał o godzinę. Marcin odpowiedział, a średniemu z Kadmeckich nieco wcześniejsza pobudka najwyraźniej nie zrobiła różnicy. Wyglądał na wyspanego jak nigdy. Z kolei Marcin poczuł się nieswojo, nie czując o wczesnej porze głowy Juliana na swoich nogach. Zresztą czuł się tak przez całą noc, tylko skupił się na czym innym. Teraz zaś to uczucie wróciło i zadziałało bardzo silnie na jego psychikę. Musiał się wziąć w garść, inaczej wszystko się posypie. Przez blisko trzy lata działał według planu nie po to, by nagle wszystko zepsuć.

- Nie zgubiłeś spluwy? – Spytał. - Mam nadzieję, że skradziony magazynek też masz przy sobie.

- Oczywiście – obruszył się Kacper. – Za kogo mnie masz?

- Powiedzmy, że mam siebie za starszego, przezornego brata.

- Niech ci będzie – uciął Kacper. Nie zamierzał prowokować kłótni, zwłaszcza z kimś, kto się o niego troszczył.

- Co będzie z tym mordercą? – to pytanie było tak nie-spodziewane, że Marcina niemal zatkało.

- Naczelnik powiedział że, nie musimy się tym martwić.

- Ale ja chcę wiedzieć – nie ustępował Kacper.

- Prawdopodobnie już nie żyje – Marcin uznał, że nie ma po co kłamać. – W najlepszym razie otrzymał szybki, sprawiedliwy proces. Dla takich jak on nie ma miejsca na świecie.

- To zrozumiałe.

            I kolejna reakcja, której Marcin zupełnie się nie spodziewał. Kacper najwyraźniej dojrzewał szybciej, niż on był w stanie to sobie wyobrazić. Cóż, w tych warunkach i spędzeniu pierwszych lat swojego życia u boku żołnierza, to ostatecznie nic dziwnego.

Sięgnął do torby z nabojami i odliczył sto dwadzieścia, po czym upchnął je po kieszeniach kurtki. Minęły trzy dni od czasu zakupu trzech kompletów bielizny i był już najwyższy czas ją zmienić. Ostatecznie po opuszczeniu stacji, jeśli nie liczyć gotówki, którą zarobi Julian dziś rano, zostanie im ze sto sześćdziesiąt nabojów. Jakie były szanse na to, że jego brat pobije dziś kolejny rekord? Myślał przez chwilę i uznał, że raczej zerowe. Nie trzeba było pomagać Szymonowi, mieli by wtedy więcej zapasów. Jednak gdyby nie odwdzięczył się tamtemu chłopakowi, również czułby się źle.

            Dość, tu i teraz chodzi o przetrwanie ich trójki – jego braci i jego samego. Nikt inny się nie liczy.

            Strażnik mocno trącił kolbą karabinu sąsiedni namiot.

- No, nie śpimy! Chyba nie chcecie przechodzić kolejnej kontroli?

- Spokojnie, już wstajemy – rozległ się w odpowiedzi głos jakiegoś mężczyzny. Jeśli Marcin miał zgadywać tylko po brzmieniu, powiedziałby, że człowiek z sąsiedniego namiotu ma jakieś trzydzieści lat i że jest nieco tchórzliwy. Po tym, co powiedział, wnioskował, że ma do czynienia z osobą żonatą, podróżującą z rodzeństwem. A może był to ojciec rodziny. W kwestii słuchu rzadko się mylił. Była to jeszcze jedna konieczna rzecz, którą musiał opanować, by on i jego bracia mogli przeżyć. Zawsze najpierw pojawiał się głos i nawet najmniejszy jego element mówił mu, czy osoba, która coś mówi, jest godna zaufania. Kontakt z tą, którą usłyszał, raczej ni przyniósłby nic korzystnego. Nawiązując bliższą znajomość, w najlepszym razie wpakowałby ich trójkę w kłopoty. Co do Szymona, wciąż jeszcze nie był pewien, czy może mu zaufać. Jeden dobry uczynek o niczym nie świadczył.

Kacper raz jeszcze spytał o godzinę. Marcin w odpowiedzi spytał, czy aż tak mu śpieszno. Gdy Kacper odparł, że owszem, Marcin przypomniał mu, że Julian powinien jeszcze trochę pospać. Zawsze kładł głowę na jego nogach, a teraz miał o wiele lepsze warunki i powinien wykorzystać każdą minutę. Zresztą uśmiech na ustach śpiącego wręcz nakazywał, aby mu nie przeszkadzać. Powiedział więc jeszcze, że wychodzi po bieliznę na zmianę i opuścił po cichu namiot. Miał nadzieję, że podczas jego nieobecności nic się nie stanie. Przestrzegł więc brata dwukrotnie, aby nie odpowiadał na potencjalne zaczepki ze strony strażnika. Liczył, że w pięć minut, przez które zamierzał pójść do straganu z ubraniami, kupić co trzeba i wrócić, nic się nie stanie. Kacper odburknął, że będzie uważał, więc wyszedł i szybkim krokiem skierował się w stronę właściwego stoiska.

...

Gdy ustawili się we właściwym miejscu i Julian zaczął grać, stała się rzecz niesłychana. Na dźwięki klasycznych seriali z lat dziewięćdziesiątych, wszyscy znajdujący się w pobliżu zaczęli sypać nabojami do futerału. W szybkim tempie schodzili się też nowi i nie skąpili amunicji. Po godzinie młody geniusz uzbierał siedemset dziesięć nabojów. Na prośbę skołowanego brata zakończył swój występ.

            Pozbierali do torby zarobek. W chwili obecnej mieli w torbie aż osiemset dziewięćdziesiąt nabojów, więc Marcin uznał, że nie oddać dziesięciu procent naczelnikowi byłoby nie w porządku. Po załatwieniu sprawy i opuszczeniu stacji, zostało im w zapasie siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć, które bardzo ciążyły. Swoje kroki skierowali więc do banku mieszczącego się na stacji Jowisz,. Na powierzchni przed nalotem znajdowały się po jednej stronie pawilon Biedronka, a po drugiej „Jowisz”, nazywany za czasów komunizmu właśnie „Kryzys”. W budynku od strony Biedronki znajdował się kompleks, gdzie dawniej na piętrze znajdowała się siedziba kierownictwa Spółdzielni Mieszkaniowej „Rubinkowo”, a na dole między innymi Bank PKO.BP. W części stacji znajdującej się poniżej dawnego banku, stworzono nowy bank, gdzie ludzie zakładali konta i odkładali swoje naboje, najczęściej w znajdującym się na niższym poziomie skarbcu. Niższe kwoty umieszczali w skrytkach depozytowych i z takiej opcji zamierzał skorzystać Marcin.

            Następnym przystankiem w drodze do banku była dla braci stacja Kolankowskiego, pod którą przed atakiem nuklearnym znajdowała się pętla autobusów linii 22 i 31. Miała niewielki obszar, była zapuszczona, oświetlona też była nie najlepiej. Szybkim marszem dotarli tam w kwadrans, choć Marcin podejrzewał, że przed atakiem bombowym dotarliby tam jeszcze szybciej. Bracia nie zatrzymali się tam po to, by najmłodszy z nich mógł dać koncert, bo i tak mieli już za dużo gotówki. Na tej stacji mogli wynająć drezynę. Nie było to jedyne takie miejsce w metrze, ale jedno z niewielu na całym osiedlu. Ze stacji „Jan” również odjeżdżały drezyny i kursowały w obie strony, ale były to pojazdy służbowe, przewożące stacyjnych żołnierzy, dyplomatów i osoby, które w pierwszych dniach wyrobiły sobie kartę VIP, a tych było zaledwie kilka. Drezyny przybywały też w nagłych wypadkach, takich jak wczorajszy.

Gdy płaciło się za grupę do trzech osób, kierowca brał sto nabojów za przejazd. Jeśli zaś płaciło więcej osób (do sześciu góra), najczęściej indywidualnie, kierowca brał za kurs do stu osiemdziesięciu nabojów, po trzydzieści od osoby. Często trzeba było czekać, albowiem nawet po uiszczeniu zapłaty, przewoźnik szedł często coś zjeść albo załatwić inną sprawę. Bywało, że wracał dopiero po godzinie, albo i później.

Po wkroczeniu na peron braciom zostało siedemset osiemdziesiąt dziewięć nabojów. Marcin dopiero teraz pomyślał, iż znacznie pomylił się w swoich obliczeniach i być może, gdy już dotrą na miejsce, Julian znów będzie musiał zagrać, aby zostało im dość gotówki na dalszą podróż. W najlepszym wypadku zapłacą dziewięćdziesiąt nabojów plus jakieś piętnaście, gdyż osoby opuszczające stację środkiem lokomocji płaciły więcej niż wtedy, gdy przechodziło się przez wejście na jej teren pieszo. Kolejne opłaty lokomocyjne, kolejne środki dla utrzymania stacji.

            Piętnaście minut przed godziną ósmą Kadmeccy udali się wynająć drezynę. Mężczyzna, który pośredniczył między podróżnikami a kierowcą pojazdu drzemał z pustym kubkiem. Po zapachu Marcin mógł powiedzieć, że znajdowało się w nim wcześniej wódkopodobne coś. Opary płynu docierały do jego nosa wyraźnie, mimo iż pośrednik miał zamknięte usta. Chłopak nie zamierzał czekać, chociaż prawdopodobieństwo natychmiastowego wyruszenia było równe zeru. Im szybciej, tym lepiej. Dotknął lekko ramienia mężczyzny i lekko nim potrząsnął.

- Proszę pana, - zaczął niezbyt cicho, ale i niezbyt głośno – proszę się obudzić.

            Śpiący osobnik zareagował natychmiast. Otworzył oczy, wyjął pistolet zza paska i podetknął go Marcinowi pod nos. Przez sekundę mierzyli się wzrokiem. Zastygłszy z bronią w ręce, mężczyzna spytał agresywnie:

- Coś za jeden?!

Marcin o mało nie wpadł w panikę. Dwa razy głęboko wciągnął i wypuścił powietrze, przywołując się do porządku. Nie oderwał wzroku od człowieka, który zdążył już dmuchnąć w niego sporą dawką oparów substancji alkoholopodobnej.

- Jestem przechodniem – odpowiedział rzeczowo, prostując się. – Jestem tu z braćmi. Chcemy wynająć drezynę.

- Drezynę, powiadasz? – Zaciekawił się mężczyzna. – A po co wam drezyna?

- A do czego służy drezyna? – Marcin odpowiedział pytaniem. – Chcemy dotrzeć do celu podróży, to wszystko.

- Dokąd chcecie się dostać? –Rozmówca nie skomentował tego, co powiedział Kadmecki, jednak w tonie swojej wypowiedzi przemycił niezadowolenie.

- Do „Kryzysu”. – Człowiek przy okienku był dużo starszy od Marcina, zrozumiał więc słowo „Kryzys” we właściwym kontekście. Kadmecki o takiej nazwie usłyszał od rodziców, którzy z kolei usłyszeli ją od swoich. Ponad dwadzieścia lat przed nalotem dawny „Kryzys” nazwano „Torimpex”.

Sytuacja nie zapowiadała się ciekawie. Wyglądało na to, że są pierwsi i możliwe, że będą sami. Odwrócił się na chwilę i za sobą zobaczył trzy osoby. A więc nie jest źle. Zapłacą w sumie dziewięćdziesiąt naboi i piętnaście za wyjazd ze stacji. Plus piętnaście za każdy wjazd do kolejnych.

            Do trzech osób, które również chciały opuścić stację drezyną, zaliczał się brunet po czterdziestce, około sześćdziesięcioletnia siwiejąca kobieta i rudy chłopak, który mógł mieć nie więcej nie więcej niż trzydzieści lat. Mężczyzna i chłopak mieli na ramieniu karabiny, jednak kobiecina miała jedynie dużą torbę, którą niosła przed sobą. Marcin nie dostrzegł u niej naboi, więc nie potrafił zgadnąć, jak zamierzała zapłacić za przejazd. W torbie takiej jak ta, nosiło się zwykle odzież na zmianę i trochę zapasów jedzenia, ewentualnie pamiątkę z dawnych czasów, nikt jednak nie wkładał do środka nabojów. Robienie tego traktowane było jak przemyt, a za przemyt groziła kara rocznego więzienia. Marcin wątpił, by sześć- dziesięcioletnia kobieta była w stanie psychicznie przetrwać rok w zamknięciu. Ale dlaczego tak nagle zmartwił się jej losem?

            Głos skacowanego pracownika stacji przywrócił go do porządku.

- Ilu was jest? – Spytał.

- Trzech – odpowiedział Marcin.

- To będzie dziewięćdziesiąt nabojów – oznajmił mężczyzna. Kadmecki uznał to za zdzierstwo, ale nie zamierzał się kłócić. Wyjął z kieszeni trzy z przygotowanych wcześniej czterech magazynków i położył je na ladzie. Czwarty wyjął i ostrożnie podał Kacprowi, który powoli otworzył torbę i schował w niej magazynek. Wszystko wskazywało na to, że stojące blisko osoby nie zwróciły na ten manewr uwagi.

            Mężczyzna wyjął częściowo zapisaną kartkę, a następnie długopis z kieszeni kurtki. Poprosił o dokumenty braci i spisał dane, po czym bez słowa oddał dokumenty i wydał potwierdzenie zapłaty. Marcin wiedział, że pewnie przyjdzie mu poczekać, aż procedura się za-kończy, a zwykle trwało to bardzo długo. Tacy jak ten potrafili milczeć w nieskończoność, zanim dopełnili formalności. Jednak skacowany facet załatwił sprawę od razu, choć nie krył niechęci.

- Drezyna podjedzie za pół godziny – oświadczył, oddając im dokumenty i przy okazji wydychając kolejne opary alkoholowego czegoś. – Życzę miłej podróży.

            O dziwo, gdy skończył mówić, uśmiechnął się. Marcin wiedział, że najpewniej przyjdzie im czekać dużo dłużej niż pół godziny. Kierowca drezyny załatwia gdzieś swoje sprawy i choć pośrednik posłał już do niego gońca. Taki gość, przyjąwszy do wiadomości, że ma właśnie odbębnić kolejny kurs, najpierw to zlekceważy, potem pójdzie się napić, później, jeśli ma słaby pęcherz, poleci się odlać, następnie ponarzeka na swoje życie i dopiero wtedy powoli skieruje się do drezyny, którą doprowadzi do stacji jego zmiennik, wezwany przez radio, będący  nie tylko zmiennikiem, ale i kumplem od picia. Braciom pozostało więc tylko czekanie.

            Marcin zerknął na twarze pozostałych osób stojących w kolejce do drezyny. Na twarzach wszystkich trzech osób również malowały się negatywne emocje. Tak jak oni, wiedzieli że przyjdzie im poczekać na upragniony środek transportu.

...

Sześćset siedemdziesiąt cztery naboje. Tyle im zostanie, gdy opuszczą stację. A po wyjeździe ubędzie im jeszcze piętnaście. Wszystko wskazywało na to, że na miejscu Julian jednak będzie musiał zagrać. Więcej nabojów w depozycie zawsze się przyda. Tymczasem Kacper uznał, że dobrze będzie, jeśli Julian zacznie swój koncert już teraz. Marcin przez chwilę się wahał. Z jednej strony byłby to krótki występ, ale z drugiej, skoro jego brat wciąż bił rekordy, to nawet w tak krótkim czasie może sporo zarobić. Poszli więc całą trójką do kantyny. Kacper i Julian zatrzymali się przed drzwiami, a Marcin wszedł do środka. Naczelnik stacji, Jerzy Rogowiecki, wyglądał na znudzonego. Na biurku nic się nie znajdowało. Ostatecznie rozmowa z szefującym na Kolankowskiego była względnie miła, ale odbyła się bez większych ceregieli – zwyczajowa stawka, dziesięć procent, sprawa załatwiona, twój brat może grać, do zobaczenia później.

...

Minęło półtorej godziny, a drezyny nadal nie było. Julian, choć wydawało się to niemożliwe, znów pobił swój rekord – w godzinę zarobił osiemset nabojów. Naczelnik został spłacony, a saldo rachunku po sytym śniadaniu wynosiło tysiąc czterysta nabojów. Teraz nie mieli nic do roboty i zwyczajnie się nudzili. Marcin pogrążył się w myślach o Dalii, Kacper postukiwał palcami o blat barowego stolika, a Julian co i rusz rozglądał się na wszystkie strony. W końcu barman nie wytrzymał.

- Te, dzieciaku, nie śpij! – Te słowa skierował do Marcina, po czym kontynuował, tym razem krzycząc na Kacpra: A ty nie pierdol palcami po stole!

            Mężczyzna skupił wzrok na Julianie i dodał „ A ty mały nie wierć się tak, bo dostaniesz w łeb! Wypad mi stąd! Jak nic nie zamawiacie, to wynocha, przeszkadzacie mi i innym klientom!”.

            Marcin dał braciom dyskretnie znać, żeby spokojnie wyszli. Miał ochotę przywalić temu typkowi, ale wiedział, że jeśli to zrobi, już nigdy więcej nie będzie mógł bezpiecznie zawitać na tę stację. Wstali więc i powolnym krokiem ruszyli w stronę ławek na peronie. Wyglądało na to, że już po wszystkim, ale barman zawołał jeszcze „I na drugi raz nie marnujcie mojego czasu, bękarty!”. Słysząc to, Marcin ledwo powstrzymał się przed zawróceniem i uderzeniem obelżywego mężczyzny. Gdy oddalali się, tamten wciąż coś wywrzaskiwał, jednak Kadmecki nie zwracał już na niego uwagi. Takie zachowania należało po prostu ignorować. Niech facet się drze, jego sprawa. Nie widział, jak odbierają to jego bracia, ale zerknąwszy na nich, nie zauważył, aby krzyki barmana zadziałały na nich negatywnie. Po prostu siedzieli w milczeniu, wydawali się nawet rozluźnieni. Też bym tak chciał, pomyślał. I znów wrócił do niedawnych wydarzeń na stacji, którą zamieszkiwała miłość jego życia. Dalia, jego piękny kwiatek. Wciąż kwitł, ale być może już nigdy nie będzie mógł go zobaczyć, objąć go, pocałować.

            Jednak na Dalii jego życie się nie kończyło. Miał braci, których też kochał, i którzy znajdowali się teraz przy nim: Kacper po lewej ręce, a Julian po prawej. Całą trójką siedzieli niemal wyprostowani i nie odzywali się. Był gotów się założyć, że Kacper i Julian zastanawiają się, kiedy w końcu przyjedzie drezyna. A przynajmniej Kacper, bo całkiem możliwe, że Julian znów dumał o swojej muzyce. Oby tylko się w tych myślach nie zatracił. Dopiero zaczął poj-mować zasady panujące w metrze, więc myśli o muzyce rozrzedziły się w jego mózgu w minimalnym stopniu. Wciąż był tym najbardziej niewinnym, tym najbardziej beztroskim. Jemu, Marcinowi, beztroska nie dana będzie nigdy. Tracił po kolei wszystkich, na których mu zależało, pilnował więc jedynych osób, które mu pozostały.

- Kiedy nadjedzie ta cholerna drezyna? – Podniesiony głos dobiegł do niego z tyłu, z odległości paru metrów. Obrócił głowę. Słowa te najwyraźniej wypowiedział blisko trzydziestoletni, zezowaty mężczyzna, który stał za nimi w kolejce ponad półtorej godziny temu. Patrzyli na siebie przez chwilę, oceniając się wzajemnie. Mężczyzna pierwszy przerwał milczenie.

- Przepraszam, jeśli was przestraszyłem – mówiąc to przeszedł kilka kroków, stając obok ławki, na której siedzieli Kadmeccy.

- Nic się nie stało – odrzekł Marcin, jednak nie powiedział nic więcej. Nie miał ochoty na rozmowę. Od trzech lat nie powiedział więcej niż było trzeba i nie zamierzał tego zmieniać. Obawiał się jednak, że właśnie pojawiła się kolejna osoba, która przyczepi się do niego tak, jak Szymon czy strażnicy sprzed namiotu. Za wszelką cenę chciał tego uniknąć. I chwilowo mógł odetchnąć. Człowiek, z którym zamienił ledwie kilka słów nic już nie powiedział i chyba nie zamierzał mówić więcej. Ale stał tutaj, tuż obok jego najmłodszego brata. Z karabinem na ramieniu. Niepewność, czy mężczyzna się odezwie czy nie, zastąpiła obawa o to, że Julian znalazł się w niebezpieczeństwie. Wystarczyło pięć sekund. Mężczyzna zdjąłby karabin z ramienia i rozwalił jego bratu głowę, a on nie zdążyłby nawet zareagować. Niebezpieczeństwa i nieprzyjemności, na każdym krokiem, dzień po dniu.

Chwilę później do ławki zbliżyli się również czterdziestoletni, lekko utykający brunet i sześćdziesięcioletnia, siwiejąca kobieta. Odetchnął w duchu. Obecność tych osób w pewien sposób zmniejszała ryzyko potencjalnego zagrożenia ze strony mężczyzny, który stał teraz obok ich ławki. Marcin musiał sam przed sobą przyznać, że głupio mu, iż nie potrafił zapanować nad sytuacją bez obecności dwójki nieznajomych, swoją drogą raczej słabszych od trzeciego z nich. On sam zaś mógł liczyć jedynie na swoją determinację i wiarę we własne siły, potęgowaną troską o braci.

Jego myśli zostały przerwane ponownie, tym razem przez dźwięk typowy dla nadjeżdżającej drezyny. Nikt nie powiedział „nareszcie”. Każdy miał świadomość, że nie ma sensu wsiadać od razu, bo kiedy tylko pojazd się zatrzyma, kierowca pójdzie się nachlać wraz z tym, który przejmie prowadzenie wehikułu. Trzeba było więc zebrać kolejną dawkę cierpliwości i czekać dalej, co nie było wcale łatwe. Każdy pasażer chciał szybko dotrzeć do celu podróży, każdy z innego powodu. Marcin podejrzewał, że trójka nieznajomych niecierpliwi się bardziej od niego i jego braci, bo najpewniej jadą na dalsze stacje. Zaczął się zastanawiać, czy nie szybciej byłoby dojść na miejsce pieszo. Ba, byliby w „Kryzysie” już od jakiegoś czasu, jednak zrezygnowali z dalszej wędrówki, by nogi mogły im odpocząć. Zamiast odpoczynku fizycznego poczuł rozstrój nerwowy zmieszany z niesłabnącą tęsknotą. Z pewnością nie był w tym osamotniony. Inni pasażerowie też pewnie odczuwali własne, niesłabnące troski. Postanowił więc skupić się na czymś innym, niż swoich myślach i próbował odgadnąć, czym może martwić się nieznana trójka. Około trzydziestoletni mężczyzna był największą zagadką. Marcin sądził, że prawdopodobnie jest sam, a groźna postawa, którą przyjął, stanowi formę obrony, nie wiedział jednak tego na pewno. Czterdziestoletni mężczyzna mógł być mężem i ojcem wracającym do dzieci, bądź szpiegiem wracającym na „rodzimą” stację z ważnej wyprawy. Sześćdziesięcioletnia kobieta zaś najprawdopodobniej była sama na świecie, świadczył o tym jej sposób bycia i postawa: wyraźny brak pewności siebie, lekkie przygarbienie, speszenie i ręce, które jej do końca nie słuchały – drżenie dłoni mogło stanowić pierwsze objawy choroby Parkinsona. Aż dziw, że przetrwała te trzy lata. Jeśli tu trafiła, to powinna gdzieś na stałe osiąść i się nie ruszać. Wszelkie sprawy typu handel, szpiegostwo, nazywane neutralnie rekonesansem i stalkerstwo, załatwiali ludzie przed pięćdziesiątką, a przynajmniej tacy, którzy byli w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. Ta kobieta nie spełniała jednak żadnych z powyższych wymagań. Była kruchą osobą, która powinna siedzieć w miejscu, ewentualnie opowiadać dzieciom bajki. Niemal dało się w niej czytać, jak w otwartej księdze.

Odwrócił wzrok i spojrzał na stacyjny zegar. Ten również  działał, ale miał pęknięte szkło, co utrudniało zorientowanie się, jaką godzinę pokazuję. Wytężył więc wzrok i odczytał, że jest pięć minut po dziesiątej. I tak nie było najgorzej. Na stacji spędzili trochę ponad dwie i pół godziny. Marcin liczył, że dojadą i załatwią sprawę jak najszybciej, bo już teraz, w pozycji siedzącej, zawartość torby mocno mu ciążyła. Wsiadać już teraz nie zamierzał, bo po pierwsze siedzenia w drezynie były jeszcze bardziej niewygodne niż dworcowe ławki, a po drugie mogłoby to zostać odebrane przez kierowcę jako wyższość, a taki lubił myśleć, że jest lepszy od swoich pasażerów. Marcin doskonale wyczytywał to za każdym razem z oczu drezyniarza. Nigdy jednak nie dał się przyłapać na takim przyglądaniu, a przynajmniej tak sądził. Ze słyszenia wiedział, że jak ktoś raz podczas jazdy zdenerwuje prowadzącego pojazd, już nigdy do niego nie wsiądzie. On sam ostatecznie nie miałby nic przeciwko, jego bracia też woleli chodzić, aniżeli jeździć drezyną. Teraz jednak sam nie wiedział, czy lepiej byłoby pójść, czy pojechać, zwłaszcza że śmierdziała moczem. Wejście na drezynę nie było obowiązkiem nawet gdy zapłacił, ale nie chciał budzić niezadowolenia.

Już miał odwrócić wzrok w stronę zegara, gdy usłyszał:

- No, ludzie, wsiadamy na pakę!

Nie był to wcale miły głos i Marcin był pewien, że gdy tylko drezyniarz znów się odezwie, poczuje od niego opary pseudo-alkoholu. Mimo, iż powinien ustąpić starszym, wstał błyskawicznie, dając znak braciom. Chciał zająć miejsca zgodne z kierunkiem jazdy, by móc patrzeć na kierowcę. Pozostali pasażerowie nie spojrzeli jednak na braci wzrokiem wyrażającym naganę, niezadowolenie czy inne tego typu uczucie. Tak samo jak oni, chcieli się stad zabierać. Usadowiwszy się, chłopak zauważył, że kierowca w przyczepionej do pasa specjalnej skórzanej kieszonce ma pełną butelkę wódki Wyborowej i teraz zastanawiał się skąd ją wziął. Takie rzeczy nie zdarzały się prawie nigdy, a jeśli już natrafiał na coś podobnego, to miało to miejsce na Starówce i chyba tylko dwa razy.

- Niech się paniusia nie ociąga! – ponaglił staruszkę drezyniarz, rozsiewając wokół opary pseudo-alkoholu. Marcin pomyślałby, że mogła to być Wyborowa. Może nawet właśnie taką wódkę wypił ze zmiennikiem ten facet. – Mam swój grafik!

Słysząc to, Kadmecki prawie się zaśmiał. Facet spóźnia się z odjazdem jakieś trzy godziny i jeszcze gada, że nie chce, aby mieli opóźnienie. Od czasu ataku bombowego nie spotkał nikogo, kto powiedziałby coś tak absurdalnego. Poprawił się na niewygodnym siedzeniu, a kobieta wdrapała się na drezynę. Kierowca nie omieszkał przy okazji powiedzieć, jaka z niej niezdara i kazał posadzić dupę na zydlu, po czym wziął w dłonie wajchę i wprawił ją w ruch.

Marcin próbował skupić myśli na czymś innym niż na tym typie, ale bezskutecznie. Oprócz obsługi maszyny, facet zajął się gadaniem, ale jego oddech nie zneutralizował zapachu moczu. Był to monolog pijaka, gadającego bez ładu i składu historie, które nikogo nie obchodziły, za to wydalającego przy okazji mnóstwo alkoholowych oparów. Większość z nich leciała prosto na Marcina. Chyba tylko cudem powstrzymywał się przed machaniem dłonią przed twarzą, bo były jeszcze gorsze od pozostałości moczu, dolatującego do jego nozdrzy z podłogi drezyny.

Spojrzał na braci. Jeśli odczuwali ten zapach tak samo intensywnie, jak on, to też cudem nie dali tego po sobie poznać. Rozmyślania Marcina znów zostały przerwane, tym razem przez drezyniarza.

- A ty co, smarkaczu? – Zaczął. - Mój kolega powiedział mi, jaki z ciebie gagatek. Ponoć nieźle narozrabiałeś z braćmi w barze. Co tam zrobiłeś?

Marcin nie odpowiedział. Po pierwsze, nie zamierzał reagować na zaczepki, a po drugie, jeśli powie choć jedno niewłaściwe słowo, wpędzi siebie i swoich braci w poważne kłopoty. Sytuacja okazała się jednak bardziej skomplikowana, niż sądził.

- Do ciebie mówię, gówniarzu! Spójrz na mnie, słyszysz?

- Czego pan ode mnie chce? – Marcin starał przybrać się ton spokojny i neutralny. Nie zamierzał pokazać uległości, ale i nie zamierzał prowokować drezyniarza.

- Czego od ciebie chcę? – zaatakował ponownie kierowca drezyny. – Chcę, byś mi powiedział, co zrobiłeś.

- Nic nie zrobiłem – odpowiedział Marcin, zachowując neutralny ton. Nie czuł strachu. Krew krążyła w jego żyłach jak oszalała, gromadząc w nim złość. – I moi bracia też nie.

- Nie oszukuj mnie, szczylu – warknął motorniczy. – Znam ja takich, jak ty.

- O co panu właściwie chodzi? – teraz Marcin był już naprawdę wściekły, jednak udało mu się ukazać jedynie lekką irytację. – Niech pan powie wprost. Wsiedliśmy spokojnie do pańskiego pojazdu, a pan mnie atakuje.

- Nie lubię, gdy wkurza się moich kumpli – oznajmił. – Nie odpuszczam. Jeśli zobaczę waszą trójkę na tym cacku jeszcze raz, wywalę was na peron.

            Marcin zacisnął pięści, ale już nic nie powiedział. Nie ujechali jeszcze czwartej części drogi, a już było źle. Kierowca zaczął nadawać na całego, ale Marcin już go nie słuchał. Przyglądał się za to pozostałej trójce. Trzydziestolatek wyglądał na wzburzonego tak samo jak on, czterdziestolatek miał mordercze spojrzenie, którego na szczęście drezyniarz nie mógł zobaczyć, a staruszka skuliła się w sobie. Najstarszy z Kadmeckich zaś czuł, że jeszcze trochę i nie wytrzyma. Po prostu rzuci się na cholernego pijaka z pięściami i go zatłucze. Facet będzie tak zaskoczony, że nie uda mu się zablokować nawet najmniejszego uderzenia. Ryzykowne w obecności aż pięciu świadków. Ale nie warto. Nie ma po co marnować energii mięśni na kogoś takiego, jak on. Postanowił, że ostatni raz oddaje życie w ręce człowieka jego pokroju. Nigdy więcej drezyn.

            Nagle drezyniarz zaczął nadawać na matkę chłopców. Marcin był wściekły do granic możliwości i musiał pchnąć Kacpra, gdy ten już się podnosił, by zareagować, tak jak on sam chciał chwilę wcześniej. Mieli szczęście. Kierowca drezyny niczego nie zauważył. Cały czas nadawał i robił to tak głośno, że zagłuszał rozmowę, którą prowadziła trójka nieznajomych. Żeby nie oszaleć, Marcin spróbował przestawić swoją uwagę i przysłuchać się rozmowie. Może do niej dołączy. Na razie mówili o jakiejś historii, która rozegrała się na stacji Sezam. Marcin był tam kilka razy. Znał parę mieszkających tam osób, jednak żadna z nich nie pojawiła się w rozmowie współpasażerów. Uznał, że nie ma sensu tego słuchać, ani tym bardziej włączać się do rozmowy, więc odpuścił. Zaraz jednak znów usłyszał perorującego w najlepsze drezyniarza.

Ni z tego, ni z owego, mężczyzna przerwał swój wywód i zwrócił się do staruszki.

- Co tam tachasz, starucho? – zapytał, ale nie zamierzał czekać na odpowiedź, tylko kontynuował. – Wiem! To pewnie twój martwy wnuk, tylko czemu jeszcze nie śmierdzi? Przecież powinien śmierdzieć.

- Weź się facet odwal od tej pani! – Wtrącił się młody współpasażer. – Chcemy spokoju.

- Jak się nie podoba, to wysiadaj, cieciu!

- Zapłaciłem za ten przejazd – przypomniał kierowcy trzydziestolatek. – Wszyscy zapłacili, nawet ci chłopcy. Więc bądź pan miły i już nic nie mów.

- Na mojej drezynie ja ustalam zasady. – Drezyniarz wciąż chuchał Wyborową. – Powiedz pan jedno słowo, które mi się nie spodoba, a będziesz pan zapierdalał  pieszo.

- Ten pan ma rację. – Odezwał się czterdziestolatek, przekręcając lekko głowę w stronę współpasażera. – Chcemy spokoju. Zapłaciliśmy wszyscy za przejazd i żądamy zawiezienia nas do celu.

- Uważaj pan, bo... - zaczął drezyniarz, ale czterdziestolatek nie dał mu dokończyć.

- Nie będzie nam pan groził. Jeśli chce pan nas wysadzić, niech pa nam odda naszą gotówkę. Musi pan to zrobić z własnej kieszeni, bo zapłatę uiściliśmy na stacji.

Drezyniarz już nic nie powiedział, tylko skupił się na kierowaniu pojazdem. Zaciskał pięści na wajsze tak mocno, że knykcie mu niemal zbielały. Przerzedzone, zaciśnięte zęby, przestały być widoczne, bo wargi również zacisnął.

Marcin chciał, by milczenie tego mężczyzny trwało jak najdłużej. Tymczasem trójka nieznajomych wróciła do przerwanej rozmowy, a Kacper trącił go lekko w ramię.

- Długo tak da radę? – Spytał szeptem.

- Nie wiem – odszepnął Marcin. – I lepiej w to nie wnikać.

Kacper kiwnął głową i wyprostował się. Nic już nie mówił, za to zaczął raz po raz zerkać na torbę z zarobionymi nabojami. Pomyślał, że ze zdolnościami przywódczymi brata, mogliby stworzyć małą armię. Mogliby zebrać grupę co najmniej kilkunastu osób. Przejęliby co najmniej jedną stację i wprowadzili militarną dyktaturę. Marcin byłby przywódcą, a on jego prawą ręką.

- O czym tak myślisz, szczylu?! – Wrzasnął drezyniarz. Marcin nie wytrzymał. Spojrzał na mężczyznę i niemal krzyknął.

- Niech pan zostawi mojego brata w spokoju. Kto to widział, żeby przyczepiać się do kogoś, kogo się nie zna o to, że coś sobie myśli?

- Jeszcze słowo, gówniarzu, a wypierdolę z tej drezyny całą waszą zasraną trójkę.

Marcin nic na to nie odpowiedział. Nawiązanie do pokrewieństwa ze słynnym pułkownikiem nie miało sensu, bo ten typ na pewno o nim nie słyszał, a nawet gdyby było inaczej, nic by to go nie obeszło, mogłoby go też dodatkowo wściec. Jednak kiedy znów obraził jego matkę, zdecydował, że dalej pójdą pieszo i zakomunikował o tym drezyniarzowi. Chwycił swoje rzeczy, ale ten zdjął jedną rękę z wajchy i sięgnął nią za pasek od spodni. Wyjął stamtąd starego, zaniedbanego Glocka i kazał siadać. Marcin nie zamierzał ginąć, mruknął więc tylko „Niech będzie” i usiadł z powrotem. Facet już co najmniej drugi raz obraził jego matkę, więc chęć pozbawienia go życia była, przynajmniej jego zdaniem, uzasadniona. Na szczęście umiał trzymać nerwy na wodzy na tyle mocno, by ani jemu, ani jego braciom przez trzy lata samotności nie stała się krzywda. Kiedyś istniało powiedzenie „Milczenie jest złotem”, dzisiaj mawiało się „Milczenie jest życiem”. I to się zwykle sprawdzało. Większość osób, które przełykały swoją dumę i nic nie mówiły w sytuacjach podbramkowych, uchodziło z życiem. Dlatego teraz zachował milczenie i dwoma groźnymi spojrzeniami nakłonił do tego braci.

- Dobra, towarzycho! – Drezyniarz niemal krzyknął. – Zbliżamy się do bramy „Kryzysu”. Jak tylko dojadę na miejsce, macie zabierać dupy z mojej drezyny.

Nikt nic na to nie odpowiedział. Teraz każdy pasażer drezyny zwyczajnie nienawidził jej kierowcy. Niechęć, obawa czy cokolwiek podobnego nie miało tu nic do rzeczy. Tymczasem staruszka usłyszała jeszcze sporą wiązankę pod swoim adresem, oczywiście wszystko w oparach wódki. Marcin po raz kolejny ledwo się powstrzymał przed wtrąceniem się, ale tym razem nosił się z zamiarem sięgnięcia po broń i uderzenia faceta kolbą w czoło. Zniweczyłoby to jednak niebagatelnie jego plany, a na to nie mógł sobie pozwolić.

Drezyniarz schował w końcu broń z powrotem za pasek i chwycił wajchę dwiema rękami. Byłby idiotą, gdyby tego nie zrobił, bo już po chwili znalazł się w zasięgu wzroku strażników bramy stacji. Gdy zatrzymał pojazd dwa metry od strażników, Marcin zobaczył, że kierowca i strażnicy mierzą się wzrokiem. Nie natarczywie, raczej zwyczajnie, taksująco. Co było dziwne, zwłaszcza że na tej trasie spotkali się nie pierwszy raz. W końcu drezyniarz wznowił jazdę i zatrzymał się tuz przy strażnikach, którzy zażądali dokumentów i przepustek od całej siódemki. Pasażerów załatwili od razu i nie robili problemów. Jednak w przypadku kierowcy sytuacja wyglądała inaczej. Pierwszy strażnik zabrał go siłą na bok i zaczął szeptać na ucho coś najwyraźniej nieprzyjemnego, a drugi zapukał we wrota i wspólnie ze strażnikami stojącymi po drugiej stronie, zaczęli je otwierać. Gdy już otworzyli, drugi strażnik podszedł do pasażerów drezyny i powiedział, że będą musieli zostać na ich stacji do czasu „wyjaśnienia sprawy”. Staruszka zaczęła biadolić, że nie może tu zostać, że musi dostać się na stację „Galeria Copernicus”, ale strażnik dał jej ostrą reprymendę. Bracia i pozostali pasażerowie postanowili się nie wtrącać. Tymczasem drezyniarz dostawał mocne bęcki. Wyglądało na to, że zostanie stłuczony na kwaśne jabłko. Marcin nie patrzył już, choć miał wielką ochotę. Wspiął się na peron, a w ślad za nim poszli jego bracia. Głos kobieciny był przez chwilę cichszy, ale potem stał się bardziej wyraźny. Wciąż narzekała, prawie na cały głos. Popychał ją jeden ze strażników i zmuszał do wdrapania się na peron. Marcin chciał jej pomóc, jednak usłyszał, że ma znikać, więc odwrócił się i poszedł z braćmi coś zjeść. Mimo wszystko wyrzucał sobie, że nie pomógł tej staruszce.

- Kto by pomyślał – usłyszał obok siebie. To był czterdziestolatek z drezyny. – Nie dość, że wulgarny, to jeszcze ma zatargi z tutejszymi. Jechałem dalej, ale musiałem wysiąść. Ale przynajmniej można tutaj dobrze zjeść.

Marcin miał nadzieję, że słowa mężczyzny nie będą wstępem do rozmowy. Dość miał takich przez kilka ostatnich dni. Na szczęście tamten przyspieszył kroku i poszedł prosto do baru.

- Nie powinniśmy najpierw... - zaczął Kacper, został jednak uciszony przez Marcina ruchem ręki. Nie powinni iść do sekcji bankowej bez odstresowania się przy pomocy zjedzenia porządnego posiłku. O ile w dzisiejszych czasach jakikolwiek posiłek można było nazwać porządnym.

Znaleźli dwa wolne stoliki. Gdy usiedli, Kacper podał Marcinowi pod stołem pistolet. Ten pomacał broń i już wiedział. To nie była własność jego brata. Kacperek znów odstawił bezmyślną akcję i zwinął broń, tym razem drezyniarzowi. Rozpoznał to po dotyku.

Szybko włożył Glocka do tylnej kieszeni spodni i zakrył kurtką, a następnie zgromił brata wzrokiem. W oczach dostrzegł skruchę, jednak chłopiec podołał sytuacji i nie skulił się. Marcin pomyślał, że gdyby był ojcem, a nie bratem, porządnie by mu teraz przetrzepał skórę. Jeśli to się powtórzy, wpakują się w niezłe bagno. Może nawet już wpadli. Niewykluczone, że strażnicy nie znalazłszy u drezyniarza broni, zaczęli coś podejrzewać. I prawdopodobnie było to dla nich tym dziwniejsze, że żaden dorosły człowiek nie opuszczał stacji, nie mając przy sobie choćby najbardziej tandetnej pukawki.

Czuł się coraz gorzej. Tak jak przedtem kilka razy o mało nie uderzył kierowcy drezyny, tak teraz miał ochotę uderzyć brata. Wiedział jednak, że jeśli to zrobi, będzie żałował tego do końca życia. Poza tym za dużo tu świadków. Po nitce do kłębka w końcu dowiedziano by się o skradzionych spluwach, a wtedy klops. Obaj pójdą siedzieć, może nawet postawią im obu jakieś fikcyjne zarzuty i znajdą świadków. A z Julianem mogą wówczas zrobić...nie, tego Marcin nie chciał sobie nawet wyobrażać. Coraz więcej trosk, zmartwień i powodów do złości.

...

Obiad ten sam, co zwykle. Po spożyciu jajek i mięsa oraz popicia tego grzybową herbatą całej trójce zbierało się na wymioty, ale choć bardzo pragnęli sobie ulżyć, musieli się powstrzymać, bo istniało ryzyko, że najpierw zostaną wyrzuceni z hukiem z baru, a potem ze stacji i otrzymać status persona non grata. Na każdej słabiej prosperującej, nawet tej z bankami, takie rzeczy się zdarzały. Wstali więc tak spokojnie, jak mogli, po czym udali się w stronę sekcji bankowej.

Kolejka przed kasą nie wprawiła ich w zdziwienie. W godzinach szczytu mnóstwo osób załatwiało tu swoje sprawy. Przed nimi w kolejce stało dziesięć osób w różnym wieku. Najmłodsza z nich miała jakieś dwadzieścia jeden lat, najstarsza – ponad siedemdziesiąt. I każ-da była równie niecierpliwa. Zegar stacyjny wskazywał trzynastą. Już po chwili za braćmi zaczęły formować się kolejne elementy ogonka. Ci, którzy stali za nimi, niecierpliwili się jeszcze bardziej, a tymczasem pierwsza osoba stała w kolejce już od dłuższej chwili i nic nie wskazywało na to, żeby miała szybko opuścić swoje miejsce.

...

Przed okienkiem stanęli pięć minut po czternastej. Marcin uznał to za cud. Nie bawił się w grzeczności, lecz kategorycznie zażądał natychmiastowego zaprowadzenia ich do działu depozytu. Zawołany względnie szybko, bo w pięć minut pracownik banku okazał się całkiem miły. Powiódł braci na zaplecze sektora bankowego, dał klucz od skrytki numer pięćdziesiąt dziewięć oraz taśmę izolacyjną. Wyciągnął ze skoroszytu kartkę, na której Marcin złożył swój podpis i dostał pokwitowanie. Załatwiwszy formalności, pracownik uśmiechnął się i wyszedł. Kadmecki złożył papier na cztery części i włożył je do wewnętrznej kieszeni kurtki i otworzył skrytkę.

Skrytka była wielkości dwóch szafek szkolnych, a w środku mieścił się karton po kineskopowym monitorze od komputera. Marcin otworzył torbę  z nabojami. Dwukrotnie przeliczył dziewięćset sztuk nabojów, po czym przełożył je ostrożnie do kartonu. Następnie wyjął zza paska pistolet i również umieścił go w kartonie. Zamknął kartą, zakleił podwójnie taśmą izolacyjną i zamknął szafkę na klucz, wrócił do okienka i okazawszy pokwitowanie, oddał kluczyk. W drodze powrotnej odetchnął z ulgą. Było mu lżej nie tylko dźwigać torbę, ale i nieco lżej na sumieniu.

Nie wiedział czemu, ale nagle zaczął się zastanawiać, ile osób spotkają w tunelu. Czy któraś z nich będzie staruszką, z którą jechali drezyną? Nie powinien myśleć o niej, ale o pilnowaniu braci. Kacper dość już narozrabiał. Jego następny numer może być ostatnim, nie można dopuścić, by do tego doszło.

Potem jego myśli wróciły do Dalii. Oby jego kwiatek nie zwiądł podczas kwarantanny. I znowu negatywne emocje. Nie było w tym jednak nic dziwnego. W nowym świecie kumulowały się one z dnia na dzień. Nie wszyscy to odczuwali, choćby dlatego, że większość nie żyła według planu, jaki on ustanowił dla swojej rodziny, ale według zwyczajów stacyjnych bądź wegetowała w obrębie stacji lub poza nią. Problemy Marcina i jego braci wynikały również z jego szacunku do upływu czasu i z nietracenia czasu na rzeczy niepotrzebne, przynajmniej z ich punktu widzenia. Julian jednak zawsze, kiedy chciał, mógł odciąć się od nich swoją muzyką. Chłopiec nigdy nie powiedział bratu „Nie chcę już grać, zamieszkajmy gdzieś”. Brak możliwości grania byłby dla niego tragedią, a gdyby utracił skrzypce, czy to poprzez sprzedaż, czy to przez zniszczenie, nie dałby rady dalej funkcjonować, a już na pewno nie normalnie. W metrze zaś nie było psychiatrów. Żaden pracownik Lazaretu nie studiował tej specjalizacji. Byli tylko lekarze ogólni. Pediatra, chirurg, neurolog czy laryngolog – ich też nie było, pacjentami zajmowali się po prostu osoby z wykształceniem medycznym.

To ostatnie przypomniało mu, że muszą w końcu iść na badania, uznał jednak, że nie mogą zrobić ich tutaj, nie w pobliżu miejsca, w którym tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich paru godzin. Najbliższy porządny Lazaret znajdował się na stacji Galeria Copernicus.

Ruszyli w stronę torów, gdy nagle usłyszał głos po lewej stronie. To był trzydziestolatek, z którym jechali drezyną.

- Widziałeś to chłopcze?

- Co konkretnie? – zainteresował się Marcin, choć nadal odczuwał niechęć do rozmawiania bez potrzeby.

- Widziałeś, co zrobili z tą staruszką i z tym drugim? – Uściślił mężczyzna.

- Nie.

- Najpierw kazali im wejść na peron, a następnie zejść z powrotem i pogonili ich dalej, przy bramie wyjściowej robiąc dodatkowe problemy.

Marcin nie odpowiedział. Nie podobało mu się to, jednak nie uważał, żeby jego komentarz miał jakiekolwiek znaczenie w tej sytuacji. Na szczęście jego rozmówca przyspieszył i już się za nim nie oglądał. Jeśli będą mieli fart, nie spotkają go w tunelu, ale zawsze może znaleźć się ktoś inny.

...

          Opuszczenie stacji obeszło się bez problemów, ale, jak to mówią, nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Kłopoty się zaczęły niedługo później. W tunelu, trzydzieści metrów przed stacją „Manhattan”.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz