Trzy, może nawet cztery dni (minipowieść)

 

A wszystko było tak,

Jak gdyby dla nas film,

Nakręcał ktoś o zimie,

W ogromnych płatkach śnieg.

I mrok wraz z nami biegł,

Do wynajętych drzwi

 

 

Maryla Rodowicz, „Trzy, może nawet cztery dni”

 

 

 

1

WIECZÓR W SCHRONISKU

 

Był dwudziesty siódmy grudnia, piętnaście minut po dziewiętnastej. Dwudziestoczteroletni Jacek Kostrzyński wysiadł z pociągu i rozejrzał się niemal wściekły.  Powinien był pojechać poprzednim, który odchodził dzień wcześniej po dwudziestej drugiej, ale się spóźnił, a następny jechał w godzinie przedśniadaniowej. Przebył trasę z Gdańska do Zakopanego w dwanaście godzin, bo jego pociąg miał kwadrans spóźnienia. Teraz jednak to się nie liczyło, bo wreszcie tu był. Wysiadł na stacji skąd miał zamiar udać się do schroniska prowadzonego przez matkę Natalii, jego dziewczyny. Kochał ją od lat, ale zawsze rozmawiali tylko przez Skype, a teraz mieli się spotkać po raz pierwszy. Byli jak ten góral i córka rybaka z piosenki Rudiego Schubertha, tyle, że on urodził się nad morzem, a ona w górach.

            Miał na sobie plecak turystyczny, a jego gęste, śnieżnobiałe włosy przykrywała ciepła czapka. Sypał lekko biały, zimny puch, ale już po chwili zerwał się mocniejszy, więc dodatkowo założył na głowę kaptur ciepłej, czarnej kurtki. Mijające go kobiety prawie przystawały zahipnotyzowane widokiem jego głęboko niebieskich oczu. Dodatkowym atutem, widocznym zawsze, była jego postawa i aura pewności siebie, jaką wokół roztaczał, widoczna również teraz. Nie był szczególnie wysoki, miał metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, ale nawet w obecności wyższych od siebie mężczyzn zwracał największą uwagę. Ilekroć zauważał patrzących na niego z wielką uwagą przedstawicieli tej samej płci, gotów był się założyć, że część z nich myśli o nim w ten  sposób.

Mimo wszelkiego powodzenia, żaden kontakt intymny z przedstawicielem którejkolwiek płci nie interesował go. Od ponad ośmiu lat znał się online z Natalią i od pierwszej rozmowy zakochał się. Nie powiedział tego jednak, gdyż obawiał się, że ją odstraszy. Czekał cały rok, aż ona mu to wyznała. Wtedy pierwszy raz w życiu poczuł się naprawdę szczęśliwy. Powiedział jej, że czuje to samo. Nie chcąc jednak niczego przyspieszać, zaproponował, aby przez jakiś czas ich związek pozostał w formie czatów wideo. Nie chciał spotkaniami psuć tego, co ich łączyło. Im częściej rozmawiali, tym więcej o sobie mówili i z każdym kontaktem byli sobie bliżsi. W trakcie ostatniej sesji uzgodnili, że przyjedzie do niej tuż po świętach. Co prawda Natalia prosiła, aby przyjechał na gwiazdkę, ale on umówił się już na świętowanie w rodzinnym gronie i choć bardzo chciał, nie mógł tego odwołać.

Teraz jednak czas świąteczny dobiegł końca i mógł wreszcie spotkać się ze swoją ukochaną. Padało coraz mocniej i chciał udać się na dworcowy postój taksówek, jednakże wiedział, iż nie ma po co do niej wsiadać przed kupieniem kwiatów. Oby tylko dworcowa kwiaciarnia była jeszcze otwarta, pomyślał.

Niestety, spóźnił się o ponad godzinę. Kwiaciarnia została zamknięta o osiemnastej. Miał pecha, zaliczył punkt ujemny. Przybycie z pustymi rękami nie zostanie przyjęte zbyt ciepło, ani przez Natalię, ani przez jej rodziców. Powinien był wszystko zaplanować lepiej, ale jak człowiek się zakocha, nie zawsze działa racjonalnie. Tak było w linii męskiej jego rodziny od pokoleń i tak też stało się w jego przypadku. Tyle dobrego, że nie szło tutaj o ludzkie życie, bo wówczas spanikowałby. Mimo wszystko czuł, że jego pewność siebie ulatuje. Musiał wziąć się w garść, albo wszystko zepsuje. Nie tylko pierwsze wrażenie, które i tak nie będzie odpowiednie. Choć właściwie drugie, a może i trzecie, bo nie tylko przyjechał za późno, ale i zapomniał Natalię o tym poinformować. Należało natychmiast naprawić ten błąd, ale jakoś nie chciało mu się sięgnąć po telefon i połączyć z dziewczyną przez Skype. Przede wszystkim musiał się uspokoić.

Podszedł do pierwszej taksówki, jaką wypatrzył. Nie zwrócił uwagi, ile ich było na parkingu, nie rozpoznał też marki. Po prostu otworzył drzwi, jednym, sprawnym ruchem, rzucił na siedzenie plecak i wsiadł, po czym zamknął drzwi. Taksówkarz, łysiejący mężczyzna po czterdziestce, chciał wyraźnie go zrugać, powiedzieć, że plecak powinien włożyć do bagażnika, ale rozmyślił się. Nie zdążył też spytać „Dokąd?”, bo Jacek sam wskazał adres.

Taksówkarz miał mieszane uczucia. Wskazane górskie schronisko w normalnych warunkach było odległe o dziesięć minut jazdy, ale teraz było inaczej. Zima była wyjątkowo mroźna. Od Zakopanego aż do górskiej granicy od kilku dni temperatura wynosiła nie mniej niż trzydzieści pięć stopni. No i lód po drodze. Co do warunków jazdy, to na dwoje babka wróżyła. Nie żeby miał czarne myśli, ale nie chciał się tym dzielić z pasażerem. Nie chciał go stracić, choć z drugiej strony, facet nie wyglądał na takiego, co gotowy jest wysiąść. Prędzej sam będzie nalegał, a może nawet dopłaci. I być może wcale się nie obrazi, jeśli naliczy mu więcej, niż się należy. Zaraz jednak sobie przypomniał, że wolno mu dojechać tylko do szlaku i tam będzie musiał klienta wysadzić. Perspektywa zgarnięcia sporej ilości gotówki minęła tak samo szybko, jak się pojawiła.

Ruszył ostrożnie i po pół godzinie jazdy oblodzoną szosą, zatrzymał się w Kuźnicach. Facetowi wyraźnie się spieszyło i chciał pojechać dalej szlakiem. Dobre dziesięć minut musiał mu tłumaczyć, że nie może jechać dalej. Zawiedziony pasażer zapłacił należność, zabrał plecak i nie mówiąc „Do widzenia”, wysiadł i trzasnął drzwiami. Nie obejrzał się.

Po kilku minutach marszu przystanął i spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta, a jego czekało jeszcze blisko półtorej godziny marszu. Ruszył szybkim krokiem, mając nadzieję, że dojdzie prędzej. Niewiele brakowało, aby już po chwili wywrócił się o kamień. Myślał o spotkaniu z Natalią i zapomniał patrzeć pod nogi. Było ciemno choć oko wykol, a on zapomniał zabrać latarki. Jakim cudem widział podłoże, po którym stąpał – nie miał pojęcia.

Im dalej był, tym gorzej się czuł. Nie, nie żałował podjętej decyzji. Każdy krok przybliżał go do spotkania z ukochaną, ale to miejsce sprawiało, że czuł się nieswojo. W tym miejscu był po raz pierwszy. Co prawda przyjeżdżał do Zakopanego i szedł w góry, ale zawsze za dnia i nigdy tym szlakiem. Poza tym było ciemno i w każdej chwili mogło go zaatakować dzikie zwierzę.

Musiał się uspokoić. Nie da rady dojść na miejsce, jeśli będzie tak myślał. Wyluzować się, myśleć o Natalii i iść z podniesioną głową.

Usłyszał pohukiwanie sowy. Czy nie trochę za wcześnie? Nie miał pewności, nigdy szczególnie nie interesował się, o której godzinie śpiewają poszczególne ptaki. Jednocześnie śpiew nocnego ptaka sprawił, że poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Niezbyt uprzejmie się zachował, wysiadając z taksówki. Perspektywa spotkania z ukochaną, sprawiła, że nie zwracał uwagi na nic innego. No i ta nieprzyjemna wymiana słów z mężczyzną, który miał rację i musiał uzmysławiać mu, że musi wysiąść.

Jacek, może i byłeś najlepszy na roku, ale cierpliwości ci brak, a to cię kiedyś zgubi.

Zaraz zganił się i uznał, że teraz najważniejsze, to patrzeć pod nogi. Nie przyszło mu jednak na myśl, że na jego życie czyha ktoś jeszcze.

Zaczął go śledzić, gdy tylko wszedł na szlak. Nie wiedział, kto to, ani czego szuka w tych stronach. Wiedział natomiast, że mógł zmierzać tylko w jedno miejsce, zwłaszcza w taką pogodę. Pierwszym bezpiecznym przystankiem na tej trasie było schronisko „Hala Kondratowa”. Jednak skąd się tu wziął i czemu właśnie teraz? Święta minęły, a do Sylwestra były jeszcze cztery dni. Co tam będzie robił tyle czasu? A może pójdzie dalej z samego rana? Stanowił zagadkę, którą należało rozgryźć.

Buzowała w nim krew, jak zawsze w takich chwilach. Wiedział już, że znalazł sobie ofiarę i z pozbawieniem jej życia nie będzie miał problemów. Uśmiechnął się. Nie pierwszy raz zabije nieznajomego. Coś mu mówiło, że chciał to zrobić, gdy tylko go ujrzał. Za długo już pościł.

Nie miał pojęcia, ile jeszcze do celu i z całych sił starał się nie spoglądać na zegarek. Niepokoił się spotkaniem i oczywiste było, że Natalia też się niepokoi. Na miejscu powinien być już jakieś dwie godziny temu, a nie skontaktował się z nią, podsycając tym samym jej niepewność. Czy mogła zacząć myśleć, że postanowił jednak nie przyjeżdżać. Czy wyobrażała sobie, że poznał inną i został z nią w Gdańsku, albo spotkał jakąś siksę w Zakopanem i właśnie ją zalicza?

Kolejne czarne myśli gromadziły się w jego głowie, jeszcze bardziej psując mu nastrój. Zatracał się powoli w swoich rozważaniach, nie zdając sobie sprawy, że ktoś obserwuje każdy jego krok i będzie starał dowiedzieć się, kim jest.

Ponieważ było ciemno, włączył widok nocny i pod najlepszym kątem, jaki mógł znaleźć, zrobił mu zdjęcie. Z samego rana sprawdzi tego człowieka. Zrobi co należy, by poznać jego tożsamość. Kimkolwiek był, nie powinien stanowić większego wyzwania. Mimo pory dnia potrafił po twarzy rozpoznać umiejętności, posiadane przez napotkaną osobę. Miał taki dar i często z tego korzystał. Instynkt nigdy go nie zawiódł. To, że poradzi sobie tym razem, nie ulegało wątpliwości. Załatwienie ten sprawy było kwestią czasu i tego, jak bardzo był głodny.

W końcu drzewa zaczęły się przerzedzać, a między pniami niewyraźnie prześwitywały światła. Teraz wiedział, że do schroniska już niedaleko. Czuł też przemożną potrzebę spojrzenia na zegarek. Musiał dokładnie wiedzieć, ile się spóźnił, by dokładnie się z tego wytłumaczyć. Gdy ujrzał pierwsze zarysy budynku, nie wytrzymał i zerknął na podświetlaną tarczę swojego starego Casio, z którym od lat się nie rozstawał, a który piętnaście lat wcześniej dostał od rodziców na dziewiąte urodziny. Ile razy wymieniał pasek i baterie – nie był w stanie zliczyć.

            Jego wierny towarzysz pokazywał równo wpół do dziesiątej. Nie miał złudzeń, od progu czekała go niezła awantura. Im bliżej budynku się znajdował, tym mocniej biło mu serce, zarówno z nerwów, jak i ze świadomości, że już tylko minuty dzielą go od pierwszego spotkania z ukochaną. Nie miał wątpliwości i nie wycofałby się nawet, gdyby chciał.

No Jacek, głowa prosto i uśmiechaj się.

            Nim jeszcze podszedł do drzwi, przypomniał sobie o kwiatach i zrozumiał, że dobrze, że ich nie ma. Nie przetrwałyby takiej drogi. Zatrzymał się w zamyśleniu. Gdy doszedł do niego większy podmuch zimna, szybkim krokiem pokonał ostatnie dziesięć metrów, zadzwonił i przywołał na twarz uśmiech.

            Nie musiał długo czekać. Już po kilku sekundach, choć te ciągnęły się dla niego przez wieczność, usłyszał kroki. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Natalia. Od razu rzuciła mu się na szyję. Nie krzyczała, nie robiła mu wyrzutów, powiedziała jedynie z czułością „Wreszcie jesteś!”.

Przytulił ją. Żadne z nich zdawało się nie zauważać, że stoją na zimnie. Do rzeczywistości przywołał ich głos matki Natalii, która kazała córce natychmiast zamknąć drzwi. Przyjrzawszy się swojej dziewczynie z bliska, Jacek utwierdził się w tym, co widział, mając ją na ekranie komputera. Miała czarne włosy w nieładzie i zielone oczy. Teraz ujrzał na dodatek, że jest dość drobnej budowy – nie mogła mieć więcej niż sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Gdyby nosiła okulary i miała bliznę w kształcie błyskawicy na czole, wyglądałaby zupełnie jak Harry Potter w kobiecej wersji.

            Szybko otrząsnął się z tej myśli i podszedł powitać się z matką Natalii. Patrząc na nią stwierdził, że cały swój wygląd jej córka odziedziczyła po niej. Jedyną różnicą, naturalnie oprócz wieku, był wzrost. Jadwiga Galica, bo tak mu się przedstawiła, była od swojej córki wyższa o jakieś pięć centymetrów. Kobieta zdawała się zupełnie zapomnieć o zdarzeniu sprzed minuty – nie wspomniała słowem o wpuszczanym przez otwarte drzwi zimnie. Z jej ust padło za to typowe pytanie „Kawa czy herbata?”. Kostrzycki podziękował i poprosił o herbatę. Zastanawiał się, jaki okaże się mąż pani Jadwigi. Z jakiegoś powodu nie myślał o nim teraz jak o ojcu jego dziewczyny.

            Jak na zawołanie, z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się mężczyzna. Był mniej więcej w wieku Jadwigi. Jacek nie miał wątpliwości, że patrzy na jej męża. Człowiek, który przed nim stanął, był o parę centymetrów od niego niższy. Przedstawił mu się jako Norbert, ojciec Natalii. Użył dokładnie takich słów, po czym podał mu rękę. Uścisk miał mocny, jednak trochę słabszy od Jacka. Trzymając dłoń w dłoni, Kostrzycki przyjrzał się gospodarzowi uważniej. Dostrzegł gęste, kasztanowe, dobrze wypielęgnowane włosy, szare oczy, lekko krzywy nos i kiedyś gęste, ale teraz wyraźnie rzednące brwi. Przyszły teść zdecydowanie był człowiekiem, który nie bał się byle czego i gotów był podjąć niejedno wyzwanie.

            Puściwszy rękę Jacka, Norbert zaprosił gościa do stołu. Jadwiga okazała się przewidująca i trzymała ciepłe danie w garnku. Akurat podgrzała i mogli całą czwórką zjeść. Usiedli, ale nie zdążyli niczego wziąć do ust, bo ktoś zaczął głośno walić w drzwi.

- Kogo diabli niosą?! – Powiedziała Jadwiga i z niechęcią wstała, po czym, jakby na przekór stojącej na dworze osobie, powoli ruszyła w stronę drzwi. Pukanie ustało pół minuty później. Przez chwilę panowało milczenie, a potem odezwała się gospodyni. Z jej głosu łatwo dało się wyczytać, że nie jest zadowolona z widoku osoby, która stała w progu.

- Co ty tu robisz?!

- Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – pełen zawodu głos młodego mężczyzny i kroki. – Przecież jesteśmy rodziną.

- Powinieneś był się zapowiedzieć – zganiła gościa Jadwiga. – Czemu nie zadzwoniłeś?

- Chciałem sprawić wam niespodziankę.

            Teraz mężczyzna mówił już weselej, choć nie tak entuzjastycznie, jak prawdopodobnie chciał. Jacek próbował sobie wyobrazić, jak wygląda niespodziewany gość. Powiedział, że należy do rodziny. Kim mógł być dla Natalii i jej rodziców?

- Na święta nie chciałeś wpaść – Jadwiga nie przestawała czynić krewnemu wyrzutów. – Nie podoba mi się to.

- Daj już spokój – żachnął się gość. – Jestem głodny. Przygotowałaś coś?

            Odgłos kroków. Tajemniczy przybysz zmierzał w stronę kuchni. Jacek jeszcze go nie widział, ale coś mu mówiło, że go nie polubi. Już teraz miał pewność, że miał do czynienia z osobą stanowiącą jego przeciwieństwo. Ciekawe, czym jeszcze go zaskoczy.

            Chwilę później w drzwiach ukazał się brązowooki brunet w wieku około trzydziestu lat, o wzroście metr osiemdziesiąt pięć, barczysty, z mięśniami wypracowanymi zapewne na siłowni. Nie był przesadnie przypakowany, z twarzy budził zaufanie, ale Jacek nie mógł być pewien, że jego pierwsze wrażenie okaże się słuszne. Mężczyzna nie zawracał sobie głowy przedstawieniem się, tylko od razu demonstracyjnie usiadł na wolnym krześle, naprzeciwko Natalii i nałożył sobie sporą porcję pomidorowej  i zaczął ją spożywać szybko, wykonując zamaszyste ruchy. Kiedy gospodarze, Natalia i Jacek delektowali się jedzeniem i rozkoszowali się smakiem, on opróżnił talerz i nałożył sobie następną porcję. Kostrzyckiemu chodziły po głowie słowa „Ale niekulturalny” i tylko to, iż nie był sam przy stole sprawiało, że nie skomentował zachowania niespodziewanego gościa.

            Skończywszy drugą porcję, mężczyzna spojrzał na Jacka.

- Kim właściwie jesteś? – Spytał. Jego głos był pełen natarczywości. Dawał wyraźnie do zrozumienia, iż nie podoba mu się, że osoba, której nie zna, siedzi z nim przy jednym stole. Otrzymawszy wyjaśnienie, powiedział tylko „Aha” i nałożył sobie kolejną porcję. Najwyraźniej nie zamierzał się przedstawić.

Jacek podczas podróży zjadł dwie bułki, które zrobił sobie jeszcze w domu i wciąż był głodny. Pomyślał, że chyba nie wystarczy dla niego zupy. Kończył właśnie jeść swoją porcję i chciał sobie wziąć dokładkę, ale gość, którego tożsamości wciąż nie poznał, kończył już drugą i chyba zamierzał znowu sobie nałożyć.

            Gość, który się nie przedstawił raz jeszcze sięgnął po chochlę i znów nalał sobie pomidorowej, po czym zaczął jeść jeszcze łapczywiej, niż chwilę wcześniej. Jacek uznał, że nigdy nie widział nikogo, kto zachowywał się w taki sposób. Nie dziwił się, że matka Natalii niechętnie go przyjęła. Musiała już nieraz być świadkiem podobnych scen. Ten człowiek bez dwóch zdań był zakałą rodziny.

            Spojrzał dyskretnie po wszystkich zgromadzonych przy stole. Na twarzach gospodarzy i ich córki widać było wstyd. Starali się go ukryć najlepiej jak potrafili, ale nie dali rady. Szczególnie na twarzy Jadwigi widać było, że chce, aby niespodziewany gość opuścił schronisko jak najprędzej, ale tak jak reszta, zdawała sobie sprawę. że tak się nie stanie. Jej krewny zatrzyma się tutaj nie wiadomo jak długo. Prawdopodobnie o tym, kiedy wyjedzie, powie najwcześniej jutro.

Dotarł do schroniska z wielkim trudem, ale również z pewnością, że spędzić miło czas z ukochaną i jej rodzicami, lecz pojawił się ten typek i wszystko zepsuł. Prawdopodobnie aż do zapadnięcia w sen będzie miał głowę zaprzątniętą tylko nim i jego twarz przed oczami. To zdecydowanie nie będzie spokojna noc. Choć nie sądził, żeby krewny rodziny Galiców miał mu się przyśnić, zdarzało mu się, że czasem nawet błahe, niemiłe wydarzenie z ostatnich godzin dziennych wpływały niekorzystnie na czas nocnego odpoczynku. Nieraz kończyło się to leżeniem aż do świtu z otwartymi oczami albo snem pozbawionym fazy REM. W konsekwencji mimo swojego wysokiego ilorazu inteligencji i łatwości w przyswajaniu sobie nowych informacji, niemal zawalał sesję. Sam do końca nie rozumiał, czemu ukończył studia jako najlepszy na roku. Tak czy inaczej, nawet gdyby następne dni ułożyły się wspaniale, ten wieczór był już stracony.

Nagle przypomniał sobie, że gdy był na szlaku, czuł czyjąś obecność, ale wtedy myślał, że to zwierzęta. Nie przyszło mu do głowy, że to mógł być człowiek. A może właśnie ten facet go wtedy śledził? Jak długo go obserwował? Może jechał za nim taksówką, albo i był w tym samym pociągu od samego początku. Co, jeśli mieszka w Gdańsku i już tam za nim podążał? Czy wiedział, że on i Natalia są w związku na odległość? Wszak kilka lat temu w kawiarni wspomniał o tym znajomemu ze studiów. Powiedział wówczas również, że chce ożenić z Natalią. Niewykluczone, że krewny Galiców tam był.

Uznał, że wpada w paranoję, więc przerwał rozmyślania. Wkrótce na pewno wszystko się wyjaśni, więc nie ma co martwić się na zapas. Tak czy inaczej, ten gnojek zepsuł nastrój i Jacek już zdążył go znielubić. W tej chwili po chciał tylko jednego: żeby zniknął mu z oczu. Jeśli, tak jak on, ma tu zostać, niech przynajmniej dziś go już nie ogląda.

            Jego życzenie nie miało się spełnić, dobrze to wiedział. Na dodatek facet się odezwał, a w głosie dało się słyszeć coś bliskiego nienawiści.

- Co ty tu w ogóle robisz?

- Przyjechałem spędzić czas z moją dziewczyną – odpowiedział spokojnie Jacek. Chciał dodać coś jeszcze, ale nie zdążył. Jego rozmówca nie dopuścił go do głosu i miał z tego wyraźną satysfakcję. Teraz jednak wyrażał pretensję i niemal złość.

- Myślisz, że możesz sobie tak po prostu przyjeżdżać do mojej kuzynki?

- A więc jesteś jej kuzynem? – Jacek spróbował załagodzić sytuację. Nie była to przyjemna rozmowa i miał nadzieję poznać imię osoby, która go atakowała. Liczył, że to uspokoi nieco narwańca, ale się przeliczył.

- Tak, jestem kurwa, jej kuzynem. A ty jesteś przybłędą.

- Dość tego! – Norbert walnął pięścią w stół tak mocno, że waza się zatrzęsła. – Jadwiga w ogóle nie powinna cię była wpuszczać. Wiesz co, Benek? Nic dziwnego, że żona cię zostawiła i zabrała dzieci. Na jej miejscu też bym nie wytrzymał, żyjąc z tobą codziennie pod jednym dachem.

- Wypraszam sobie! – Wrzasnął Benek. – Nie masz prawa wtrącać się w moje życie. W żaden sposób. Pilnuj swojego nosa, cholerny ceprze!

- Ja ci dam cepra! – Odkrzyknął Norbert, gotów rzucić się na Benka z pięściami.

- Natychmiast przestańcie! – Krzyknęła Jadwiga. – To miał być miły wieczór. Wiesz Benek, lepiej idź sobie.

- Mam o tej porze wyjść z powrotem na szlak? – Benek nie wierzył własnym uszom.

- W Kuźnicach złapiesz taksówkę – powiedziała już spokojnie. – A jeśli nie złapiesz, to  idź do Zakopanego i tam znajdź sobie nocleg.

- Chyba coś ci się, ciociu, pomyliło! – Benek wciąż był wściekły. – Zostaję na noc i kropka. Pójdę już, zajmę pokój numer cztery. – Wstał i spojrzał na Jacka. – A z tobą jeszcze sobie porozmawiam.

- Dość! – Wrzasnął Norbert. Benek nic nie odpowiedział, tylko odwrócił się i udał do pokoju. Jacek przez chwilę patrzył w ślad za nim.

- Przepraszam – Jadwiga spojrzała na Jacka. – Tak się dzieje, ilekroć Benek gdzieś się pojawi. Jest zupełnie niewychowany.

- Nic się nie stało – odrzekł Kostrzycki, starając się uśmiechnąć.

- Owszem, stało się. – W głosie Norberta brzmiała irytacja. – Powinniśmy mu zakazać tu przyjeżdżać.

- Jesteście jego najbliższą rodziną? – Zaciekawił się Jacek.

- Niestety – westchnęła gospodyni. – Wszyscy pozostali członkowie z jego gałęzi rodziny poumierali. W różny sposób. W wypadkach, na choroby zakaźne, ze starości.

- Wszyscy?

Jadwiga skinęła głową.

- Nie ma rodzeństwa?

- Nie. Zresztą, nawet gdyby miał, to przy jego charakterku, zniechęciłby prędzej do siebie czy to siostrę czy brata.

- Musiał czuć się samotny. – Jacek nie wiedział, dlaczego próbuje go bronić. Przed chwilą myślał o nim źle, ale teraz, kiedy w krótkim czasie dowiedział się o nim tak wiele, choć go nie znał, uznał, że Benkowi należy się zrozumienie. Ale co miał zrobić, skoro jego jedyni krewni nie byli nastawieni do niego przyjaźnie? Znali go dłużej i bez sensu było wyrażać swoje zdanie. Poza tym przyjechał tu dla Natalii i aby poznać jej rodziców, a nie bronić przypadkiem poznanego członka rodziny.

- To bez znaczenia – uciął Norbert. Jego mina wyraźnie mówiła, że nie zamierza dłużej rozmawiać na temat nieproszonego gościa.

            Jacek przyznał Norbertowi w myślach rację. Nielubianego krewniaka nie było już w pomieszczeniu. Pomyślał, że pewnie leży już w łóżku, ale rozległ się dźwięk puszczanej wody. Najwyraźniej Benek zażywał kąpieli.

- Zostawimy was samych – zdecydowała Jadwiga. – Poznamy się lepiej jutro.

- Dziękuję za kolację – uśmiechnął się Jacek. – Wspaniale pani gotuje.

            Leżąc w łóżku, miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. W końcu wstał i odsłonił firankę. W cieniu obok jednego z drzew ktoś stał. Nie mógł jednak rozpoznać, kto to był. Stojąc w tym miejscu dostrzegał jedynie zarysy postaci. Osoba, która na niego patrzyła, była wysoka, a na pewno wyższa od niego. Benek? Czy aż tak go nie lubił, że postanowił przybrać groźną pozę i stać na mrozie, by gapić się w jego okno? Jeśli tak, to miał coś nie tak z głową.

            Położył się z powrotem, ale długo nie mógł zasnąć. Był w stanie jedynie myśleć o osobie stojącej koło drzewa. Kim była? Uznał, że wróci do tego rano, ale nie wiedział, że wówczas wszyscy obecni w schronisku będą mieli i wiele większy problem.

       Widział go przez chwilę, ale to nie miało znaczenia, bo ze swojego pokoju nie mógł mu się przyjrzeć dokładnie, on zaś wiedział o nim już wszystko.  Zauważył go na szlaku, następnie poznał jego imię i nazwisko. Wiedział też, kim byli jego rodzice, do jakich szkół uczęszczał, z jakim wynikiem ukończył studia, co jadał, jakie miał hobby. To i każdy sekret poznał dzięki swoim wysoko postawionym kontaktom, nawet szybciej niż planował. Miało być przed południem, ale zdecydował się zadziałać wcześniej i dostał żądane informacje już o północy.

Mówią, że jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy. Bzdura. Wszystko było, jak należy, nawet lepiej niż powinno. Wkrótce nadejdzie czas Jacka Kostrzyckiego. Jego przedśmiertne krzyki będą muzyką dla jego uszu. Najpierw jednak zafunduje sobie przystawkę.

 

 

 

2

CIAŁO

 

Benedykt Leszczewski obudził się w fatalnym nastroju. Z irytacją wspominał spotkanie z facetem swojej kuzynki. Nikt mu nic nie mówi, a ten koleś  wygląda podejrzanie. Wstając, postanowił, że zrobi wszystko, by chronić przed nim Natalię. Zostanie tutaj i będzie jej oparciem. Nie potrafił odpowiednio traktować żony i dzieci, ale nie powtórzy tego z Natką.

Przeciągnął się i ziewnął na cały głos, po czym w dwie sekundy wstał i ruszył do łazienki. Im szybciej rozmówi się wrzodem na dupie, tym lepiej.

Obudziwszy się, Jacek natychmiast pomyślał o Benku i nieprzyjemnym wrażeniu, jakie ten na nim zrobił. Sposób w jaki jadł, nie był dla niego problemem. Gorzej, że prawdopodobnie sądził, iż ma do czynienia z kimś, kto może skrzywdzić Natalię, a to było niedorzeczne. Ta piękność była dla niego całym światem i nigdy by jej nie skrzywdził. Gdy tylko go spotka, wytłumaczy mu to. Oby tylko Benek dał się przekonać. Jacek nie miał złudzeń, że to będzie trudne.

Zamrugał, po czym spojrzał za okno. Tego, kto tam stał, kiedy jeszcze nie spał, teraz już nie było. Sama jego obecność wciąż jednak sprawiała, iż czuł niepokój. Jakby ktoś czyhał na jego życie. Czy rzeczywiście tak było?

Znowu pomyślał, że to mógł być Benek. Czy powinien się go obawiać? Niby dlaczego? Facet najpewniej zachowuje się tak przez rozwód. Kostrzycki nie należał do rodziny, więc swoją agresję skupił na nim, to wszystko. W ogóle go nie znał, a to, że nie podobało mu się, iż Natalia chce się z nim związać, czy raczej, że on chce się związać z Natalią, było pewnie spontanicznym odreagowania nieprzyjemnych przeżyć.  Cała sytuacja pewnie szybko rozejdzie się po kościach, ale na wszelki wypadek porozmawia dziś z kuzynem swojej dziewczyny i wszystko mu wyjaśni.

Powoli wstał i udał się do łazienki.

Odliczał czas. Krew w żyłach krążyła mu coraz szybciej, a mimo to jego organizm funkcjonował normalnie. Nie mógł się doczekać wieczora. Zabije Jacka Kostrzyckiego dokładnie o północy. Podkradnie się do jego pokoju, ale nie wykończy go szybko. Było tyle sposobów. Ach, jak uwielbiał przebierać w posiadanych środkach. Nie ma to jednak jak porządne duszenie,  przerywane i wznawiane. I nieponoszenie za to konsekwencji. Tak zrobił poprzednio, tak zrobi i tym razem. Zajmie mu to godzinę, albo i dwie. Obojętnie, i tak nikt nie będzie słyszał. Będą tylko ciche błagania, jak zawsze.

Choć bardzo chciał, był niemal pewien, że bez awantury się nie obejdzie. Niewykluczone, iż Benek będzie krzyczał tak głośno, że usłyszy go całe schronisko.  Tak myśląc, poprawił na sobie świeże ubranie i otworzył drzwi. Przed nim stał kuzyn Natalii. Zaskoczony Jacek nie zareagował, gdy został pchnięty na ścianę, a następnie podniesiony do pionu. Napastnik patrzył mu prosto w oczy.

- Słuchaj cwaniaczku! – W głosie Leszczewskiego była tylko wściekłość. – Za pół godziny ma cię tu nie być!

- Co takiego?! – Jacek odkrzyknął, ale z jakiegoś powodu nie próbował się uwolnić.

- Spakujesz się, z szacunkiem powiesz mojej kuzynce, że musicie się rozstać, a potem wyjdziesz ze schroniska i odjedziesz pierwszym pociągiem. Dotarło?!

            Dopiero teraz Kostrzycki postanowił uwolnić się z uścisku. Zrobił tak, jak uczył go ojciec: gdy ktoś trzyma cię za kołnierz, zaciskasz pięści i wykonujesz obiema rękami szybki ruch tak, aby trafić nimi w połowę przedramion. Po takim ciosie zawsze puszczają. I tak się stało. Benek cofnął się gwałtownie i ugiął kolana, a gdy odzyskał równowagę, począł rozcierać zaatakowane miejsca.

- Chyba ci się coś pomyliło, koleś! – Odezwał się Jacek podniesionym głosem. – Nic o mnie nie wiesz. Znamy się z twoją kuzynką dziesięć lat. Kocham ją i nigdy jej nie skrzywdzę. Z tego, co słyszałem, nie jesteś tu mile widziany. Jeśli ktoś stąd odjedzie, to będziesz to ty. Nie mówię, że teraz, ale na pewno przede mną.

- Ty sukinsynu!

- Uważaj na słowa, Benek! – Ostrzegł Jacek. – Nie pozwalam obrażać mojej matki!

- Nie jesteśmy na „ty”!

- Mniejsza o to, lepiej już idź.

- Jeszcze się policzymy! – Zagroził Leszczewski i wyszedł szybkim krokiem, nie zamykając za sobą drzwi. Jacek rzucił za nim „I nie podoba mi się podglądanie”, po czym po omacku poprawił koszulę i udał się do jadalni.

            Uśmiechnął się, stając przed drzwiami pokój numer dziewięć. Dziewiątka z jakiejś przyczyny była jego ulubioną liczbą. W tym pokoju mieszkała osoba, którą zamierzał teraz zabić. Drzwi nie były zamknięte od środka, więc wszedł bez problemu. Czterdziestoletni mężczyzna wciąż spał. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w regularnych odstępach.

Sytuacja jaką zastał, nie sprzyjała jego planom. Chciał podręczyć swoją ofiarę, ale wolał to robić, gdy byli przytomni. Zrobił więc to, co było najprostsze: wyjął płynnym ruchem mężczyźnie poduszkę spod głowy i przyłożył mu ją do twarzy. W tym momencie jego ofiara zaczęła się budzić, ale nie przejął się tym zbytnio. Raz już się tak stało i pewnie zdarzy znowu. Od przejścia na tamten świat faceta dzieliły sekundy.

Po chwili ciało znieruchomiało, a nieco później do nosa napastnika dobiegł charakterystyczny, nieprzyjemny zapach. Wstrzymując wymioty, podłożył poduszkę z powrotem pod głowę i zachowując ciszę, opuścił pokój. Nie martwił się o ewentualne dowody zbrodni. Nie było go w bazie danych policji i nigdy nie będzie. Jest na to za sprytny.

W pierwszej chwili Jacek miał ochotę się zaśmiać. Miałby zerwać z Natalią i wrócić do Gdańska? Jej kuzyn naprawdę miał nie po kolei w głowie. Najpierw zaatakował go przy stole, potem obserwował go przez okno, a teraz wyskoczył na niego z rękami. To ostatnie utwierdziło go w przypuszczeniu, że to on wgapiał się w niego w nocy. Niezły był z niego świr. Musiał uważać. Jak powiedział. „Jeszcze się policzymy”. Nie ulegało wątpliwości, że mówił poważnie. Czy chciał go zabić? A może już kogoś zabił. Po kimś takim mógł się spodziewać wszystkiego.

Jego rozważania przerwał długi, kobiecy krzyk. Natychmiast skierował się w stronę, z której dobiegał. Pokój numer dziewięć. To stamtąd dobiegał hałas. W środku zobaczył Jadwigę, kulącą się przy łóżku. W pierwszej chwili nic nie rozumiał. Do czasu gdy spojrzał na mężczyznę leżącego na łóżku. Nawet laik po wyrazie twarzy poznałby, że ten człowiek nie żyje.

Morderstwo, przyszło mu na myśl. Dla pewności przyłożył dwa palce do szyi i jego pewność zyskała dodatkowe potwierdzenie. Teraz powinien był zrobić dwie rzeczy: uspokoić Galicową i zadzwonić na policję. Każdy myślący trzeźwo człowiek na widok trupa właśnie tak by postąpił. On w normalnych warunkach też, ale to nie było normalne. Zamiast tego wybiegł szukać Benka. Był pewien, że to on jest mordercą. Z kuzynem Natalii było gorzej, niż myślał. Zabił przypadkowego turystę, zamiast niego. Tak się odgrażał, a zabił osobę, do której nic nie miał.

Zbiegł na dół i znalazł kuzyna swojej ukochanej, palącego papierosa pod drzwiami schroniska.  Wyszedł na zewnątrz i złapawszy go za fraki, rzucił nim o śnieg. Leszczewski zakasłał.

- Pojebało cię?!

- To ciebie pojebało! Zabiłeś człowieka!

            Benek wyglądał na szczerze zdziwionego. Zrobił wielkie oczy i powiedział:

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Akurat! Odgrażasz się, a potem znajduję martwego turystę. Aż tak jesteś pomylony? Kto mógł to zrobić, jeśli nie ty?

- Naprawdę cię pojebało – uznał Leszczewski. -  Nie jestem mordercą. Ale może ty nim jesteś. Zabiłeś kogoś, a teraz próbujesz zrzucić winę na mnie, bo mnie nienawidzisz.

- Policja jest już w drodze, jeszcze będziesz cienko śpiewał.

            Podszedł do Benka i całkowicie go zaskakując, zamarkował kopnięcie w brzuch. Kuzyn Natalii zgiął się i znów upadł.

- Nie nienawidzę cię, za to ty masz nierówno pod sufitem – uznał. – Odpowiesz za to.

- Ciekawe, co powiesz policji – Benek wstał i wziął się pod boki.–

- Twoje słowo przeciw mojemu – stwierdził Jacek. - Poza tym to ty zabiłeś i ciebie zatrzymają. Założę się, że jeszcze przed Nowym Rokiem sformułują akt oskarżenia. I zapamiętaj sobie: jestem dżentelmenem, ale nie zadzieraj ze mną, bo się wkurwię.

Odwrócił się i wszedł do schroniska.

- Policja nie przyjedzie tu tak szybko, głąbie! – Krzyknął Benek,. ale Kostrzycki już go nie słyszał.

            Jadwiga siedziała w kuchni i piła herbatę. To jedno zawsze ją uspokajało. Zarówno mąż, jak i córka, byli teraz przy niej. Jacek wszedł do środka i spytawszy kobietę o samopoczucie, od razu powiedział, co myśli o sprawie, pomijając tyle szczegółów, ile mógł. Starał się za to rzetelnie wyjaśnić swoją rację. Cała trójka popatrzyła na niego zdziwiona, a Norbert kategorycznie stwierdził, że czego by o Benku nie mówić, na pewno nie jest mordercą.

- W porządku – zgodził się Kostrzycki, ale wciąż był przekonany o winie mężczyzny, którego uderzył pięć minut wcześniej. Pomyślał, że popełnił błąd, spuszczając go z oka. Kto wie, co komuś takiemu może przyjść na myśl. Pewnie właśnie planuje kolejne morderstwo, a prokurator bądź wyznaczona przez niego ekipa śledcza dotrą tu pewnie dopiero za kilka godzin. W tej chwili ważniejsze jednak było wsparcie duchowe dla jego ukochanej i jej rodziny. Należało też dopilnować, aby nikt przed czasem nie dowiedział się o martwym turyście i żeby nikt nie opuszczał schroniska. Widział też, że Natalia i jej rodzice potrzebują teraz pobyć sami, więc przeprosił i wyszedł.

- Co to za pierdolenie?!

Artur Dąbkowski, czterdziestoletni prokurator okręgowy odebrał w domu telefon z informacją, że wpłynęło powiadomienie o morderstwie w schronisku Hala Kondratowa. Tak działo się zawsze. Gdy ktoś do niego dzwonił z zawiadomieniem o zabójstwie, gdziekolwiek by nie był i czegokolwiek by nie robił, wymawiał te właśnie słowa. Od lat reagował w ten sposób, był chodzącą bombą zegarową. Teraz jadł z żoną śniadanie, więc telefon zdenerwował go jeszcze bardziej. Zazwyczaj oddelegowywał na odczepnego jakiegoś policjanta z wydziału zabójstw i czekał, aż śledczy odwalą za niego całą robotę. Postanowił, że zrobi tak i tym razem. Po chwili milczenia kazał jedynie wysłać na miejsce komisarza Edwarda Szafrańskiego z ekipą, po czym rozłączył się.

- Chujek nie ma kiedy dzwonić!

            Dopiero zobaczywszy wzrok żony, zorientował się, że powiedział to na głos.

- To fajnie – powiedziała z ledwo wyczuwalną obojętnością. – A zupa smakuje?

            Komisarz Edward Szafrański odchorowywał w domu huczne święta. Miał nadzieję, że wykuruje się do Sylwestra. Gdy dowiedział się, że znienawidzony prawnik po raz kolejny go wyznaczył do śledztwa w sprawie zabójstwa, uśmiechnął się. Nie mógł widzieć wściekłego często dupka, ale, choć kosztem własnym, to zagrał mu na nosie. Z łóżka nie wstanie jeszcze przez co najmniej kilka dni. Podczas rozmowy poprosił, aby sprawę przekazano jego partnerowi, podkomisarzowi Sebastianowi Kastyli. Chłop miał zaledwie trzydzieści lat i szybko piął się w górę. Może ta sprawa przyniesie mu nie tylko jak zwykle dodatkowe doświadczenie i satysfakcję, ale również awans, który zdecydowanie mu się należał.

            Podkomisarz miał urlop i był umówiony na randkę. Telefon z prokuratury był mu nie w smak. Nie mógł odmówić, a jednocześnie nie miał czasu na wyjaśnianie dziewczynie, z którą miał się spotkać, zaistniałej sytuacji w cztery oczy. Sytuacja robiła się poważna, to miała być już piąta randka, a liczył, że tym razem dopnie swego. Jedno połączenie sprawiło, że perspektywa zaliczenia pięknej laski odsunęła się, on zaś musiał jechać kawał drogi i jeszcze spory kawał przejść, aby dotrzeć na miejsce zbrodni. Pomyśleć, że Edek był na urlopie zdrowotnym, a Dąbkowskiemu nie chciało się ruszyć dupy. Będzie musiał odciąć cały szlak i zatrzymać wszystkich w schronisku. Nie był pewien, czy da radę i nie miało to nic wspólnego z jego umiejętnościami śledczymi.

            Wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon, zaciskając zęby ze złości. Po omacku sięgnął po telefon. Szykowała się nieprzyjemna rozmowa.

            Jacek stał nad Benkiem, który siedział przy stole w kuchni i opychał się, jak poprzedniego dnia.

- Patrz na mnie, jak do ciebie mówię! – Mówiąc to, poruszył lekko ręką. Nie miał pojęcia czemu, ale miał ochotę wziąć swojego „rozmówcę” za brodę. Była to rozmowa jednostronna, Jacek perorował przez ostatnie pięć minut, a Benek milczał i zdawał się całkowicie ignorować Kostrzyckiego. – Słuchasz mnie?!

- Spadaj, chcę zjeść w spokoju.

            Głos Leszczewskiego brzmiał rozkazująco, ale spokojnie. Benek nie ruszał się z miejsca, i patrzył w talerz, w którym co chwila zanurzał łyżkę, by następnie podnieść łyk zupy do ust. Za każdym razem odrobina cieczy spływała mu po drodze.

- Może zabiłeś, może nie – Jacek nie dawał za wygraną. Patrzył na kuzyna swojej ukochanej i chciało mu się wymiotować. – Ale powinieneś teraz wspierać swoją ciotkę. Czyżbyś już zapomniał, że jesteście rodziną? Sam to mówiłeś, gdy przyszedłeś tu wczoraj.

            Benek podniósł się tak gwałtownie, że z częściowo opróżnionego talerza wylało się nieco zupy. Spojrzał Jackowi w oczy i krzyknął:

- Nie będziesz mi mówić, co mam robić!

- Sam sobie szkodzisz – odparł Jacek i wyszedł. W korytarzu przystanął i zaczął się zastanawiać, co powinien zrobić. Po raz pierwszy ogarnęło go uczucie zagubienia.

            Dowodzenie odgradzaniem szlaku nie było wcale łatwe i Kastylia czuł, że może nie dać rady. Jeśli się nie postara, może zawalić pierwsze samodzielne śledztwo. Miał jednak dość marnowania czasu i kazał technikom zająć się wszystkim. Czekała ich niewdzięczna robota, którą potem będą kontynuowali w schronisku. Jemu pozostanie przesłuchiwanie świadków, ale coś mu mówiło, że prawie nikt nic nie widział. Morderca mógł już się zmyć, a on tymczasem wszystkich przetrzyma w budynku. Pewnie będzie również musiał powstrzymać panikę. Niewykluczone, że o trupie wiedzą już wszyscy, którzy obecnie przebywają w Hali Kondratowej.

- Co takiego? Kastylia?

            Prokurator był wściekły jak nigdy. Nienawidził młodego podkomisarza. Uważał go za człowieka, który patrzy na wszystkich z góry i nie ma prawa nosić odznaki. A jednak nosił i osiągał sukcesy. Ostatnie kilka spraw, które prowadził wraz z Szafrańskim rozwiązał sam i przyczynił się do wsadzenia kilku groźnych przestępców na długie lata do więzienia. Dąbkowski czuł, że gdy tylko podkomisarz otrzyma kolejny awans, będzie się szarogęsić już zawsze. To Szafrański powinien prowadzić śledztwo, nie on.

- Dzwoń do Szafrańskiego! – Krzyknął do słuchawki.

- Ale on jest na chorobowym, już mówiłem.

- Mam to w dupie, dzwoń do niego!

- Nic z tego, nie będę znów zawracał mu głowy.

- Dzwoń, ale już!

- Wiesz co? Mam dość ciebie i twojej apodyktyczności. Rzucam tę robotę.

            Artur chciał coś odkrzyknąć, ale jego rozmówca już się rozłączył. Gdyby potrafił psuć przedmioty wzrokiem, zrobiłby to w tej chwili. Nie mógł, więc odłączył telefon od gniazdka i rzucił nim przez pokój z głośnym „Kurwa!”.

- Dość tego! – Krzyknęła żona z drugiego pokoju. – Wniosę do sądu pozew o rozwód!

- Tylko spróbuj! – Odkrzyknął Dąbkowski, wyjmując pasek ze spodni. Uznał, że gdy tylko przetrzepie babie skórę, ta od razu zmieni zdanie. Ruszył w jej stronę, ale nim się zorientował, zamykała drzwi od zewnątrz. Mógł wyjść i ją gonić, ale nie zamierzał psuć sobie reputacji. Policzy się z nią później.

            Kastylia zapukał do drzwi schroniska. Na otwarcie nie musiał długo czekać. Pokazał odznakę i przedstawił się. Mężczyzna, który go wpuścił, powiedział że jest właścicielem schroniska i spytał, czy chciałby coś zjeść lub wypić. Sebastian chciał od razu przejść do czynności służbowych, ale uznał, że nie zaszkodzi, jeśli najpierw napije się herbaty.

Mężczyzna pomógł mu zdjąć kurtkę i powiesił ją na wieszaku, po czym wskazał drogę do kuchni. Przy stole siedziały trzy osoby. Jedną była kobieta w średnim wieku, druga była około dwadzieścia lat młodsza. Po wyglądzie Kastylia ocenił, że są matką i córką. Trzecią osobą był człowiek, który na oko mógł mieć tyle lat co córka. Promieniowała od niego niezwykła aura. Gdyby Sebastian nie był mężczyzną, oczy tego człowieka wprowadziłyby go pewnie w stan zniewolenia.

Zamrugał i wyrzucił z głowy tą dziwną myśl. Musiał skupić się na prowadzeniu śledztwa, nie na kontemplowaniu urody nowopoznanego mężczyzny, którego tożsamości jeszcze nie poznał. Już zamierzał zadać pierwsze pytanie, ale w tym samym momencie gospodarz ze słowem „Proszę”, włożył mu do ręki herbatę w szklance z koszyczkiem, więc podziękował i upił łyk.

W tym samym momencie zadzwonił jego telefon w kurtce. Przeprosił i podszedł do wieszaka. Skrzywił się, gdy zobaczył, kto dzwoni. Dąbkowski. Cholerny prokuratorek, którego nienawidził z wzajemnością. Musiał odebrać, nie miał wyboru.

- Halo? – Spytał. Starał się brzmieć jak najuprzejmiej, co przychodziło mu z wielkim trudem, ilekroć słyszał głos prokuratora.

- Zbieraj dupę w troki i wracaj do Zakopanego! – Wrzask po drugiej stronie przytępił na chwilę Sebastianowi słuch. Policjant już wiedział – jego przełożony oszalał do reszty.

- Nie mogę, panie prokuratorze, przecież pan wie – odpowiedział Kastylia tak spokojnie, jak tylko był w stanie. – Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.

- Gówno, nie śledztwo! – Wrzask był tak głośny, że śledczy odsunął telefon od ucha i trzymał go na wysokości pasa. – To sprawa Szafrańskiego, nie twoja, ty niemoto!

- Wypraszam sobie, panie prokuratorze! 

Kastylia po raz pierwszy zwrócił się do Dąbkowskiego w ten sposób. Miał już dość tego buca i był o krok od powiedzenia jednego słowa za dużo. Może już przeholował. Ale co za różnica? Według prokuratora przeholował już dawno.

- Coś ty powiedział?!

- Komisarz Szafrański jest chory, obaj to wiemy – Sebastianowi udało się przybrać spokojny ton. Wziął wdech i wydech. – Wysłał mnie, bo sam nie da rady. I tak dla pańskiej wiadomości, prowadzenie tego śledztwa sporo mnie kosztowało, więc byłbym uprzejmy, by pan nie przeszkadzał, skoro sam pan nie raczył się tu pofatygować.

- Że co?!

- Pan wybaczy, panie prokuratorze, ale muszę kończyć.

            Rozłączył się i wyłączył telefon, po czym schował go z powrotem do kurtki i wrócił do kuchni. Dopił herbatę i powiedział:

- Przesłucham każdego z państwa osobno, rozumiecie. Kto znalazł ciało?

- Ja – odpowiedziała Jadwiga. Sebastian zauważył, że lekko drży.

- Wszystko w porządku?

- Tak – odpowiedziała i skinęła głową na pozostałą trójkę. Wstali i wyszli.

- Proszę opowiedzieć mi wszystko od początku.

            Dąbkowski patrzył na resztki telefonu komórkowego, którym rzucił o ścianę. Co ten fiut sobie wyobraża? Jak śmiał odezwać się do niego w ten sposób? Gdy się znów zobaczą, pożałuje, że się urodził.

            Rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi. Wściekły odszukał klucze i ruszył do wyjścia. Kogo diabli niosą? Wyjrzał przez judasza i ujrzał sąsiada z naprzeciwka. Otworzył drzwi. Mężczyzna przywitał się i poprosił o pożyczenie szklanki cukru. Kipiący z wściekłości prokurator złamał mu nos prawym prostym. Sąsiad upadł na podłogę i stracił przytomność, a szklanka roztrzaskała się na kawałki.

- Ja pierdole! – Wrzasnął Artur. – Co się z tymi ludźmi dzieje?!

            Uznał, że następną osobą, z jaką porozmawia, będzie młody człowiek, najwyraźniej gość. Na razie dowiedział się o nim tylko tyle, że był przyszłym zięciem świadka i że zjawił się w pokoju zamordowanego chwilę po niej. W tym młodym człowieku było coś, co go niepokoiło i musiał wyjaśnić, co to takiego. Znalazł go przy drzwiach wyjściowych. Opierał się o ścianę i rozmyślał. Nawet nie zauważył, że się zbliża. Dopiero gdy się odezwał, zwrócił na niego uwagę.

- Chciałbym teraz porozmawiać z panem – powiedział.

- Oczywiście, słucham – głos miał spokojny, za spokojny. Czyżby był zimnokrwistym mordercą? Zaraz odpędził tę myśl. Nie może wyciągać pochopnych wniosków.

- Proszę mi powiedzieć, co pan widział. – Dopiero gdy to powiedział, zorientował się, że zapomniał spytać go o tożsamość.

- Za bardzo panu nie pomogę – w głosie przesłuchiwanego brzmiała pewność siebie. – Po prostu usłyszałem krzyk i przybiegłem zobaczyć, co się stało. Sprawdziłem puls, ale od razu było widać, że ten człowiek już nie żył.

- Jak się pan nazywa? - Spytał w końcu policjant. – Podobno ma się pan ożenić z córką gospodarzy.

- Jacek Kostrzycki – przedstawił się. – Tak, kocham Natalię, ale jeszcze się jej nie oświadczyłem. Bez urazy, ale uważam, że moje sprawy osobiste nie powinny pana obchodzić.

- To śledztwo w sprawie morderstwa, wszystko jest ważne. Na pewno nie ma pan nic więcej do powiedzenia?

            Sebastian spojrzał na Jacka uważnie. Czyżby jednak coś ukrywał? Przez chwile w jego oczach zobaczył, że się waha.

- Chyba wiem, kto to może być – odezwał się Jacek, całkowicie zaskakując podinspektora. – To ten kuzynek, czy kim on tam jest dla tej rodziny.

- Jaki kuzynek? – Kastylia, prócz czwórki poznanych ludzi, nikogo więcej jeszcze nie widział.

- Nazywa się Benek – odrzekł Kostrzycki. – Nieprzyjemny typ. Może mi pan wierzyć, mam powody sądzić, że to on.

- Słucham.

- Nie podoba mi się ten facet – Sebastian nie spodziewał się, że przesłuchiwany zacznie w ten sposób. Nikt, kogo przesłuchiwał, nie zaczynał od takich słów. – Nie spodobał mi się od pierwszej chwili.

- Proszę do rzeczy.

- Poznałem go wczoraj wieczorem – kontynuował Jacek. – Jest nieuprzejmy, czepia się ludzi, których widzi po raz pierwszy w życiu. Tak jak mnie.

            Podkomisarz już chciał przerwać i pośpieszyć Jacka, jednak uznał, że w ten sposób mógłby zniechęcić go do składania dalszych wyjaśnień. Westchnął tylko i czekał.

- Na początku usłyszałem tylko jego głos – mówił dalej Kostrzycki. – Wprosił się do rodziców Natalii, czepiał się mnie przy posiłku i jadł jak świnia. Ledwo mnie zobaczył i już mnie nie lubił. Zachowałem wtedy spokój, ale gdy położyłem się spać, stało się coś, co sprawiło, że nie mogłem długo zasnąć.

- Co to było?

- Ktoś stał w cieniu, przy drzewie za oknem – wyjaśnił Jacek. – Od razu pomyślałem, że to ten świr. Jego zachowanie przy stole to zresztą nie jedyny powód, dla którego go podejrzewam.

- Czy stało się coś jeszcze?

- Poprzedniego dnia, gdy szedłem szlakiem od Kuźnic po wyjściu z taksówki, poczułem czyjąś obecność. Przez chwilę myślałem, że to jakieś dzikie zwierzę, ale potem odniosłem wrażenie, że to był człowiek. Benek zjawił się w schronisku chwilę po mnie. Kto to mógł być, jeśli nie on?

            Kastylia chciał powiedzieć rozmówcy, że być może wyciąga pochopne wnioski, ale powstrzymał się. Nie na tym polegało jego zadanie. Musiał wziąć pod uwagę to, co usłyszał. Jacek podsunął mu trop i teraz należało zastanowić się, czy go podjąć. Wspominany przez rozmówcę mężczyzna i tak nie opuści schroniska. Pogada z nim później. Zdecydował, że w następnej kolejności przesłucha gospodarza.

- Dziękuję, to na razie wszystko.

Ruszył do kuchni, a Jacek udał się do pokoju numer cztery. Drzwi były otwarte, więc postanowił wejść bez pukania. Zatrzasnął za sobą drzwi i spojrzał groźnie na Benka.

- Daję ci szansę – zaczął. – Możesz się jeszcze przyznać. – Policja już tu jest. Będą z tobą rozmawiać. Pomyśl o tym, zanim po ciebie przyjdą. Jeśli nie wyjdziesz stąd ze mną teraz, skieruję podejrzenie na ciebie.

- Naprawdę jesteś pomylony – uznał Leszczewski. – I wiesz co myślę? Jest takie powiedzenie: złodziej krzyczy „Łapaj złodzieja”. To ty jesteś mordercą.

- Jesteś żałosny – stwierdził Jacek. – Ostrzegam cię, to się źle skończy. Policjant, który mnie przesłuchiwał, wygląda na kogoś, kto nie da się oszukać. Waż słowa, gdy będziesz z nim rozmawiać, a najlepiej od razu się przyznaj. Oszczędzisz jego czas i nerwy innych ludzi.

            Odwrócił się i wyszedł, tym razem jednak zamknął drzwi ostrożnie. Nie zamierzał więcej poganiać tego niezrównoważonego dupka. Jego sprawa, czy przyzna się do winy, czy nie.

            Kiedy Jacek rozmawiał z Benkiem, do mieszkania prokuratora zapukali mundurowi. Żona sąsiada obserwowała wszystko przez wizjer i zadzwoniła na policję i pogotowie. Dąbkowski został zatrzymany pod zarzutem pobicia, który mógł się zmienić w zarzut dokonania zabójstwa w stanie silnego wzburzenia, ale wydawał się tym nie przejmować, a przynajmniej nie tak, jak powinien. Wyprowadzany z bloku z rękami skutymi na plecach, przeklinał wszystko i wszystkich.

            Kastylia od dłuższej chwili trwał w zamyśleniu. Rozmowa z gospodarzem i jego córką nie wnosiły niczego do sprawy. Jedyny trop prowadził do kuzyna córki gospodarzy. Wszyscy jak dotąd przedstawiali go jako osobę nieszczególnie sympatyczną, ale choć jeszcze się z nim nie zobaczył, wątpił, żeby Leszczewski mógł mieć coś wspólnego ze zbrodnią. Wszelkie zarzuty wyszły z ust Jacka Kostrzyckiego i były to tylko jego domysły, a młody absolwent z Gdańska nie spodobał mu się od pierwszej chwili. I nie miał alibi. Podkomisarz wiedział jedynie, że zbadał tętno ofierze, co potwierdziła żona gospodarza, która znalazła ciało. Powiedziała też, że zaraz potem gdzieś wybiegł. Co wtedy zrobił, nie wiedziała. To była kolejna rzecz, którą należało wyjaśnić.

- Czy Pan jest z policji? – głos rozległ się za plecami. Zaskoczył go, ale nie przestraszył. Sebastian odwrócił się i zobaczył dobrze zbudowanego, nieco wyższego od niego mężczyznę.

- Zgadza się – odpowiedział spokojnie. – Podkomisarz Sebastian Kastylia.

- Ciekawe nazwisko – stwierdził mężczyzna. – Jestem Benedykt Leszczewski. Spodziewałem się, że będzie pan chciał ze mną rozmawiać.

- Co chce mi pan powiedzieć?

- Będę z panem szczery – zaczął Benek z błyskiem w oku. - Uważam, że to ten Jacek jest mordercą. – Źle mu z oczu patrzy.

            Ciekawe, pomyślał policjant. Przychodzi do mnie, przedstawia się i od razu kieruje podejrzenie na Kostrzyckiego. Zaledwie pół godziny po tym, jak sam został opisany jako możliwy sprawca.

- Proszę mówić.

- Jest coś, o czym panu pewnie nie powiedział. Zaatakował mnie kilka godzin temu.

- Robi się coraz ciekawiej. – pomyślał Kastylia - Czyżby nie mylił się rację i Kostrzycki ma coś wspólnego ze zbrodnią? Chciał o coś spytać, ale w końcu nic nie powiedział. Zachęcony milczeniem policjanta Leszczewski kontynuował.

- Paliłem sobie spokojnie papierosa na zewnątrz, a ten wyszedł i rzucił mną o śnieg. Nim się podniosłem, chciał mnie kopnąć w brzuch.

- Chce pan złożyć oficjalne doniesienie o napaści? – Pojawił się nowy aspekt sprawy wart zbadania. Kastylia zapisał w swoim notatniku „Jacek Kostrzycki – atak na Benedykta Kostrzyckiego, złapanie za kurtkę i rzucenie o śnieg”.

- O tutaj, widzi Pan – wskazał na coś Benek, wyrywając podkomisarza z zamyślenia. – Jeszcze trochę widać miejsce, w które mnie rzucił. Kompletnie mnie zaskoczył, drań jeden.

            Nie zdążył nic powiedzieć, bo w tym samym momencie podszedł do niego jeden z techników. Otarł pot z czoła i poprosił o rozmowę na osobności. Kastylia zaproponował, aby obgadali sprawę, obchodząc schronisko od zewnątrz. Technik przystał na tę propozycję. Oddalili się, a Leszczewski stał z wyrazem niezadowolenia na twarzy

- Zdjeliście odciski palców? – Spytał podkomisarz.

- Tak – potwierdził technik. – I wysłaliśmy już zapytanie do bazy danych. Póki co nie ma żadnych wyników.

- A więc morderca nie był wcześniej notowany? – To nie było pytanie. Obaj doskonale wiedzieli, co to znaczy. - Ślady DNA?

- Włos  na poduszce – odpowiedział technik. – Wyślemy do zbadania.

- Coś jeszcze?

- Niestety nie. Prócz dwóch odcisków palców na szyi, ale prawdopodobnie powstały, gdy osoba, która znalazła ciało, badała ofierze tętno.

- I to wszystko? A ślady butów?

- Są co prawda, ale założę się, że jest mnóstwo osób, które noszą buty o identycznej podeszwie.

- I na pewno nie macie nic więcej?

- Podeszwa była nieco starta, jakby buty były używane od jakiegoś czasu.

            Zatem sprawca musiał je kupić już kilka lat temu. Musi zlecić sprawdzenie zakupów takich butów sprzed kilku lat.

- Zabierzcie wszystko do laboratorium. I przekażcie aspirantowi Garbarskiemu, aby popytał o te buty. Ja nie mogę, bo tracę tu zasięg.

- Tak jest.

            Technik oddalił się, a Sebastian ruszył powolnym krokiem w stronę wejścia do schroniska. Cholera, czy naprawdę zawsze musi tak tych baranów pytać o szczegóły?

- Powiedziałem mu – odezwał się do Jacka Benek, patrząc mu w oczy. Siedzieli w pokoju Kostrzyckiego.

- Co komu powiedziałeś? – Zainteresował się Jacek.

- Temu policjantowi, o tym, jak mnie zaatakowałeś – Leszczewski wypiął z dumą pierś. – I wiesz co? On cię chyba podejrzewa. Być może stałeś się głównym podejrzanym. Jak ci się to podoba?

- Serio to zrobiłeś? – Kostrzycki zachował spokój, ale w środku cały się gotował.

- Owszem, zrobiłem to – potwierdził Benek. – Uprzedziłem cię i teraz ty masz problem.

- Naprawdę jesteś pomylony. 

            Wkrótce po zatrzymaniu prokuratora, jeden z policjantów z zakopiańskiego komisariatu zadzwonił do komisarza Szafrańskiego i wszystko mu opowiedział. Komisarz przez chwilę nie dowierzał, ale po chwili dotarło do niego, że to prędzej czy później musiało się stać i wybuchnął śmiechem. Wreszcie prokuratorek się doigrał, a on poczuł się lepiej. Może jednak stanie na nogi przed Sylwestrem. Sięgnął ponownie po telefon i wybrał numer Sebastiana, by przekazać mu najświeższe wiadomości. Wcześniej postawił go w nieprzyjemnej sytuacji, więc teraz postanowił dać mu się powód do śmiechu.

            Kastylia nie wiedział czemu, ale zawsze, gdy się zdenerwował, musiał iść oddać mocz. Tak po prostu było i nie mógł na to nic poradzić. Wychodząc, był w złym humorze. Zbliżał się wieczór, a on do tej pory do niczego nie doszedł. Skierował się w stronę jadalni, gdy nieomal wpadł na Kostrzyckiego.

- Muszę panu się do czegoś przyznać – zaczął Jacek. Policjant wyglądał na zaskoczonego. Jacek wiedział, co pomyślał podkomisarz i wyprowadził go z błędu. – Nie, nie chodzi o zabójstwo. Zresztą jaki miałbym mieć motyw? W ogóle nie znałem tego człowieka. W każdym razie chodzi o to, co stało się potem.

            Zrobił chwilę przerwy. Czuł, że policjant też jej potrzebował. Widać było, że jest napalony na kolejne zeznania, inaczej tego nie potrafił określić.

- Od początku nie lubię Benka, ale to już pan wie – podjął. – Trochę mi głupio z powodu tego co się stało. Kiedy sprawdziłem tętno temu człowiekowi, od razu pomyślałem o kuzynie mojej dziewczyny. Ten ktoś w lesie, jego nagłe zjawienie się w schronisku, brak kultury i ktoś pod oknem. Oczywiste było dla mnie, że to on jest mordercą, choć przyznaję, że trochę chyba puściłem wodzę fantazji. To niezbyt miły człowiek, ale nie mogę wiedzieć, czy potrafiłby kogoś ot tak zabić. W każdym razie, jak tylko sprawdziłem tętno, od razu pomyślałem o nim i wybiegłem go szukać. Stał na zewnątrz i palił. Nie miałem wątpliwości, że to on i wzburzony rzuciłem nim o śnieg, oskarżając o morderstwo, po czym, kiedy leżał, udałem że chcę go kopnąć, ale nie zrobiłem tego.

- I co było dalej?

- Zagroziłem mu policją i powiedziałem, że nigdy nie skrzywdziłbym Natalii, to wszystko.

            Podkomisarz milczał przez chwilę. Wyznanie Kostrzyckiego pokrywało się częściowo z zeznaniem Leszczewskiego. Komu powinien uwierzyć?

- Dziękuję za szczerość – powiedział, choć nie mógł mieć pewności, czy Kostrzycki powiedział mu prawdę. – Może będę miał jeszcze do pana pytania.

- Oczywiście – Jacek skinął głową i wszedł do środka, a Sebastian został na zewnątrz. Po chwili zadzwoniła jego komórka. Jednak złapał zasięg. Wyjął go, ale gdy zobaczył napis „Szafrański”, natychmiast się rozłączył. Nie był zainteresowany rozmową ze swoim partnerem, zwłaszcza teraz. Jak chce pogadać, niech pogada z żoną. Cokolwiek miał mu do powiedzenia, niech na niego nie liczy. Przynajmniej na razie, skoro już zepsuł mu dzień.

            Minęła szósta i Leszczewski zbierał się na kolację. Otworzył drzwi i zobaczył przed sobą mężczyznę. Obaj taksowali się wzrokiem, ale żaden z nich się nie odezwał. Nagle człowiek stojący w progu wyciągnął nóż myśliwski. Nim Leszczewski się zorientował, mężczyzna kopnął go czubkiem buta w brzuch. Benek upadł i ciężko oddychał. Dopiero wtedy dotarło do niego, co trzyma napastnik. Chciał zawołać o pomoc, ale nie zdążył. Mężczyzna przyłożył mu ostrze do szyi i powolnym, ale sprawnym ruchem podciął gardło.

            Jacek postanowił raz jeszcze porozmawiać z kuzynem Natalii i dojść z nim do porozumienia, ale przede wszystkim musiał go przeprosić. Zapukał do drzwi pokoju numer cztery. Czekał kilka minut, ale nie usłyszał ani słowa, nie było też choćby cichego dźwięku kroków. W końcu otworzył drzwi i omal nie krzyknął. Nie zamierzał badać Leszczewskiemu tętna, bo ten był jeszcze bardziej martwy, niż gość hotelowy znaleziony rano przez Jadwigę. Szybkim krokiem wycofał się i ruszył odnaleźć podkomisarza. Znalazł go w jadalni. Policjant siedział przy jednym ze stolików i czekał na kolację. Podszedł do niego i najkrócej jak mógł, opowiedział, co się stało.

Początkowo Kastylia mu nie uwierzył. Drugie morderstwo? Był jednak stróżem prawa i musiał to sprawdzić. Liczył, że gdy się naje, poczuje się trochę lepiej, ale informacja o kolejnym trupie tylko pogorszyła jego samopoczucie. Wlókł się za Jackiem i zaciskał zęby ze złości. Zrezygnowany sięgnął po telefon. Musiał wezwać ekipę śledczą i czekać aż zrobią swoje i złożą raport. Co za gówniany dzień!

Obserwował swoje dzieło przez okno. Jeszcze nie zabił swojej właściwej ofiary, ale już niedługo. Musiał zabijać. Znajdował się w trybie polowania i jeśli nie znajdzie dziś dogodnego momentu na uśmiercenie Jacka Kostrzyckiego, to pozbawi go życia jutro, zabijając wcześniej kogoś innego. Jakże piękne jest jego istnienie. I jakże piękna jest śmierć, którą zadaje. A najlepsze jest to, że Kastylia ma  na głowie dwa trupy i nieprędko się z tym upora.

Zupełnie niespodziewanie, usłyszał obok siebie głos. Ten sam, który słyszał już nieraz.

- Nie nadużywaj mojej cierpliwości.

            Zabrzmiało to groźnie, ale nie przejął się.

- Zamknij się! – Powiedział i machnął ręką, chcąc odpędzić swojego rozmówcę.

- Nie tak miało być – głos był spokojny, ale słychać było w nim niezadowolenie.

- A niby jak? – Spytał  morderca. – Robię to, bo lubię. Nie mów, że ci się to nie podoba.

- Według planu tylko on miał zginąć, ale musiałam machać kosą już dwukrotnie, a on nadal żyje.

- Nic nie poradzę na to, że nie było sposobności.

- Nie było? Mogłeś go zabić wczoraj w nocy. Pamiętaj, że nie będę wiecznie na twoje usługi. Mam większą moc i jestem w stanie zabrać cię z tego świata w każdej chwili. Tylko ode mnie zależy, jak to się stanie.

- Możesz mnie pocałować w dupę.

- Kolejne ciało? – Norbert załamał ręce. – Kto tym razem?

- Benedykt Leszczewski – powiedział Kastylia.

- Co takiego?! – Krzyknął, ale po chwili się uśmiechnął. Przez moment policjant nie wiedział, co robić. Nigdy nie był świadkiem radości z czyjejś śmierci. Zniesmaczyła go reakcja gospodarza.

- To pana cieszy?

- Nawet nie wie pan, jak okropny to był człowiek – wyjaśnił Norbert. – Nie cieszę się, że mam drugiego trupa, ale ktokolwiek to zrobił, wyświadczył światu przysługę. Wszystkim, którzy znali Benka, będzie lepiej. Nikt nie będzie po nim płakał.

- Tak czy inaczej, schronisko pozostaje zamknięte do odwołania. Wezwałem już dodatkowe patrole, przeszukują okolicę. Nie wiem, czy to pana pocieszy, ale mordercy może nie być wśród gości. Albo już sobie poszedł, albo kręci się po okolicy i czeka, by znowu zaatakować. Proszę dopilnować, żeby nikt nie wchodził do pokoju numer cztery.

- Oczywiście – głos Norberta był płaski, jakby obojętny na wszystko, co powiedział mu policjant. Stróż prawa pokręcił głową i wstał od stołu. Choć czuł, że stracił apetyt, postanowił coś zjeść.

            W tym samym momencie zadzwonił jego telefon. Znowu Szafrański? Czego chce? Odebrał i powiedział:

- Nie wiem, po co dzwonisz, ale nie mam czasu. Mam tu kolejnego trupa.

- Kolejnego? – Zdziwił się Szafrański. Kastylia był pewien, że cokolwiek chciał mu powiedzieć, już się rozmyślił. To, że zabito kolejną osobę, bardziej go zainteresowało.

- Owszem – potwierdził. – I to ja muszę się z tym uporać, a nie ty. Ty leżysz sobie wygodnie w wyrku, a ja muszę zbierać zeznania i koordynować śledztwo na miejscu.

- Naprawdę mi przykro.

- I chuj – skwitował Kastylia i rozłączył się.

            Sierżant Tobiasz Wałkowski patrzył przez kraty na Artura Dąbkowskiego. Zszedł na dołek chwilę wcześniej, aby mu się przyjrzeć. Dąbkowski był prawdziwą legendą wśród małopolskich organów ścigania. Wygrywał wszystkie procesy, na sali sądowej pozostawał nieugięty, wypowiadał mowy końcowe, które przeszły już do historii i opowiadane były wielokrotnie w gronie ludzi, którzy go znali. To był gość. A teraz siedzi tutaj, zaś wkrótce sam stanie przed sądem. Jak można tak nisko upaść? Dla Wałkowskiego nie było niczego gorszego, niż zawiedzenie się na tym człowieku.

            Ogarnęła go wściekłość. Wszędzie wokół krążyły gliny. Chciał przez chwilę wrócić do swojego namiotu, ale wiedział, że prędzej czy później się na niego natkną. Było jedno miejsce, w którym mógł się zaszyć i istniała szansa, że wytrzyma tam do rana. Dodatkową trudność nastręczy mu jednak to, że będzie musiał czuwać, zamiast spać. Śmierć miała rację. Powinien był zabić Jacka Kostrzyckiego ubiegłej nocy. Teraz będzie to dużo trudniejsze.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

3

SERIA

 

            Wiedział, że nie zaśnie. Nie był w stanie leżeć, bo nie chciał zamarznąć. Zostawił wszystko w plecaku i nie miał nawet jabłka, które wcześniej zabrał z kuchni w schronisku. Musiał wytrzymać do rana i jakoś przemknąć do środka, po czym znów ukraść coś z kuchni, licząc, że nikt go nie przyłapie.  Tak myśląc, przemykał wśród drzew i światła policyjnych latarek. Tylko znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie doczeka wschodu słońca. To było jedyne, czego teraz pragnął.

                        Jacek obudził się z bólem głowy. Miał wyrzuty sumienia i nie potrafił znaleźć nic na swoje usprawiedliwienie, a na dodatek ten policjant wciąż go podejrzewał, zaś podejrzenia przybrały na sile, bo znów nie miał alibi. Wstał i udał się do łazienki, gdzie przez pięć minut opłukiwał sobie twarz nad umywalką. Gdy już się uspokoił, rozpoczął poranną toaletę. Umywszy się ruszył do drzwi, by udać się do kuchni i wtedy rozległo się pukanie. Otworzył zdziwiony. W progu stał podkomisarz.

- Przejdźmy się – zaproponował Sebastian. - Chciałbym z panem porozmawiać przed śniadaniem. Załatwmy to jak najszybciej, bo sam jestem głodny.

            Kostrzycki, wciąż skołowany, wyciągnął z szafy kurtkę. Podkomisarz ponaglił go ruchem głowy. W końcu ruszyli i wyszli na zewnątrz.

- Zróbmy sobie kilka kółek wokół schroniska – powiedział Kastylia. Słowo „kółka”, były przesadzone, albowiem zaczęli chodzić wzdłuż taśmy policyjnej. W końcu policjant spojrzał na Jacka.

- Sądzę, że domyśla się pan, iż pana podejrzewałem?

            Pytanie nie zaskoczyło młodego absolwenta. Przystanął i spojrzał rozmówcy w oczy.

- Owszem i wiem, że ma pan podstawy. W końcu nie mam alibi na czas żadnego z tych morderstw. No i miałem motyw w przypadku drugiego morderstwa.

- To prawda – w głosie policjanta nie było słychać żadnych emocji. – I pozostaje pan wciąż głównym podejrzanym.

            Jacek popatrzył na podkomisarza z niepokojem.

- Czyżby znowu kogoś zabito?

- Dokładnie pół godziny temu. Ale jeśli pan to zrobił, nie powinno to pana zdziwić. I wiedziałby pan, kim była ofiara.

- To rzeczywiście ciekawe – przyznał Jacek. – Jakoś mnie to nie zaskoczyło, ale tego nie zrobiłem. Coś mi mówiło, że morderca zabije po raz trzeci.

- Robi się wyjątkowo zuchwały – podsumował policjant. – Zabił trzy osoby w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ze względów bezpieczeństwa nie będę odstępował pana na krok.

            Wyciągnął kajdanki. Na ich widok Jacek odskoczył jak oparzony.

- Niech się pan uspokoi – poprosił Sebastian. – Jeśli jest pan niewinny, nie ma się pan czego obawiać.

- Proszę mi tego nie zakładać! – Jacek był bliski paniki. – Obiecuję, że będę trzymał się blisko. Słowo dżentelmena.

- Dobrze, ale proszę nie odchodzić dalej niż na trzy metry. Bądź co bądź, aż do odwołania jest pan seryjnym mordercą.

            Jacek nic na to nie odpowiedział. Choć podkomisarz nie skuł go, i tak czuł się skrępowany. Nie będzie przez jakiś czas w stanie zachowywać się swobodnie w obecności Natalii i swoich przyszłych teściów. W końcu wyjaśni się, że jest niewinny, ale póki policja nie ruszy innym tropem, zdążą się do niego zdystansować, co odbije się na ich późniejszych relacjach.

- Naprawdę przeginasz – powiedziała śmierć. – Miałeś zabić Kostrzyckiego, a nie tę kobiecinę. Zresztą po co się tam w ogóle pchałeś za dnia? Czemu nie załatwiłeś sprawy w nocy?

- Bo wszędzie kręcą się gliny.

- Czy ty siebie słyszysz? – Niedowierzała śmierć. – Przemknąłeś do schroniska w biały dzień i zabiłeś, jakimś cudem unikając złapania. Na dodatek zabiłeś niewłaściwą osobę.

- Czekam na dogodny moment – oznajmił morderca. – Poza tym teraz i tak nie mam jak go zabić. Kastylia nie spuszcza z niego oka.

- To już twój problem. Pamiętaj – jeśli zabijesz kolejną postronną osobę, zginiesz i nic cię nie uratuje. Przede mną nie ma ucieczki.

- Pierdol się! – Burknął.

            Śmierć odwróciła się i odeszła, złorzecząc na swojego tymczasowego partnera, on zaś ruszył w głąb lasu. Kątem oka dostrzegł dwóch mężczyzn i rozpoznał ich od razu. Kostrzycki i Kastylia. Chodzili wokół schroniska i chyba rozmawiali. Bardzo chciał się dowiedzieć o czym, ale rozsądek wziął górę, więc odpuścił sobie.

            Do celi Artura Dąbkowskiego wszedł mężczyzna w garniturze i przedstawił się jako Robert Wierzbicki. Był jego adwokatem. Przybył mu przekazać, że mężczyzna, którego uderzył, właśnie zmarł i że jeśli się przyzna, jest szansa na niższy wymiar kary. Dąbkowski odpowiedział, że nie potrzebuje adwokata i kazał mu się wynosić.

            Jacek wraz z podkomisarzem już mieli wejść do schroniska, kiedy podbiegł do nich młody mundurowy z oznaczeniem starszego posterunkowego. Był średniego wzrostu, a czapka ledwo zakrywała jego gęste, czarne włosy. Ciężko sapał, wyglądało na to, że przebiegł długi dystans.

- Panie podkomisarzu, - zaczął – coś znaleźliśmy.

- Coś ważnego, Mielańczuk?

- Chyba tak, zaprowadzą pana.

- Pan pozwoli ze mną, panie Kostrzycki – zwrócił się do Jacka Kastylia. W jego głosie słychać było, że to rozkaz.

Mielańczuk poprowadził głęboko w las. Zarówno Jacek, jak i Sebastian zaczęli się niecierpliwić. W końcu milczenie przerwał podkomisarz.

- Daleko jeszcze?

- Tylko kawałek, panie podkomisarzu.

            Skręcili i po chwili natrafili na małą polankę, na której stał rozstawiony namiot, odgrodzony taśmą policyjną.

- W środku znaleźliśmy duży plecak podróżny, śpiwór i ogryzek po jabłku – wyjaśnił Mielańczuk. – Tutaj spędził dwie ostatnie noce. A przynajmniej pierwszą, sądząc po temperaturze śpiwora. Musiał zauważyć, że przeszukujemy okolicę i schował się gdzieś indziej.

- Gratuluję, Mielańczuk, wykonaliście kawał dobrej roboty. Szukajcie dalej i meldujcie na bieżąco.

            A więc stało się, znaleźli jego kryjówkę. Ten fiut Kastylia już wie. Teraz każe zintensyfikować poszukiwania. Musiał się zacząć pilnować jeszcze bardziej i przy pierwszej okazji zabić Kostrzyckiego. Problem stanowił właśnie policjant – obserwował go cały czas. Może myślał nawet, że obserwuje mordercę? Ale przecież zobaczył namiot, a Kostrzycki obie noce spędził w schronisku, co odsuwa od niego podejrzenie. Jest źle. Musi znaleźć nowe miejsce i raz jeszcze zaatakować pod osłoną nocy. Tym razem nie będzie przedłużał. Wbije swój nóż prosto w serce ofiary.

            Kastylia miał ochotę wznieść toast za przełom w śledztwie. Znali miejsce, gdzie przebywał wcześniej sprawca. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent Jacek Kostrzycki był niewinny. Specjalnie przybył do schroniska i tu właśnie sypiał. Wszystko, co ze sobą miał, albo nosił, albo trzymał w szafie. Czuł zawód, że główny podejrzany jest raczej niewinny, ale mimo wszystko, choć zwrócił mu swobodę poruszania się, nie przekreślał całkowicie jego udziału w zabójstwach. Tak czy inaczej, Kostrzycki nadal nie miał alibi.

            Rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Znowu dzwonił Szafrański. Uznał, że tym razem nie spławi go w taki sposób. Powinien go przeprosić, zwłaszcza za to, jak się ostatnio pożegnał.

- Halo?

- Część, wszystko w porządku tam u ciebie?

            Nie kurde, nic nie jest w porządku – pomyślał. – Gdzieś tutaj krąży morderca.

- Zdefiniuj „w porządku”.

- Chciałem zapytać, jak idzie śledztwo.

- Nie najlepiej. Zginęła już trzecia osoba.

- Co takiego? – W głosie Szafrańskiego dało się słyszeć irytację i chyba coś jeszcze. Niezadowolnie czy też stwierdzenie, że gdyby to on tu przyjechał, sprawca siedziałby już w areszcie? Kastylia nie zamierzał się o to kłócić.

- W ciągu dwudziestu czterech godzin zabił trzy osoby. Dwie udusił poduszką, a jednej poderżnął gardło.

- To nieciekawie – stwierdził Szafrański. - Ale dość już o tym, nie w tej sprawie dzwonię.

- O co więc chodzi? – Sebastian pomyślał, że cokolwiek to było, chyba nie ma związku ze śledztwem, a przynajmniej niewiele. Jednak dla Szafrańskiego miało znaczenie i chciał się tym z nim podzielić.

- No to słuchaj, bo padniesz – zaczął komisarz. – Aresztowali Dąbkowskiego.

            Kastylia milczał przez chwilę.

- Za co?

- Wyobraź sobie, że za napaść, ale zmienią kwalifikację czynu na zabójstwo w stanie silnego wzburzenia. I prawdopodobnie wyślą go do psychologa, albo i do psychiatry.

- Dąbkowski zabił człowieka?

- Był pasywno-agresywny od lat, tak mówią na komisariacie. I może to prawda. Nieźle maskował się przed wszystkimi nawet na sali sądowej. Dziś po tym, jak pokłócił się z żoną… -  tu przerwał na chwilę. Sebastian usłyszał, że bierze głęboki oddech. – Kłótnie wywołało przydzielenie ci tej sprawy, zapukał do niego sąsiad. Ona zagroziła mu rozwodem. Biedak chciał pożyczyć szklankę cukru, a Dąbkowski przyłożył mu. Facet dostał wstrząsu mózgu i zmarł w szpitalu.

- Poważna sprawa – stwierdził Kastylia. Nigdy nie lubił prokuratora i cieszył się, że odizolują na długie lata, choć szkoda, że musiało się stać kosztem ludzkiego życia. – Co będzie z jego żoną? Będą ją pokazywać palcami na ulicy, a znajomi się od niej odwrócą.

- Sprawa rozniosła się już na całe Zakopane, niedługo będą o tym mówić w krajowych wiadomościach – powiedział Szafrański. – Tego nie da się zamieść pod dywan. Mnóstwo policjantów go uwielbiało, ale teraz gotowi są udzielić jej swojego wsparcia. Ale dość już o tym. Masz jakieś dobre wieści?

- Technicy sprawdzają DNA i odcisk buta – odparł podkomisarz. – Trudno uwierzyć, że błyskawicznie przesłali odciski palców i nie znaleźli odpowiadających w bazie. Miałem już podejrzanego, ale zdarzyło się coś, co sprawiło, że odsunąłem ten trop na bok.

            Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale stracił zasięg. Może i dobrze. Nie chciał dodatkowo szarpać sobie nerwów opowiadaniem wszystkiego swojemu partnerowi, ale niestety nie zdążył go przeprosić.

            Dokładnie w tym samym momencie usłyszał za sobą kroki. Odwrócił się i zobaczył Kostrzyckiego. Zdał sobie sprawę, że powinien był zrobić coś już wcześniej. Gdyby był sam, pewnie walnąłby się dłonią w czoło.

- Wszystko w porządku, panie podkomisarzu?

- Jasne – odrzekł. – Może mi pan pokazać podeszwę buta?

- Nadal mnie pan podejrzewa? – Zdziwił się Jacek.

- Policjant nie powinien porzucać żadnego ze swoich podejrzeń. To pokaże mi pan podeszwę?

- Proszę bardzo.

            Jacek podniósł but, tak aby podeszwa była dobrze widoczna. Sebastian zrobił jej zdjęcie.

- Dziękuję – powiedział.

- Czy to rozwiało pańskie wątpliwości?

- To pańskie jedyne buty?

- Nie mam innych, nie licząc kapci, w które właśnie miałem się przebrać. Czy to wszystko?

- Tak, dziękuję.

- Czy nadal pan uważa mnie za winnego?

- To się okaże, gdy przyjdą wyniki z laboratorium.

- Rozumiem – westchnął Kostrzycki. – Zbliża się pora obiadu. Może pan wyskoczyć ze mną na górę, dla pewności. Wezmę pieniądze i postawię panu obiad.

- Niedługo wykluczy go całkowicie – powiedziała śmierć. – I jak ci się to podoba?

- Chuj z tym.

- Czyżby? Znaleźli twój namiot. Jeszcze trochę i znajdą twoją wczorajszą kryjówkę.

- Nawet jeśli, to co? Mnie nie znajdą. Gdy zabiję Kostrzyckiego, zmyję się stąd i przeniosę gdzie indziej.

- Jesteś ślepy? Urządzili obławę. Mogą cię dopaść w każdej chwili.

- Bzdura.

- Robisz się nierozważny. Jeśli znowu tam wejdziesz za dnia, to cud musiałby się stać, żeby cię nie złapali. Poza tym zostawiasz ślady na śniegu. Skoro znaleźli twój namiot, to namierzą cię po śladach butów.

- Nie namierzą.

- Nie bądź naiwny. Gdy cię opuszczę, stracisz drugą jaźń i zostaniesz aresztowany, a potem przyjdę po ciebie. Chyba nie muszę mówić, jak zginiesz?

- Milcz! – Powiedział Wałkowski podniesionym głosem. Znów zszedł pod cele. Coś ciągnęło go tutaj. Mimo wszystko chciał wciąż przebywać w obecności aresztowanego.

- Nie słyszałeś, co mówię? – Spytał wściekły Dąbkowski. – Chcę wiedzieć, jak przebiega śledztwo Kastyli.

- Nie wiem, a nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym.

- To moja sprawa.

- Już nie, odkąd zostałeś zatrzymany – przypomniał sierżant. - Dobrze wiesz, że sprawę przejmie inny prokurator. – I nie odzywaj się więcej. Zhańbiłeś swój zawód.

            Kastylia właśnie przeżuwał kawałek kotleta schabowego, kiedy w kieszeni zawibrował jego telefon. Z niechęcią odłożył widelec, którym właśnie nabierał kawałek ziemniaka i sięgnął po komórkę. Przyszły wyniki z laboratorium. Podeszwa buta.

- Mogę pana uspokoić – powiedział, patrząc Kostrzyckiemu prosto w oczy. – Odcisk obuwia sprawcy nie należał do pana.

            Jacek nie odpowiedział, nawet się nie uśmiechnął. Zbył to milczeniem i podkomisarz doskonale to rozumiał. Wrócili do jedzenia. Nie na długo. Po chwili na salę wszedł Mielańczuk i zbliżył się do ich stolika.

- Znaleźliście coś? – Ciekawość w głosie Kastyli mieszała się z niechęcia.

- Tak, panie podkomisarzu.

- Czy to nie może poczekać?

            Milczenie.

- Spytałem o coś – powiedział po chwili Sebastian.

- Oczywiści, panie podkomisarzu – odparł z nutką strachu w głosie Mielańczuk. – Zabezpieczyliśmy ślady.

- To nie stójcie nade mną, jak kat nad dobrą duszą! – Syknął Kastylia. – Wracajcie do roboty.

- I co teraz zrobisz? – Spytała śmierć. – Znaleźli miejsce, w którym chciałeś się wczoraj skryć. Tyle potem łaziłeś po lesie, że wszędzie pełno odcisków twoich butów. Dopasują je do tych z miejsc zbrodni. Badają też ślady DNA ze wszystkich trzech miejsc zbrodni.

- To bardzo ciekawe, co mówisz – odparł spokojnie morderca.

- Ciekawe? Czy ty siebie słyszysz? – Zdziwiła się kostucha. - Możesz nie dać rady dotrwać do nocy. Możesz się tylko modlić, aby cię nie złapali. A Bóg raczej cię nie wysłucha

            Pół godziny później Kastylia z Mielańczukiem zatrzymali się obok płachty, której pilnowało dwóch mundurowych.

- Co to jest? – Spytał Sebastian.

- Wykopał sobie głęboki na trzy metry dół – wyjaśnił starszy posterunkowy. – Prawdopodobnie w nim spędził drugą noc.

- Więc musi być zziębnięty.

- Raczej nie, panie podkomisarzu – zaprzeczył Mielańczuk.

- Skąd ten wniosek?

- Proszę spojrzeć na to – starszy posterunkowy wskazał na ziemię. Ślady butów prowadziły głębiej w las. – Musiał usłyszeć poszukiwania i się zmył. Pewnie włóczył się w lesie do rana.

- A potem jakimś cudem wślizgnął się do schroniska i zabił kolejną osobę – podsumował Sebastian. – Kurwa! Ten świr się z nas śmieje.

            Mielańczuk miał na końcu języka „To z pana się śmieje”, ale się nie odezwał.

- Macie coś jeszcze? – Zapytał Kastylia.

- Tak – potwierdził starszy posterunkowy. – Ślady, które pozostały po nocnej śnieżycy wskazują, że prawdopodobnie tuż przed świtem skierował się w stronę schroniska.

- Tyle to i ja wiem – odparł podkomisarz. – Dajcie znać, jak coś jeszcze znajdziecie.

            Nie wiedział, co robić. Przesłuchał dopiero połowę osób obecnych w schronisku. Nie chciał powodować paniki. Cała reszta chciała wiedzieć, czemu nie mogą opuścić Hali Kondratowej, a on nie był w stanie wymyślić, jak im to wyjaśnić. Po raz pierwszy był sam. Miał tylko jedną alternatywę: spytać o radę i pomoc gospodarzy. I Kostrzyckiego, o ile ten w ogóle będzie miał na to ochotę.

            Dokładnie w tym momencie odezwał się jego telefon. Sięgnął po niego z niechęcią. Szafrański. Oczywiście, jak mógł o nim zapomnieć? Jednak jest ktoś doświadczony, kto może służyć mu radą. Nacisnął zieloną słuchawkę.

- Słuchaj, przepraszam za tamto…

- Nie ma za co, nie przejmuj się – uspokoił go komisarz. – Wybacz, że tak dzwonię, ale uznałem, że mimo wszystko chciałbym wiedzieć o postępach w śledztwie.

- Z nieba mi spadasz – wypalił Sebastian. – Nie wiem, co robić.

- Jest aż tak źle?

- Są postępy, wyeliminowałem jedną osobę z kręgu podejrzanych, ale nie wiem, co dalej. Przesłuchałem połowę obecnych w schronisku. Są o krok od paniki, a reszta nic nie wie i domagają się wyjaśnień. Co mam z tym począć? Dzień się jeszcze nie skończył, a on może zaatakować po raz czwarty.

            Chciał dodać, że to jego najtrudniejsza sprawa i że to Szafrański go w to wpakował, ale się powstrzymał. Wszystko powiedział na jednym oddechu i zaniósł się długim kaszlem.

- Dobrze się czujesz?

- Nie - zaprzeczył Kastylia, starając się brzmieć spokojnie. - Poczuję się dobrze, kiedy ujmę sprawcę. Powiedz mi, co mam robić, zanim znów stracę zasięg.

- Widzisz to, co ja? – Zapytał morderca. – Policjant zasięga porady telefonicznej. Boki zrywać.

- Nie ciesz się, złapią cię i tak – upomniała go śmierć. – To kwestia czasu.

- Zamknij się, głupia – odgryzł się. – Jesteś tylko moją drugą osobowością. W ogóle cię tu nie ma.

- Jestem i będę do czasu, aż umrzesz – odparła kostucha.

- Sama powiedziałaś, że jesteś moją drugą jaźnią – przypomniał morderca. – Mówisz moimi ustami. Mój mózg stworzył ciebie i pozbędę się ciebie, gdy zechcę. Mogę zabijać bez twojej pomocy.

- Nie bądź taki pewien – śmierć pokręciła głową. - Zabijasz od pięciu lat i zawsze ci wtedy towarzyszę. Beze mnie nie dasz rady. I nie zapominaj, że są ludzie, którzy wiedzą o twoich zbrodniach.

            Przestał palić sześć lat temu, ale zawsze nosił przy sobie paczkę. Teraz czuł przemożną ochotę sięgnięcia do niej. Musiał uporać się z myślami i zabrać do roboty. Szafrański w niczym mu nie pomógł, a morderca gdzieś tu krążył, grając mu na nosie.

- Nie tak miało być, prawda? – Usłyszał obok. Rozpoznał głos Kostrzyckiego.

- Ano nie – przyznał. – Wszystko się spieprzyło. To miała być prosta sprawa.

- Prosta?

- Owszem, i nie chodzi mi o to, że pana podejrzewałem – potwierdził. – Sądziłem, że szybko złapię sprawcę. Jak pan się pewnie domyśla, mam trzydzieści lat i szybko awansuję. Za rozwiązanie tej może nawet dostałbym następny, ale zginęły kolejne osoby i mam ich krew na rękach. Nie zrobiłem nic, by je uchronić. Ani ja, ani moi ludzie nie dostrzegli, jak skurwysyn jeszcze dwukrotnie przemykał do schroniska.

- A może to kobieta?

- Nie – zaprzeczył podkomisarz. – To mężczyzna. Kobieta nie miałaby tyle siły.

- Może panu pomogę? – Zaproponował Jacek. – Będę tu do Sylwestra, więc znajdę dla pana trochę czasu.

- To miłe z pana strony, ale nie chcę angażować cywilów w śledztwo, nawet w ramach przeprosin – odparł Kastylia.

Kurde, Sebastian, co ty wyprawiasz?

- Proszę mi wierzyć, panie podkomisarzu, zależy mi na znalezieniu tego mordercy tak samo, jak panu – zapewnił go Jacek. - Jeśli zginie ktoś jeszcze, w następnym sezonie w Hali Kondratowej nikt się nie zatrzyma i moi przyszli teściowie stracą jedyne źródło dochodów. Proszę mnie zrozumieć, robię to zarówno z troski o nich, jak i o turystów. Nie muszę chyba dodawać, że boję się o własne życie?

- Robi się ciemno – Kastylia uznał, że lepiej zmienić temat. – Lepiej wejdźmy do środka.

- Za godzinę podadzą kolację – powiedział Jacek, zamykając drzwi. – Spędźmy ją razem i pomyślmy, co zrobić. Proszę, naprawdę chcę pomóc.

- Niech będzie.

            Zadzwonił telefon. Szafrański. Kastylia rozłączył się i wyłączył komórkę.

- Kto to był? – Zaciekawił się Jacek.

- Nikt – uciął Sebastian. Jacek po minie podkomisarza poznał, że nie powiedział mu prawdy, ale nie skomentował tego. Jego nowy znajomy był policjantem i z racji wykonywania swojej roboty miał prawo do okłamywania osób postronnych.

Mielańczuk stał przy świeżych śladach pod jednym z okien schroniska. Morderca musiał być niedaleko. Wyciągnął pistolet i ruszył powoli, rozglądając się. Prze chwilę wydawało mu się, że pomiędzy drzewami, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, ktoś przemknął. Ruszył tym śladem, stawiając powoli kroki. Jeśli to był morderca, musiał zachować wszelką ostrożność. Wokół panowała cisza, jeśli nie liczyć dźwięku wiatru, towarzyszącemu śnieżycy.

Co jakiś czas posterunkowy spoglądał pod nogi. Żadnych wystających gałązek, jedynie świeże ślady butów, które prowadziły coraz głębiej w las. Przystanął, gdy odniósł wrażenie, że usłyszał jakiś ruch i wtedy poczuł nóż na gardle. Z szyi zaczęła wypływać krew, a źrenice poszły mu do góry. Zdążył jedynie pomyśleć, jak głupi był, że nie wezwał wsparcia. Zaraz potem pochłonęła go ciemność.

                                   

- Właśnie zabiłeś policjanta – zauważyła śmierć. – To już cztery osoby i żadna z nich nie jest Jackiem Kostrzyckim.

- Zauważył mnie, nie miałem wyboru – głos mordercy nie wyrażał już pewności siebie. – Ruszył za mną, więc musiał zginąć. Sam jest sobie winien. Mógł wezwać posiłki, ale ruszył jak idiota.

- Sam widzisz, że tracisz panowanie nad sytuacją.

- Odzyskam je – odparł. – Kostrzycki zginie dziś w nocy.

            Kastylia nie sądził, że ten dzień może być jeszcze gorszy. Okazało się, że jednak może, dokładnie o wpół do siódmej wieczorem, gdy do jadalni przyszedł posterunkowy Pawlikowski i zameldował o znalezieniu ciała Mielańczuka. Ktoś poderżnął mu gardło.

            Podkomisarz poderwał się z krzesła. Jacek chciał iść z nim, ale mina stróża prawa spowodowała, że zaniechał dalszego proszenia i udał się zobaczyć z Natalią. Cztery osoby nie żyły i teraz najważniejsze było zapewnienie jej bezpieczeństwa. Nie mógł spuścić jej z oczu. Myślał tylko o niej. Nie wiedział, że w ten sposób ratuje życie również sobie.

            Mielańczuk wyglądał potwornie. Z poderżniętym gardłem nie przypominał dawnego siebie. Kastylia nawet go lubił, a teraz patrzył na jego trupa. Czwartą ofiarę tego samego mordercy. Policjant został zabity tak samo, jak Benedykt Leszczewski, choć cięcie wskazywało, że został zaskoczony od tyłu, a nie z przodu. Co za parszywa śmierć. I przy okazji kolejny dowód na to, że morderca nie zamierza przestać.

Podkomisarz w swojej sześcioletniej karierze nie spotkał się z przypadkiem takiej intensywności działań psychopaty. We wszystkich poprzednich śledztwach, które dzięki nieprzeciętnemu umysłowi  udawało się zazwyczaj zamykać sprawę w mniej więcej siedem dni, zawsze miał do czynienia z tylko jedną zbrodnią. Ktoś, kto zabija tak często musi mieć naprawdę chory umysł. I prawdopodobnie zabijał już wcześniej. Może klucz do zbrodni kryje się w nierozwiązanych sprawach.

Musiał to sprawdzić, także przypadki z innych województw. Sprytny morderca, który nie dawał się złapać, uśmiercał swoje ofiary na różne sposoby i przemieszczał się. Poprzednią zbrodnie mógł popełnić na przykład w Szczecinie, w Poznaniu, albo w Białymstoku. Albo w innym, oddalonym od Hali Kondratowej miejscu.

                                 

Kiedy Kastylia stał nad zwłokami Mielańczuka, Dąbkowski wariował. Szarpał kraty i żądał zawiezienia do Hali Kondratowej. Twierdził, że musi wszcząć śledztwo w sprawie morderstwa. W końcu jeden z policjantów, słysząc wrzaski byłego prokuratora, podszedł do celi i zdzielił go pałką w bark. Dąbkowski odskoczył, ale utrzymał się na nogach. Policjant otworzył drzwi i uderzył aresztanta jeszcze trzy razy: raz w bark i  dla pewności dwa razy w plecy, po czym podniósł go i położył na łóżku.

Wkrótce po dwudziestej Jacek położył się razem z Natalią w jej pokoju. Miał ochotę się z nią kochać, ale nie byli głupi, wiedział, że musi czuwać. Miał nosa, bo morderca, który zwykłym fartem znów wszedł do schroniska i nie zastał swojej ofiary w jej pokoju, teraz stał pod drzwiami. Były zamknięte na klucz, ale morderca miał swoje sposoby. Włożył końcówkę noża w drzwi i przekręcił go, po czym uchylił drzwi. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał zabić dwie osoby, ale nie sprawi mu to problemu, bo weźmie oboje z zaskoczenia.

Kiedy już miał wolną drogę, usłyszał jakiś dźwięk. Przystawił ucho do drzwi. Miał niebywałe szczęście. Kostrzycki ze swoją dziewczyną pierdolili się w najlepsze. Otworzył drzwi powoli i stanął jak wryty, nie potrafiąc uwierzyć w to, co widzi. Dziewczyna stała ubrana za łóżkiem, już całkiem cicho, ze spuszczoną głową, a Kostrzycki, również ubrany stał z drugiej strony i patrzył się na niego ze spokojem. Nie mając wyboru, morderca rzucił się na niego. Ofiara przekoziołkowała do tyłu, więc zrobił najrozsądniejszy ruch, jak powinien: przebiegł po łóżku, celując w gardło. Nie spodziewał się, że ofiara przewidzi ten ruch i przesunie się na bok. Rozpędzony, wbiegł w szybę i roztrzaskując ją na kawałki, wypadł na zewnątrz. Podniósł się, przeklinając. Pozostało mu tylko uciekać do lasu i szukać drogi ucieczki. Zawiódł, a do tego aż dwie osoby zobaczyły jego twarz i przeżyły.

            Kilka minut później, zziajany, zatrzymał się i rozejrzał, czy nikt go nie widzi. Był na skraju paniki.

- Coś ci nie wyszło. – Kpiła śmierć. – Teraz wiedzą, jak wyglądasz.

- Jest źle – wysapał.

- Wreszcie się zgadzamy – stwierdziła. – Zawiodłeś na całej linii. Wkrótce policja będzie mieć twój rysopis.

- Naprawię to.

- Ciekawe jak. Wciąż cię szukają, mogą być bliżej niż myślisz i pewnie sporządzają twój rysopis. Twój czas jest policzony. Rano mogą cię zatrzymać, albo zabić.

- I co mam zrobić?

- To już nie moja sprawa. Ja tylko zabijam.

- Naprawię to.

            Śmierć popatrzyła na niego z politowaniem.

            Kastylia z jednej strony cieszył się, a z drugiej był mocno niezadowolony. Zarówno Kostrzycki, jak i jego dziewczyna gotowi byli opisać sprawcę, ale nie miał profesjonalnego rysownika, ani specjalnego programu komputerowego na podorędziu. Musiał sam stworzyć portret pamięciowy, a to nie było jego specjalizacją. Nie miał też dostępnych czystych kartek, na jakich powinno się odtwarzać to, co przekazuje świadek. Kartki z drukarki, którą dysponowało schronisko, miały inną fakturę, bardziej delikatną. Nie mógł jednak wybrzydzać i czekał. Kostrzycki i Galicówna też się niecierpliwili, chcieli mieć to za sobą.

            Zerknął na zegarek. Dwudziesta druga. Drugi dzień poszukiwań, cztery ofiary, w tym jeden policjant plus dwie, które omal nie zginęły. Ci na górze mu nie odpuszczą. Nawet jeśli złapie sprawcę, nie dostanie awansu i pewnie przez jakiś czas każą mu siedzieć przy biurku.

            Rozmyślania przerwał mu dzwonek telefonu. Szafrański. Rozłączył się. Rozmowa z partnerem była ostatnią rzeczą, na jaką teraz miał ochotę, a zaraz potem się wściekł. Zrozumiał, że rysopis nic nie da, bo sprawcy nie ma w policyjnej kartotece. Był w stanie jedynie pomóc przeszukującym las policjantom, a każdy z nich mógł zginąć z ręki poszukiwanego, zanim się zorientuje. Może i zostanie złapany, ale niewykluczone, że przynajmniej jedna osoba zginie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

4

POZOSTAWIONY

 

            Morderca usiadł pod drzewem, schował twarz w dłoniach i zaczął płakać. Przed chwilą twierdził, że wszystko odkręci, ale teraz resztki pewności siebie zniknęły i pojawiła się rozpacz.

- Co mam robić?!

- Mówiłam ci, teraz to nie mój problem.

            Spojrzał śmierci w oczy. Nie mógł tego widzieć, ale był pewien, że się uśmiecha. Że śmieje się z niego. Z króla skrytobójców, mistrza zbrodni, władcy świata. Nikt nie miał prawa traktować go w ten sposób, ale musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Jego niedoszła ofiara żyje i wie, jak wygląda. Kastylia jest zdesperowany, a jako świetny śledczy już na pewno wpadł, że należy szukać w przeszłości. Powiąże z nim wiele nierozwiązanych spraw. Choć się ukrywa, jest osaczony i w każdej chwili mogą po niego przyjść. W tej chwili nic nie słyszał i nie widział świateł latarek, ale to może się zmienić zanim się zorientuje. Zabił jednego policjanta, ale to był debil, który polazł za nim samotnie i stanowił łatwy cel. Z każdym popełnianym w okolicy morderstwem kładł sobie kłody pod nogi. Minęła północ i przed nim jeszcze cały długi dzień. Jak nie przyjdą po niego dziś, to jutro. Wciąż był wolny, ale nie nacieszy się tym zbyt długo. Głód zabijania go zgubił. Śmierć już do niego nie mówiła, sam musiał postanowić, jak postąpić: poddać się, czy dać się zabić.

            Nie, nie może tak myśleć. Naprawi swoje błędy i wygra. Jest silny, rządzi. Teraz musi jedynie spytać swojej towarzyszki co ma robić. Spojrzał na nią, ale jej już nie było. Zostawiła go. Ostrzegała nieraz, ale nie słuchał.  Tak bardzo chciał zwrócić się do niej, spytać, prosić, aby mu pomogła, ale nic by to nie dało, bo poszła sobie. Spróbował ją przywołać, w końcu była głosem w jego głowie, wytworem wyobraźni. Wołał ją w myślach i na głos, ale nic nie pomagało.  Dotarło do niego to, co odrzucał od kilku godzin: jest sam, bez pomocy z jej strony. Zagubiony jak dziecko we mgle. Ale przecież musiał zabić Jacka Kostrzyckiego i jego dziewczynę. Teraz już nie byli dla niego celami, a niewygodnym świadkami. Pozostało mu mieć nadzieję, że jeszcze nie sporządzono rysopisu.

- Myśl. – jęknął. - Myśl!

       Dokładnie o szóstej rano zadzwonił telefon Kastyli, wybijając go z drzemki, którą uciął sobie przy jadalnianym stole. Przez chwilę podkomisarz nie wiedział co się dzieje, zaraz jednak dotarło nie niego słowo „zasięg” i odebrał połączenie. Dzwonił ktoś z archiwum.

- Tak?

- Zbadaliśmy sprawę – odezwał się głos. Był zaspany, ale jednocześnie pełen entuzjazmu, który za udzielił się policjantowi, choć nie na długo. – Miał pan rację. W ciągu ostatnich pięciu lat popełniono mnóstwo morderstw poprzez podcięcie gardła i każda z tych spraw ostatecznie lądowała u nas. Było też jedno popełnione przez uduszenie poduszką.

            Pracownik archiwum zrobił pauzę. Kastylia nie poganiał go. Po chwili mężczyzna kontynuował.

- Dokładnie w taki sam sposób zabito mężczyzn między dwudziestym a pięćdziesiątym rokiem życia w Gdańsku, w Mikołajkach, w Łodzi, we Wrocławiu, w Częstochowie, w Terespolu, w Bydgoszczy i Złotoryi. Zgon następował około północy, ofiary brane były z zaskoczenia, nie miały szans się bronić. Prócz przedziału wiekowego łączyło je tylko to, że każda z nich miała rodzinę. Czyjś mąż, żona, córka, syn. Kimkolwiek jest morderca, prawdopodobnie badał związki rodzinne i sprawy zawodowe ofiar. Prokuratorzy, którzy prowadzili śledztwa dochodzili do wniosku, że sprawca skądś czerpał informację o życiu prywatnym tych, których uśmiercał. Szukali głęboko, ale do niczego więcej nie odkryli.

- Zatem ktoś musi wiedzieć, że planuje te zbrodnie – uzupełnił Kastylia.

- Zgadza się, panie podkomisarzu – potwierdził pracownik archiwum.

- A ślady?

- Tylko podeszwy butów – odpowiedział archiwista. – Ale nie dało się po nich do niczego dojść. Buty jak buty, sprzedano je wielu osobom i żadna z nich nie zachowywała się podejrzanie. No i wszystkie były mocno wytarte, choć wzór był zawsze ten sam.

- Dziękuję za informację – powiedział Sebastian, mając nadzieję, że udało mu się ukryć irytację, po czym stracił zasięg. Miał nie lada problem. Miał tylko jedno wyjście: musiał złapać sprawcę żywego. Tylko w ten sposób dowie się, kto przekazuje mu informację o ofiarach. Jeśli morderca zostanie zabity w obławie, jego kontakt pozostanie bezkarny.

            Wstał i poszedł do kuchni, aby poprosić o kawę.

            O ósmej pod celę Dąbkowskiego przyszedł osobiście podinspektor. Paweł Zarzycki miał pięćdziesiąt pięć lat i małe aspiracje zawodowe.  Gdyby bardziej się starał, mógłby już być inspektorem, ale dobrze mu było na stanowisku szefa policji w Zakopanem. Był piątą z kolei osobą, która przyszła popatrzeć przez chwilę na byłego prokuratora. Kiedy trwały śledztwa, ich dwójka miała ze sobą bezpośredni kontakt, to jemu Zarzycki  przekazywał wyniki i dowody, które pomagały formułować akty oskarżenia. Wypili razem niejedno piwo, kilka razy gościł u niego w mieszkaniu i od lat mówili sobie po imieniu. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że podinspektor czuł do Dąbkowskiego tylko odrazę, a w tej chwili miał ochotę splunąć na przez kraty na aresztanta, który stał dokładnie naprzeciw niego. Gdyby wzrok mógł zabijać, Zarzycki leżałby teraz martwy. 

- Wkrótce przewiozą cię do zakładu karnego w Nowym Sączu. – oznajmił. – Nie możemy cię tu dłużej trzymać. Tam posiedzisz do procesu. Chyba nie muszę ci mówić, jak ciężko mają tam tacy jak ty?

            Uśmiechnął się złośliwie.

- Wypuść mnie, słyszysz?! – Wrzeszczał Dąbkowski. – Mówiłem, że mam śledztwo do dokończenia.

- Wiesz co? – Zaczął podinspektor. – Myślałem, że powinni wsadzić cię na stałe do pudła, ale ty nadajesz się do domu bez klamek.

- Coś ty powiedział?!

- Powinni założyć ci kaftan bezpieczeństwa i wsadzić do dźwiękoszczelnego pokoju – dodał policjant. – I nie wypuszczać cię stamtąd.

- Czekaj, niech tylko stąd wyjdę!

            Zarzycki pokręcił głową z politowaniem i ruszył do swojego gabinetu.

            Jacek i Sebastian siedzieli w kuchni i popijali kawę, Sebastian już trzecią. Rozmawiali i choć znali się niecałe dwie doby, zbliżyli się do siebie. Czuli się niemal jak przyjaciele. O ile po śmierci Mielańczuka znalezienie mordercy było dla podkomisarza sprawą niemal osobistą, tak po ataku na Kostrzyckiego i córkę Galiców ujęcie sprawcy stało się niemal życiowym celem. Siedział przed nim człowiek, któremu był winien odnalezienie sprawcy, bo widział jego twarz i był jedną z dwóch osób, która pomogła sporządzić portret pamięciowy. Młody absolwent był jedynym naocznym świadkiem. Co prawda jego dziewczyna też widziała napastnika, ale wciąż była roztrzęsiona i na razie musiał dać jej spokój. Uznał, że tak będzie lepiej, choć procedury na to nie pozwalały.

- Jak ona się czuje? - W głosie podkomisarza słychać było szczerą troskę. Jacek zdobył się na uśmiech.

- Chyba już lepiej – powiedział. – Powinienem być teraz przy niej. Nie wiadomo, czy ten wariat się znów tu nie wślizgnie, jak trzy razy wcześniej.

            Zabolało i obaj o tym wiedzieli.

- Przepraszam – dodał Jacek. – Przez ten atak zrobiłem się przewrażliwiony.

- Nic się nie stało – uspokoił go Sebastian. – Ma pan rację. Jestem tu jakieś czterdzieści sześć godzin z całą ekipą i za każdym razem mi się wymyka. Zawiodłem.

- O zawodzie będzie pan mógł mówić dopiero kiedy zyska pan pewność, że go nie złapie – Kostrzycki miał nadzieję, że uspokoił podkomisarza, ale mylił się.

- Mogę sobie myśleć co chcę – oświadczył Kastylia. – Nieważne, kiedy go złapię, nie zwrócę życia tym, którzy je stracili przez moje gapiostwo. I  będę miał problemy z przełożonymi.

- Chyba wiem, co ma pan na myśli.

Jacek rozumiał, że chodzi o awans, czytał i słyszał o takich przypadkach. Zdawał sobie sprawę, jakie to musi być trudne dla śledczego. Chciał mu jakoś ulżyć, ale nie wiedział, co mógł zrobić. Czuł, że żadne dobre słowo nie pomoże.

- Owszem – przyznał policjant. – Grają statystykami i będą mieli satysfakcję. Byle mnie pognębić. Jebane pierdzistołki.

            Dokładnie w tym momencie do kuchni wpadł posterunkowy Pawlikowski. Był zziajany i dopiero po dłuższej chwili powiedział:

- Rylski nie żyje!

            Antoni Rylski był posterunkowym z Zakopanego. Miał trzydzieści lat i akcja, w której brał udział, była jego pierwszą poważną. Był ambitny, ale od urodzenia pechowy i dlatego dotąd nie otrzymał awansu. A teraz nie żył.

            Kastylia westchnął.

- Zabił go ten świr?

- Nie – zaprzeczył Pawlikowski. – Janiak myślał, że strzela do mordercy. Zobaczył, jak ktoś idzie szybkim krokiem i znika za drzewem. Podbiegł i strzelił. Nawet nie krzyknął, że jest z policji. Dopiero potem zrozumiał, kogo trafił.

- Kurwa mać! – Kastylia był wściekły jak nigdy wcześniej. Należał do wąskiego grona stróżów prawa, którzy widzieli, iż Jerzy Janiak jest w gorącej wodzie kąpany. Nikt z wyżej postawionych tego nie dostrzegł, kiedy był w szkole policyjnej, a ponieważ miał najlepsze wyniki na roku, pozwolili mu na pełnienie służby. – Wiedziałem, że to się tak skończy! Gdzie jest ten debil?!

- Musieli go szybko  stamtąd zabrać – odpowiedział Pawlikowski. – Siedzi w radiowozie. Wymiotował całą drogę. Niewiele brakowało, a zwymiotowałby na ciało Rylskiego. Chyba tylko cudem nie zemdlał.

            Podkomisarz miał ochotę spuścić Janiakowi łomot, ale wiedział, że to najgorsze, co mógłby zrobić w takiej sytuacji.

- Niech się stamtąd nie rusza! – syknął. – Pilnujcie go.

            Cholera – pomyślał, wciąż mając ochotę spuścić Janiakowi wpierdol. – Trzy osoby mniej do poszukiwań.

            Pawlikowski zasalutował i wyszedł.

- Z kim ja muszę pracować! – Spojrzał na Jacka. Nawet nie zorientował się, że powiedział to na głos.

- Przykro mi – odezwał Jacek, choć zdawał sobie sprawę, że niepotrzebnie. Czegokolwiek by nie powiedział, nie zwróci to  życia Rylskiemu i najpewniej nie sprawi, że Kastylia poczuje się lepiej.

- Lepiej już pójdę – powiedział Sebastian, wstając. – Ktoś musi pilnować tych debili.

            Ruszył, nie czekając na odpowiedź. Jacek patrzył na niego ze współczuciem, po czym poszedł do Natalii. Nie usłyszał kroków za sobą. Nie wiedział, że ktoś za nim idzie, póki nie poczuł noża na gardle. Zatrzymał się w miejscu. A więc to koniec – pomyślał. – Teraz mnie zabije, a potem zabije Natalię.

            Jednak nic się nie działo. Zamiast tego dobiegł go szept.

- Mamy do pogadania.

            Poczuł, że morderca odejmuje nóż od jego gardła, po czym kopie go w plecy. Gdy upadł, poczuł uderzenie w bok, a następnie ucisk na klatce piersiowej. Stał nad nim mężczyzna w mundurze policjanta. Miała około dwóch metrów wzrostu.  Najwyraźniej zabił kolejnego stróża prawa i założył jego strój, choć ten wydawał się na niego trochę za mały.

- I jak się teraz czujesz, Kostrzycki? – Spytał. Głos miał spokojny, a jednocześnie biło od niego zimno.

            Jacek nie odezwał się, a na twarzy mordercy pojawił się gniew. Zwiększył ucisk.

- Zadałem ci pytanie.

- A jak mam się czuć?

- Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie.

- Wiem, że zaraz umrę, to wszystko – Jacek nie potrafił wymyślić niczego innego.

- Myślisz, że jesteś zabawny? – Zakpił z wściekłością morderca. – Zaraz zginiesz i zbiera ci się na sarkazm?

- A co innego mi pozostało?

- Nie wiem, ale nie tak wyobrażałem sobie chwilę, w której pozbawię cię życia – westchnął. – Zawiodłeś mnie. Spodziewałem się raczej błagania.

- Ja nie błagam – odparł Jacek.

- Właśnie widzę – głos mordercy znów był płaski. – Ale jeszcze będziesz. Chyba wiesz, kto zginie następny.

- Tylko nie Natalia!

- A właśnie, że tak – zabójca znów był spokojny. – Widziała moją twarz, więc musi zginąć. Nie powstrzymasz mnie. Umrzesz wiedząc, że już jej nie pomożesz.

            Serce Kostrzyckiego zaczęło bić mocniej. A więc stało się. Zginie tak po prostu, jak nie wiadomo która ofiara psychopaty, a zaraz po nim zginie jego ukochana, on zaś nic nie mógł na to poradzić. Mrugnął i nagle odzyskał nadzieję.

- Wiesz, jaki masz problem? – Spytał, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- Ja nie mam problemów.

- Owszem, masz – odparł Jacek. – Za dużo gadasz.

            Uśmiechnął się, a morderca spojrzał na niego zdziwiony. Chwilę później poczuł uderzenie w głowę. Wypuścił z ręki nóż, który upadł obok, po czym zachwiał się i przewrócił. Mimo silnego ciosu, nie stracił przytomności. Leżał, rzężąc. Gdy spróbował się podnieść, Norbert uderzył go wałkiem kuchennym w udo.

- Dziękuję – powiedział Jacek, wstając. – Jestem pana wielkim dłużnikiem.

            Z ciekawości Kostzycki przyjrzał się bliżej mundurowi policjanta. Na naszywce w białej ramce widniał napis „L. Pawlikowski”.

            Po tym, jak Dąbkowskiemu założono kaftan bezpieczeństwa, wyrywał się, wyzywając wszystko i wszystkich, jednocześnie domagając się zawiezienia do Hali Kondratowej. W końcu przewożący go policjanci musieli użyć paralizatorów i powtarzać to jeszcze cztery razy. Gdy dotarli do więzienia i zostawili go strażnikom, odetchnęli z ulgą. Przestali mieć do czynienia z człowiekiem, który zhańbił swój zawód.

       Sebastian Kastylia doskonale znał procedury, ale nie mógł się powstrzymać przed załatwieniem spraw po swojemu. Oczywiste było, że powinien przesłuchać mordercę na komisariacie i tak zamierzał zrobić, ale uznał, że nic się nie stanie, jeśli pierwsze przesłuchanie odbędzie się w obecności Gospodarzy i Jacka. Był im to winien i w tej chwili przepisy nie miały na to wpływu. Po spisaniu zeznań od niedoszłej ofiary i Norberta, dokładnie o piętnastej, posadził zatrzymanego w jadalni.

Morderca nie miał już na sobie munduru. Gospodarz wydobył jakieś pasujące używane ubranie, a gdy zatrzymany zakładał je, podkomisarz celował w niego. Następnie pojmany sam zakuł się w kajdanki. Wyglądał na całkowicie zrezygnowanego. Ktoś, kto ujrzałby go teraz po raz pierwszy, nie uwierzyłby, że ten człowiek ma cokolwiek na sumieniu.

- Gdańsk, Mikołajki, Łódź, Wrocław, Częstochowa, Terespol, Bydgoszcz, Złotoryja. Mówi ci to coś? – Spytał podkomisarz.

- Gdzie jesteś?! – Załkał morderca.

- Co powiedziałeś?

- Czemu mnie zostawiłaś?!

- O kim mówisz?

- Pomóż mi!

- Uspokój się i odpowiadaj na moje pytania – upomniał Kastylia. – Nie strój sobie żartów.

- Gdzie ona poszła?! – Morderca nie potrafił przestać. Wszyscy patrzyli to na siebie, to na skutego człowieka, nic nie rozumiejąc.

- Może dać mu coś na uspokojenie? – Zasugerował Norbert.

- Nie – powiedział policjant. – Żadnych leków. – Musi odpowiedzieć, będąc w normalnym stanie.

- A czy to jest normalny stan? – Wtrąciła Jadwiga.

- Nie zakłócajcie tego, proszę – Kastylia wykonał ruch ręką, który miał oznaczać „Ani więcej słowa na ten temat”, po czym zwrócił się do mordercy.

- Mówią ci coś te nazwy miast?

- Gdzie ona jest?! – Jęknął znów zatrzymany. Wyglądał żałośnie, ale Sebastian nie dał się zwieść.

- Spytałem o coś. Mam powtórzyć nazwy tych miast, czy odpowiesz mi już teraz?

- Dlaczego ciebie tu nie ma?! Jak mogłaś mnie zostawić?! – Morderca schował twarz w dłoniach. – Potrzebowałem twojej pomocy, a ty zostawiłaś mnie jak starą szmatę! Co ja ci takiego zrobiłem?!

- On jest chory – zdecydował Jacek. – Nic panu nie powie.

- Na to wygląda – przyznał podkomisarz. – Zabieramy go.

            Jeszcze tego samego wieczora wszyscy goście wyjechali. Galicowie obawiali się, że to koniec. Ich schronisko zostało owiane złą sławą. Sześć trupów. Teraz już nikt nie zatrzyma się u nich, nawet na chwilę. Żadnego dodatkowego źródła dochodów nie mieli, podobnie jak perspektyw. Mogli jedynie liczyć na wsparcie Jacka, gdy ten już zacznie pracę. I na wsparcie córki, jeśli ona też zdecyduje się pracować.

 

 

 

 

 

 

 

5

ZNÓW SIĘ ZACZYNA

 

            Obudziwszy się następnego dnia, Jacek był w złym nastroju. Jego myśli krążyły wokół tego samego, czym od wczoraj martwili się rodzice Natalii. Wstał i ubrał się, po czym poszedł do łazienki. Gdy był już gotowy do zejścia na dół, rozległo się pukanie. Kto to mógł być?

            Otworzył i to co zobaczył, sprawiło, że osłupiał. Przed nim stał Benek, cały i zdrowy.

- Słuchaj, - zaczął – Przepraszam za wczoraj.

            Wczoraj? Czyżby minęła tylko jedna noc? Co tu jest grane?

- Wczoraj? – Zapytał i dopiero wtedy zrozumiał, jak dziwnie to mogło zabrzmieć.

- Czy wszystko w porządku?

- Tak, po prostu nie wyspałem się – wytłumaczył.

- Nie dziwię się – odrzekł Benek. – To pewnie przeze mnie. Rozwód, stres, nie potrafię do siebie dojść.

- Rozumiem – zapewnił go Jacek. I naprawdę rozumiał.

- Przepraszam też, za to wczorajsze podglądanie – dodał. – Nie wiem, co mnie napadło.

- To byłeś ty? – Kostrzycki zdziwił się. Po tym, co go ostatnio spotkało, mimo wcześniejszych podejrzeń, takie wyznanie było dla niego sporym zaskoczeniem.

- Tak – przyznał ze wstydem kuzyn Natalii. – Nikt nie lubi czuć się podglądany. Nie powinienem był tego robić.

- Nic się nie stało – Jacek tak nie uważał, ale założył, że jeśli stosunki między nimi mają się polepszyć, powinien nagiąć swoje zasady.

- To idziemy na śniadanie? – Spytał Leszczewski, a Jacek skinął głową. Ruszyli w dół schodów. Gdy już zeszli, dobiegł ich krzyk. Skierowali się ku źródłu dźwięku i zobaczyli Jadwigę siedzącą przy ciele martwego turysty.

- To znowu się dzieje – pomyślał Jacek. – Ale tym razem jest inaczej.

 

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Anioł z piekła rodem

Opowieść o trzech braciach. Część pierwsza: Bracia. Rozdział trzeci

Strudzony kosiarz