Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział szósty


 

STRZAŁY NA MANHATTANIE

           

Nagle Marcin poczuł strach. Było to zniewalające uczucie, nie wiedział jednak, czego się tak przestraszył. Spojrzał na braci i powiedział „Stańcie obok mnie”, a następnie kazał im obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i iść tyłem. Tym sposobem stanęli twarzą w twarz z niezidentyfikowanym niebezpieczeństwem. Wspólna bliskość fizyczna dodawała im otuchy.

Polecił, by oddalili się od siebie o pół kroku w bok. Zdjął karabin z ramienia i celując przed siebie, nakazał Kacprowi, by zrobił to samo ze swoim pistoletem. Nie widzieli wiele, jedynie latarki na hełmach dawały lekkie światło, za to złowrogi szmer był całkiem wyraźny.

- Idź trochę szybciej – zwrócił się do Juliana. – Musisz dotrzymać nam kroku.

Julian spełnił polecenie brata i teraz wszyscy trzej poruszali się obok siebie, niemal ramię przy ramieniu. Ciszy szmer stawał się coraz głośniejszy i teraz wiedzieli, że tajemniczy dźwięk, to odgłos ludzkich butów.

- Nie oglądajcie się – przestrzegał Marcin. – Jedno spojrzenie w tył i może być gorzej. Utrzymujmy wspólne tempo marszu. – Julian, przesuń się za mnie.

Młody geniusz nie protestował. Stawiał dłuższe kroki, by nie zostać potrąconym i na razie udawało mu się utrzymać właściwą prędkość. Złowrogi dźwięk się uwyraźnił. Jakimś cudem przeszli niezauważeni obok strażników bramy.

Dało się odróżnić odgłos co najmniej trzech par stóp, który zbliżał się do nich coraz szybciej. W końcu Marcin podjął jedyną słuszną decyzję. Kazał odwrócić się i biec ile sił w nogach. Puścił Juliana przodem, ten zaś okazał się niewiarygodnie szybki. Marcin myślał, że dogoni go po chwili, ale jego brat cały czas utrzymywał od nich odległość trzech metrów.

Gdy znajdowali się dziesięć metrów przed stacją „Manhattan”, ktoś otworzył ogień. Strzały były niemal ogłuszające, dźwięk potęgowało zamknięcie w podziemnej przestrzeni. Marcin znów chciał krzyknąć „Otwórzcie”, jednak zanim to zrobił, strażnicy zaczęli otwierać wrota. Brama powoli uchylała się, a kule były coraz bliżej braci.

Chłopcy przebiegli przez na wpół otwarte wrota, jednak strażnicy nie zdążyli ani zacząć ich zamykać, ani strzelać, bo padli trupem. Dwaj stojący po drugiej stronie, wychylili się by odpowiedzieć ogniem, ale sami oberwali. Jeden z nich popędził do kantyny podnieść alarm, drugi zaś zdrową ręką strzelał na oślep.

Bracia wiedzieli jedno – to z ich powodu znaleźli się tu napastnicy. Cokolwiek było przyczyną ataku na nich, mogło się zdarzyć na jakiejkolwiek stacji – w końcu mogli wybrać inną trasę, a coś Marcinowi mówiło, że ktokolwiek chce ich dopaść, podąża za nimi już od jakiegoś czasu.

Strażnicy nie zamierzali odmówić im pomocy, choć bardziej pewnie martwili się o bezpieczeństwo własnej stacji. Nie zmieniało to faktu, że zdecydowali się tymczasowo nie sprawdzać ich dokumentów i przepustek. Normalnie taki akt godny dobrych samarytan nie zdarzyłby się. W przypadku Manhattanu było to tym dziwniejsze, że do dziś stacja pełna była nie najgorzej prosperujących stoisk handlowych, które należało utrzymać w bezpieczeństwie przed zagrożeniami, zwłaszcza przed tymi z zewnątrz. Wiek osób potrzebujących pomocy nigdy nie zmieniał sytuacji. Tym razem jednak było inaczej. Ci ludzie gotowi byli bronić zwykłych przechodniów kosztem własnego życia.

Gdy tylko bracia wbiegli na peron, zobaczyli grupę co najmniej ośmiu uzbrojonych po zęby mężczyzn, biegnących w stronę bramy. Szybko ustawili się po dwóch stronach ścian. Teraz stali po pięciu pod każą ścianą, a dwóch celowało przez niedomkniętą bramę. Nagle osoby znajdujące się w tunelu przerwały ogień, a ktoś krzyknął:

- Oddajcie nam Kadmeckich! Nic do was nie mamy, chcemy tylko tę trójkę!

A więc miał rację, to o nich chodziło. Marcin znał ten głos, nie mógł jednak przypomnieć sobie, gdzie go słyszał. Jeśli wcześniej czegoś się bał, to taki stan w porównaniu z obecnym uczuciem można było nazwać zaniepokojeniem. Teraz ktoś naprawdę czyhał na życie jego i jego braci Wszystko wskazywało też na to, że była to sprawa osobista. Kto jednak mógł chcieć się na nich zemścić? A może powód był inny? Może ktoś dowiedział się, że co dzień zarabiają sporo i postanowił ich obrabować? To drugie jednak nie trzymało się kupy, bo przecież można było ich skroić na którejkolwiek stacji i zniknąć, jeśli miało się zręczne ręce i wystarczająco długie nogi.

- Przejdźcie szybko do następnego tunelu. Przekażemy strażnikom, by dali wam wolną drogę – polecił stojący obok braci mężczyzna z karabinem. – Jeśli uda im się tu wedrzeć, będziemy was osłaniać.

Marcin skinął tylko głową i wraz z braćmi zszedł z powrotem na tory. Stanął pośrodku, Julianowi kazał stanąć po swojej lewej stronie, a Kacprowi po prawej. Obejrzał się szybko za siebie, a potem zaczęli się wycofywać równym krokiem. Tymczasem wymiana ognia trwała nieprzerwanie. Jak dotąd na stacji nikt nie zginął, nie wiedziano jednak, jak przedstawia się sytuacja w tunelu. Raz jeszcze usłyszeli „Oddajcie nam Kadmeckich!”. Wszyscy trzej poczuli, że w każdej chwili ktoś z Manhattanu może zmienić zdanie i spełnić żądanie agresorów. Kto to był? „Oddajcie nam Kadmeckich!” wykrzyczała dwukrotnie ta sama osoba, jednak Marcin nie potrafił dopasować twarzy do głosu. Obawiał się też, że kimkolwiek jest jego właściciel, przedrze się przez ogniową zaporę, ustanowioną przez stacyjnych żołnierzy.

- Poddajcie się, nie macie szans! – Znów ten sam głos. – Możemy was rozwalić, albo zabrać Kadmeckich, wybierajcie!

Gdy już prawie dochodzili do wyjścia ze stacji, padła długa seria strzałów i grupa co najmniej dwudziestu osób wdarła się przez bramę, otwierając ją niemal na całą szerokość. Znajdowali się zbyt daleko, by można było rozpoznać ich twarze, ale nie ulegało wątpliwości, że są doskonale zorganizowani. Niczym paramilitarna jednostka wyszkolona jak oddziały specjalne, napastnicy zaczęli wycinać w pień wszystkich na swej drodze i szybko parli w stronę braci, którzy teraz wycofali się już prawie do bramy po drugiej stronie stacji.

Obcy nacierali i byli coraz bliżej wyjścia. Stracili nie więcej niż trzech ze swoich, wycinali za to w każdego, kogo napotykali na swojej drodze, nie szczędząc ludności cywilnej. Padali strażnicy i straganiarze, kobiety i dzieci. Gdy bracia dotarli do bramy, odwrócili się i pędem ruszyli przed siebie. Odgłosy strzałów wciąż docierały do ich uszu. Marcin nie wiedział, co czują Kacper i Julian, ale jemu pękało serce. Tyle niewinnych istnień zginęło z ich powodu.

Nagle potknął się o podkład kolejowy i upadł, potrącając Kacpra i ciągnąc za sobą Juliana, którego trzymał za ramię. W ich stronę przedzierali się uzbrojeni mężczyźni. Był ich jakiś tuzin, najwyraźniej strażnicy z Manhattanu nie byli tak słabi, jak sądził.

Kazał braciom wyłączyć latarki i nie ruszać się z miejsca, po czym na oślep posłał kilka nabojów w powietrze i usłyszał dwa jęki. Wyeliminował paru przeciwników, nie było więc już tak źle, jak przed chwilą, ale i nie szczególnie dobrze. Tym razem mężczyźni byli już bliżej. I jak ostatni idioci włączyli latarki na hełmach. Śmierć towarzyszy rozkojarzyła ich, bo przez moment stali i nic więcej nie robili. Marcin wykorzystał to i wystrzelił kolejną serię - tym razem patrząc uważnie - i zabił trzy osoby.

Nie wierzył własnym oczom, a raczej własnemu oku i rękom. W obecności ojca zawsze świetnie przechodził wszelkie testy sprawności, w tym na strzelnicy, ale nigdy nie przypuszczał, że w około dwadzieścia sekund będzie w stanie sprzątnąć pięciu rosłych, uzbrojonych po zęby mężczyzn. Zostało ich siedmiu, wciąż jednak zbyt wielu na ich trójkę, nie mówiąc już o tym, że Julian nie był uzbrojony i w ogóle nie umiał strzelać.

- Uformujcie ogonek – szepnął. Kacper i Julian natychmiast wykonali jego polecenia. Kacper położył się tuż za nim, a Julian na końcu. Marcin  wycelował i trafił jednego z mężczyzn w środek czoła. Udało mu się, bo koleś, jak ostatni kretyn, ściągnął na chwilę hełm, by otrzeć pot.

- Przegrupować się! – To był ten sam głos, który słyszeli na stacji. Marcin nie zastawiał się jednak, kto to może być i zastrzelił jednego celując tuż poniżej serca, zanim wykonali polecenie. Eliminowanie zagrożenia póki co szło nie najgorzej, ale to mogło się zmienić.

- Poddaj się, Kadmecki! – Tym razem krzyknął ktoś inny. – Nie masz z nami sza... – nim dokończył został trafiony w szyję krótką serią.

- Chcecie się spróbować? – krzyknął Marcin i wpakował trzy kule w szyję kolejnego mężczyzny. Zostało trzech. Szanse jednak wciąż nie były wyrównane. – To proszę bardzo!

Wpakował długą serię w pierś następnego. Nie mógł uwierzyć, że w ci kolesie wystawiali mu się na odstrzał. Wiedział, że miał świetnego cela, ale nie spodziewał się tak dobrych wyników w potyczce ze starszymi i bardziej doświadczonymi w walce ludźmi.

- Zostało was dwóch! – zawołał. – Nadal chcecie się w to bawić?

Nie zauważył, że korzystając z zamieszania podeszli znacznie bliżej, przez co stracił spore szanse na załatwienie obu. Zabił jednego, ładując sporo nabojów prosto w wątrobę, ale drugi podbiegł i porwał z ziemi Kacpra, któremu wypadł przy tym pistolet. Mężczyzna chyba tego nie zauważył. Wyjął zza paska Glocka i wycelował. Marcin szybko stanął na nogi, wciąż trzymając karabin w rękach. Zamrugał i dopiero teraz rozpoznał twarz osoby, do której należał głos.

Szymon. Stał ze złośliwym uśmiechem, przyciskając chłopakowi broń do skroni. Marcin nic nie rozumiał.

- Szymon? Co ty...

- Chcesz wiedzieć? – Zaczął Szymon. – Chętnie ci odpowiem. Ale najpierw zagadka. Co mówi ci słowo „Peacemaker”?

Marcin nie od razu pojął, o co chodzi Szymonowi. Dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie tych słów. Zaraz potem zrozumiał też dziwne, na pozór szczeniackie zachowanie tego mężczyzny. Jego niedoświadczenie było na pokaz i miało uśpić jego czujność.

- Czy ty i on...

- Tak – odpowiedział Szymon. - Mężczyzna, którego zastrzeliłeś rok temu, był moim ojcem.

- Nie zasługiwał, by żyć. – Marcin wiedział, że bardzo ryzykuje, ale nie potrafił powstrzymać się przed powiedzeniem tego, co myśli. – Chciał skrzywdzić mojego brata. Zabijając go, wy-świadczyłem wszystkim niepełnoletnim przysługę.

- Zabijanie nazywasz przysługą?! – Szymon przycisnął lufę pistoletu mocniej do głowy Kacpra. Tak bardzo kierunkował swoją złość na dwóch braci, że nie zauważył, jak trzeci podczołgał się po pistolet i zaczął przesuwać się po cichu w bok, by zajść go od tyłu.

- Wyświadczanie przysług to rzecz względna – oświadczył Marcin. – Jednak pozbycie się zwyrodnialca jest przysługą dla innych. Zastosowałem środek zapobiegawczy, zresztą nazywaj to, jak chcesz.

- Pozbawiłeś mojego ojca życia i jeszcze śmiesz mówić takie rzeczy?! – W głosie Szymona dało się słyszeć mieszaninę zdziwienia i furii. – Za kogo się masz?!

- W chwilach takich jak tamta człowiek nie myśli, czy ktoś może mieć rodzinę – nie ustępował Marcin. On też nie zwrócił uwagi na Juliana, który już przekradł się do tyłu.

- W tych czasach rodzina jest najważniejsza! – Wrzasnął Szymon. – On był moją jedyną rodziną! Nie pozwolę, by jego śmierć uszła ci na sucho!

- Ty myślisz o swojej rodzinie, a ja o swojej – odparł Marcin. – Świat jest taki od zawsze. Obaj to wiemy.

- To nie daje ci prawa do odbierania życia innym! – Teraz wściekłość Szymona mieszała się z rozpaczą. – I jeśli nie przewidziałeś, że znajdzie się ktoś, kto przyjdzie pomścić bliską mu osobę, to jesteś idiotą!

Wymawiając ostatnie słowo, uśmiechnął się szyderczo. Emocje sprawiły, że nie usłyszał, jak Julian wstaje pięć metrów za nim i celuje w jego plecy. Chłopiec sam się sobie dziwił i wciąż nie był pewien, czy będzie w stanie to zrobić. Drżał cały i obawiał się, że może stchórzyć i opuścić broń. Nie miał jednak wiele czasu na zastanawianie się.

Wtedy Szymon zrobił coś niespodziewanego. Odjął broń od głowy Kacpra i zaczął kierować go w stronę głowy Marcina. Julian wykorzystał to i wystrzelił, ale odrzut sprawił, że upadł na tory i poczuł potworny ból w nodze. Ramiona też go strasznie zabolały i odniósł wrażenie, że ogłuchł. Szymon upadł głową na przód, z rozłożonymi na bok rękami. Oddychał, ale wszystko wskazywało, że nie potrwa to długo. Marcin podszedł do niego i zabrał pistolet, który leżał teraz kilka metrów od ręki konającego mężczyzny. Sprawdził magazynek, a następnie magazynek karabinu, który ześlizgnął się z ramienia Szymona, gdy ten upadał. Oba były w pełni naładowane. Pistolet włożył do torby, a Kacprowi zwrócił pistolet i podał karabin. 

Nie było wątpliwości. Byli w czarnej dupie. Nie wiedział co prawda, czy ktoś spod bramy stacji „Wschodnia” usłyszał wystrzały, ale i  tak musieli tam iść, bo w tym miejscu tory nigdzie indziej nie skręcały. Pierwszy skręt znajdował się kawałek przed stacją. Nie mogli się jednak tam zatrzymać. Dla względnego bezpieczeństwa powinni zostać na nocleg dopiero za stacją Dworzec Wschodni.

- Udźwigniesz go? – Spytał, pokazując karabin. Kacper kiwnął głową. Wbrew pozorom był silny. - To dobrze. Idziemy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz